Tym, co może pomóc w budowaniu zdrowej relacji ze swoim ciałem i z jedzeniem, jest zrozumienie siebie. Z psychodietetyczką Joanną Kucharską rozmawia Kacper Mojsa.
Kacper Mojsa: Gdzie adekwatnie zaczyna się definicja przetworzonej żywności? Przetworzona żywność to automatycznie żywność niezdrowa – czy taka prosta kalka jest w ogóle adekwatna?
Joanna Kucharska: Zacznijmy od tego, iż jako ludzie nie pojawiliśmy się wraz z rewolucją przemysłową ani cyfrową – ewolucja odcisnęła na nas swoje piętno. Ewoluowaliśmy jako gatunek, który musiał zapolować albo znaleźć coś do jedzenia. Żywność nie była wtedy łatwo dostępna i nie mieliśmy jej zawsze pod ręką. Nasze ciało doskonale się do tego przystosowało: kiedy odczuwamy głód, pojawia się leptyna – hormon głodu. W tym samym czasie wyrzut kortyzolu zwiększa poziom stresu, który motywuje nas do działania. I tak, zgodnie z ewolucyjnym mechanizmem, powinniśmy wtedy „pójść zapolować”.
WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
Dziś jednak sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Jesteśmy na etapie cywilizacji, w którym jedzenie mamy w zasięgu ręki – praktycznie w nieograniczonych ilościach, dostępne w każdej chwili i w różnych formach, mniej lub bardziej przetworzonych. Wystarczy cofnąć się nie do prehistorii, ale do czasów naszych dziadków i pradziadków: oni musieli wyjść na pole, by zebrać ziemniaki, albo wyhodować zwierzę, by potem przyrządzić z niego posiłek. Musieli zapracować fizycznie, by w ogóle mieć co jeść.
My tego nie musimy.
– Nie musimy, nasza aktywność często ogranicza się do sięgnięcia po produkt z półki w sklepie. A ciało nie jest w stanie tak gwałtownie ewoluować, by dostosować się do nowych nawyków żywieniowych. Ewolucja nie działa skokowo – przebiega powoli i liniowo.
Efektem ogromnej dostępności jedzenia jest m.in. nadwyżka energetyczna. Człowiek pierwotny, kiedy w końcu mógł coś zjeść, sięgał po łatwo dostępną energię: albo po tłuste mięso, albo po owoce (czyli cukry). Mamy to zakodowane ewolucyjnie. Stąd nasza chęć sięgnięcia po produkty wysokotłuszczowe lub bogate w proste węglowodany. Różnica między nami a naszymi przodkami polega na dostępności. Ochota pozostaje w nas ta sama, a dostępność jest diametralnie większa. Sięgamy więc często po produkty, które są „wysokosmakowite”: gotowe dania, hamburgery, szeroko rozumiane fast foody. Sięgamy po soki owocowe, które są już przygotowane, pełne cukru, choć jednocześnie zawierają witaminy i składniki mineralne. To nie jest jedzenie z definicji niezdrowe – i tu właśnie widać sedno problemu. Przetworzona żywność sama w sobie nie musi szkodzić.
Kluczowe jest to, jak układamy nasz codzienny jadłospis. jeżeli składa się głównie z gotowych produktów, półproduktów czy dań przetworzonych – zamiast z surowych warzyw czy świeżego mięsa, które sami przygotowujemy – to nasz sposób odżywiania zaczyna odbiegać od tego, do czego organizm był ewolucyjnie przyzwyczajony.
Wtedy używamy produktów przetworzonych, ale przemysłowo.
– Tak, ale na przykład choćby taki gotowiec jak ugotowany makaron, który przynosimy do domu i tylko odgrzewamy, może być elementem zdrowego żywienia – jeżeli pojawia się raz na jakiś czas, powiedzmy raz w tygodniu. Jako psychodietetyk nigdy nie powiem, iż taki posiłek jest czymś złym, bo czasami to po prostu jedyna realna opcja, żeby cokolwiek zjeść. Ważne, by nie był to jedyny sposób odżywiania.
Wspomniałaś, iż nie musimy już podejmować wysiłku, by zdobyć jedzenie – mamy je po prostu gotowe, na wyciągnięcie ręki. Z drugiej strony wiele piszesz i mówisz o związku między emocjami a naszymi zachowaniami żywieniowymi. Zastanawiam się więc, jak adekwatnie rozpoznać, kiedy jemy z realnej potrzeby, a kiedy pod wpływem różnych emocji. Jak rozpoznać głód, który rzeczywiście wynika z potrzeby organizmu, a jak kiedy jest on napędzany naszymi emocjami albo stylem życia?
– Styl życia okazuje się w tym kontekście kluczową sprawą. Dawniej to właśnie kortyzol motywował nas do działania – kiedy trzeba było iść do lasu, by upolować coś do jedzenia. Dziś jednak ten sam hormon odpowiada za motywację do jedzenia w zupełnie innych okolicznościach: gdy dopada nas stres w pracy czy w domu.
Organizm nie rozróżnia, skąd ten stres się bierze. Mózg wysyła sygnał: jest stres, więc potrzebujemy więcej energii, by sobie z nim poradzić. Nie analizuje, czy rzeczywiście jesteśmy głodni; po prostu każe nam sięgnąć po jedzenie.
Jeśli więź budujemy wyłącznie na posiłkach, to de facto kreujemy relację opartą tylko na jedzeniu. A ono nie powinno być centrum naszego świata ani naszych relacji
Joanna Kucharska
Dlatego w tak stresującym otoczeniu, w którym żyjemy, rozróżnienie głodu fizycznego od emocjonalnego bywa trudne. najważniejsze jest tu zadanie sobie pytania: do czego prowadzi mnie ten głód? jeżeli mam ochotę zjeść cokolwiek, choćby selera naciowego – najpewniej to prawdziwy głód, sygnał fizjologiczny. Wówczas ciało dopomina się wartości odżywczych, poziom greliny rośnie, pojawia się znajomy skurcz w żołądku czy burczenie w jelitach, organizm mówi: to czas na kolejny posiłek. Kontakt z ciałem i odczytywanie tych sygnałów to jedno z podstawowych narzędzi, nad którymi pracujemy z pacjentami.
A głód emocjonalny?
– Ten wygląda inaczej. Pojawia się nagle i jest trudny do odłożenia – to gwałtowna ochota na coś konkretnego, np. czekoladę lub fast food. Trudno z nim negocjować. Najczęściej jest tak, iż za tą potrzebą ukrywa się coś zupełnie innego: niezałatwione sprawy, frustracja, brak asertywności, których nie potrafimy rozładować w inny sposób, więc wchodzimy w automatyzm regulowania się jedzeniem.
Dopóki nie uświadomimy sobie tego schematu, łatwo wmówić sobie, iż „przecież byłam głodna, musiałam zjeść”. Tymczasem świadomość ciała i tego, iż emocje mogą popychać nas do jedzenia, jest naprawdę ważna.
Tym bardziej, iż wszędzie można trafić na popularne porady: „jedzenie intuicyjne – organizm sam wie, czego potrzebujesz”. Ale jeżeli przez lata utrwalamy nawyk jedzenia pod wpływem emocji, to nie znaczy, iż za każdym razem potrzebujemy akurat tego, na co mamy ochotę.
Ale chyba nie tylko emocje, takie jak stres, są tu kluczowe. Intuicyjnie kojarzymy, iż ktoś „zajada stres”, ale przecież równie często ma to związek z nudą, smutkiem lub innymi uczuciami, również tymi wynikającymi z relacji z innymi ludźmi. Pojawia się ponadto pytanie o rytm dnia, życie w pośpiechu, przeciążenie obowiązkami.
– To działa w dwie strony. W trudnych emocjach – gdy nie potrafię zareagować inaczej, sięgam po jedzenie; kiedy jest mi smutno i nie umiem poprosić o przytulenie, również wybieram jedzenie; gdy nie potrafię sprzeciwić się szefowi, to także może prowadzić do tego samego automatyzmu. Ale przecież podobnie jest w sytuacjach pozytywnych – często nie potrafimy świętować inaczej niż przez jedzenie, na przykład podczas spotkania z bliskimi.
Bo jedzenie to powinna być też radość.
– Tak: euforia spotkania, świętowania w gronie bliskich. Znam mnóstwo osób, dla których te tradycje kojarzą się bardzo pozytywnie, choćby przez babcie, które okazywały miłość właśnie obfitością jedzenia, celebrując wspólne chwile. Tego bardzo łatwo się nauczyć – już jako dzieci chłoniemy wzorce, iż życzliwość, gościnność i dobroć można okazywać poprzez jedzenie. To bardzo ważna funkcja posiłków.
Problem pojawia się w momencie, gdy jedzenie staje się wyłączną odpowiedzią na każdą emocję – zarówno na radość, jak i spadek nastroju czy smutek. jeżeli pocieszamy się lub świętujemy wyłącznie posiłkiem, to właśnie wtedy relacja z jedzeniem zaczyna być problematyczna. Przejmuje ono stery w naszym funkcjonowaniu emocjonalnym.
Albo uruchamia się mechanizm nagrody: coś mi się udało, więc nagradzam się właśnie jedzeniem – i tak robię za każdym razem.
– Działa tu dopamina – czuję się od razu trochę lepiej, czuję się bezpieczniej, bo żołądek jest pełny. To całkowicie naturalny mechanizm. Uczymy się go od dziecka. Gdy mama karmi niemowlę, ono odczuwa nie tylko bliskość, ale i to, iż jedzenie daje życie. Mleko matki, jeżeli chodzi o karmienie piersią, jest zarazem słodkie i tłuste.
To również mechanizm, który utrwalamy od najmłodszych lat: słodkie i tłuste oznacza bezpieczeństwo, energię i szansę na kontakt z innymi ludźmi.
Wspomniałaś o więziotwórczej roli jedzenia – o wspólnym jedzeniu, ucztowaniu. Od razu przychodzi mi do głowy, iż przecież choćby msza to tak naprawdę uczta.
– W Biblii znajdziemy mnóstwo takich momentów zasiadania przy stole. To właśnie te chwile wspólnego bycia, które są tak ważne.
Zresztą każdy z nas ma takie doświadczenie budowania relacji przy jedzeniu. Ale czy właśnie to wspólne jedzenie, ta forma spędzania czasu, może niekiedy stać się pułapką?
Na przykład, kiedy spotykamy się z kolegami redaktorami na Fifę, to niemal zawsze jemy razem pizzę. To już taki zwyczaj, który trudno przełamać. Tak samo w związku – wspólne posiłki są pewną „celebracją” relacji, byciem ze sobą.
– Jako ludzie mamy naturalną tendencję do tworzenia rytuałów. jeżeli coś sprawia nam przyjemność, jeżeli coś jest dla nas dobre, to chcemy to świętować, nadać temu pewien symboliczny wymiar, niemal sakralny. Dopóki taki rytuał nas buduje i nie przejmuje sterów w naszym życiu, może być czymś bardzo pozytywnym. Weźmy choćby sytuację, gdy świętujemy bycie razem – na przykład w ten sposób, iż co tydzień ktoś inny troszczy się o to, byśmy mieli przy czym zasiąść. To piękne.
Lud i elity – konflikt nieuchronny? | Wierzący rodzice niewierzących dzieci | Ucieczki i powroty
Istotne, by nie zwariować na punkcie jedzenia. Zajmuję się tym tematem zawodowo i wiem, jak łatwo wpaść w przesadę. Gdy pytałeś o wspólne zasiadanie przy stole, najważniejsze jest to, jak ten stół wygląda – w sensie: co się dzieje wokół niego. Czy jest to czas bliskości, wspólnego posiłku, wymiany choćby kilku pozytywnych emocji?
Nie zawsze musimy prowadzić długie rozmowy. Wystarczy, iż wspólny posiłek kojarzy się z czymś dobrym, a nie z przymusem – z nakłanianiem do jedzenia tego, czego ktoś nie lubi, czy dawaniem reprymend. W gabinecie często spotykam się z historiami z czasów dzieciństwa moich pacjentów, dla których rodzinny stół był miejscem kary. Kojarzył się z napięciem, z przykrym obowiązkiem, z jedzeniem czegoś niesmacznego, a potem z dojadaniem po kryjomu w poczuciu wstydu. To pokazuje, jak duże znaczenie ma atmosfera, jaka panuje przy stole.
Myślenie o „stole” warto w ogóle zacząć już od momentu, gdy jesteśmy dziećmi – dosłownie od niemowlęctwa. Wtedy przecież nie jesteśmy w stanie samodzielnie zapewnić sobie jedzenia, jesteśmy całkowicie zdani na innych. Nie chodzi o to, by obarczać mamy odpowiedzialnością, ale to właśnie wtedy często kształtują się nasze pierwsze schematy żywieniowe. jeżeli matka jest w kontakcie ze swoim dzieckiem, uczy się jego sygnałów, to wie, iż nie każdy płacz oznacza głód. Zdarzają się sytuacje, iż dziecko tylko kilka razy jęknie, a mimo to matka od razu wie, iż chodzi o brudną pieluszkę – to niezwykły, niewerbalny kontakt.
Zdrowa relacja z jedzeniem rodzi się zatem z uważności?
– Tak jest. Dziecko, które dorasta w przekonaniu, iż nie na każdy dyskomfort trzeba reagować karmieniem, uczy się rozpoznawać emocje i zaspokajać potrzeby w inny sposób. Czasem wystarczy przytulenie, rozmowa, obecność drugiej osoby. Ale jeżeli w tym pierwszym etapie życia każde nasze „jęknięcie” spotyka się z karmieniem, a w późniejszych latach każda złość lub smutek wiąże się z „pocieszającym cukierkiem”, może to utrwalić wzorzec, w którym jedzenie staje się jedyną odpowiedzią na emocje – i ten schemat potrafi towarzyszyć nam przez całe dorosłe życie.
Choć taka odpowiedź jest łatwiejsza, nie wymaga od nas niczego więcej niż tylko „zajedzenia”.
– Mówimy także o tym, iż dla niektórych osób językiem miłości jest okazywanie uczuć poprzez jedzenie lub dawanie prezentów. To całkowicie zrozumiałe i w porządku, o ile nie stanie się jedynym sposobem wyrażania miłości. Może bowiem wówczas pełnić funkcję substytutu dla słów „kocham cię” czy innych gestów, takich jak „daj znać, kiedy wrócisz” lub „daj znać, czy dotarłeś bezpiecznie”.
Jeśli więź budujemy wyłącznie na posiłkach, to de facto kreujemy relację opartą tylko na jedzeniu. A ono nie powinno być centrum naszego świata ani naszych relacji. Owszem, jest niezwykle istotne – bo stanowi podstawową potrzebę człowieka – ale nie może być fundamentem bliskości i relacji.
Myślę, iż bardzo ważnym jest też to, co niejednokrotnie podkreślasz na swoich kanałach – jedzenie to nie tylko kwestia dobrostanu zdrowotnego. To również kwestia samooceny, a choćby poczucia własnej wartości. Intuicyjnie czujemy tę zależność, choć zdarzają się sytuacje, w których nasza samoocena staje się barierą w dbaniu o siebie. Czasem wpływa to na stosunek do ciała i do jedzenia – prowadzi do głodzenia się, późniejszego przejadania albo innych szkodliwych wzorców żywieniowych.
– Relacja z ciałem i jedzeniem jest bardzo indywidualna, i u każdego z nas ma inne źródła. Kluczem do zrozumienia, dlaczego ta relacja wygląda tak, a nie inaczej, jest wejście w buty drugiej osoby – poznanie jej historii, tego, co ją kształtowało, przez co przechodziła.
„To zależy…” powtarza wielu specjalistów. I słusznie. Każda sytuacja jest inna i wymaga indywidualnego podejścia. Jednak tym, co może naprawdę pomóc w budowaniu zdrowej relacji ze sobą, ze swoim ciałem i jedzeniem, jest zrozumienie siebie.To moment zatrzymania się, zainteresowania sobą i praktykowania uważności wobec własnych emocji i potrzeb.
Jeżeli ktoś nie potrafi utrzymać planu żywieniowego, to znaczy, iż ten plan nie jest dla niego. Kluczem jest dokładne omówienie historii i preferencji żywieniowych, wypracowanie tego, co można w diecie włączyć, a co warto ograniczyć
Joanna Kucharska
Lubię w tym kontekście używać metafory sąsiada. jeżeli masz sąsiada, którego nie darzysz sympatią, a on nagle zachoruje i potrzebuje pomocy, mentalnie trudno jest się zmotywować, by do niego pójść. Kiedy zaczynamy budować z nim relację, rozumieć jego zachowania i motywacje, łatwiej jest nam się zaangażować i udzielić wsparcia.
Tak samo jest w relacji ze sobą. Gdy zaczynamy siebie rozumieć – swoje zachowania i ich przyczyny, dzieciństwo, które nas ukształtowało, powody, dla których ważymy tyle, ile ważymy, i tak wyglądamy – możemy zobaczyć, iż nasze życie to nie tylko trudne momenty czy upadki, ale także zwycięstwa i doświadczenia, które uczyniły nas tym, kim jesteśmy. To podejście pozwala na zbudowanie samoopiekuńczej relacji ze sobą, na dostrzeżenie własnej wartości.
Jeśli do tego dojdziemy – a często to długi proces – łatwiej będzie nam też rozróżniać, które jedzenie nas odżywia, a które nie, i świadomie wybierać to, co dla nas najlepsze.
Czyli to tak naprawdę słuchanie swojego ciała – samego siebie.
– Czasami granice naszego ciała bywają trudne do usłyszenia. Zdarza się, iż osoba doświadczyła przekroczenia, wykorzystania – i nie mówię tu tylko o przemocy seksualnej, choć ona również pozostawia trwałe ślady. Różnorodne traumy wpływają na nas tak głęboko, iż często odcinamy się, świadomie lub nieświadomie, od własnego ciała.
W tej nieświadomości emocje mogą zyskać przewagę, ponieważ mają potrzebę rozładowania. Gdy tracimy kontakt ze sobą i własnym ciałem, możemy automatycznie sięgać po jedzenie lub przeciwnie – głodzić się. Trudno wtedy nawiązać prawdziwą relację ze swoim ciałem i jego potrzebami.
Słyszałem też o mindful eating. Choć dziś słowo „mindful” używane jest nader często, to tematy mindfulness są „na czasie”. Tak jest i w tym przypadku?
– Mindful eating to jedno z narzędzi stosowanych w pracy psychodietetycznej. Żyjemy w świecie, gdzie wszyscy za czymś gonią i jedzenie często staje się jedynie przerywnikiem. Potrafimy jechać tramwajem i w międzyczasie przegryźć bułkę, nie zwracając na to niemal żadnej uwagi.
Ładujemy się, tak jak ładuje się telefon.
– Spotykam się z pacjentami, którzy spisują swoje żywnościowe wybory w ciągu dnia, by mieć nad tym kontrolę. Widzą wtedy, iż ich zachowania się powtarzają, np. zjadali po trzy cukierki w różnych momentach dnia, do tego bułkę w drodze do pracy czy sok wychodząc z metra, nie zdając sobie z tego sprawy.
Nie mieli kontaktu z tym, co jedli, nie przeżywali tego świadomie, więc nie czuli się najedzeni ani nasyceni. Właśnie o to chodzi w koncepcji mindful eating – zatrzymać się na moment, usiąść, poczuć zapach ulubionej kawy, zauważyć kolor i wygląd jedzenia, zastanowić się, jak na nas wpływa i czy nam się podoba. choćby jeżeli mamy niezbyt apetycznie wyglądającą kanapkę, warto zwrócić na to uwagę.
Ważne jest przeżuwanie każdego kęsa z uważnością. Przypomina to sposób jedzenia w kulturach azjatyckich, gdzie używa się pałeczek – spowalnia to jedzenie, dając mózgowi czas na zarejestrowanie, iż coś zostało zjedzone. Sygnały głodu i sytości potrzebują chwili, by dotrzeć do mózgu i zostać przetworzone.
Szybkie jedzenie zresztą niesie ze sobą ryzyko przejadania się – gdy jemy zbyt szybko, nie zdążymy sobie uświadomić, iż już wystarczy.
– Często dotyczy to pacjentów z nadmierną masą ciała, którzy borykają się z przejadaniem się aż do momentu dyskomfortu czy refluksu. W pracy z nimi staramy się wypracować nawyk, żeby choćby jeżeli nie uda się im od razu praktykować świadomego jedzenia, czyli właśnie mindful eating, to żeby przynajmniej odczekali około 10 minut po posiłku, zanim sięgną po kolejną porcję. Te 10 minut może wystarczyć, by sygnał sytości dotarł do mózgu, a hormony zadziałały prawidłowo. Sygnał pełnego żołądka nie zawsze jest jednoznaczny, nie zawsze potrafimy go usłyszeć.
W czasach wszechobecnych diet, poradników, złotych zasad i „niezawodnych” recept, coraz trudniej jest znaleźć praktyczne wskazówki, które pomogą nam budować zdrową więź z własnym ciałem, nie tracąc przy tym euforii i przyjemności z jedzenia. Podzieliłabyś się jakimiś „dobrymi praktykami”?
– Zacznę z drugiej strony – od odpowiedniego sposobu pracy jako dietetyk. Mogę ułożyć niezwykle zdrową, czystą dietę, pozbawioną absolutnie wszelkich przetworzonych produktów. Oczywiście, iż potrafię, wiem, jak to robić. Tylko wiem też, iż to zwykle nie działa.
Wielokrotnie pracując z ludźmi, słyszałam, iż mają gotowe jadłospisy leżące w szufladach, bo nie dało się ich zrealizować. Często zawierają produkty dostępne wyłącznie w jednym ekosklepie, niesmaczne choćby po przerobieniu i doprawieniu, albo wywołujące dolegliwości, takie jak wzdęcia, mimo ich wysokiej wartości odżywczej. Dzieje się tak, gdy dieta nie zostaje dopasowana do indywidualnych potrzeb czy zaburzeń – np. jelitowych, które często wynikają z trudnych doświadczeń, bo jelita silnie reagują na stres.
Potrzebne jest podejście całościowe, a nie układanie komuś schematu żywienia i oczekiwanie, iż sam sobie z tym poradzi. Jesteśmy istotami złożonymi – nie fragmentaryzujmy się
Joanna Kucharska
Ignorowanie historii osoby i wręcz narzucanie jej gotowego schematu nie jest dobrą praktyką i nie powinno mieć miejsca. Jako dietetycy możemy przepisać prostą, hiperzdrową dietę. Tylko co z tego, jeżeli plan ląduje w szufladzie lub w koszu.
Jeżeli ktoś nie potrafi utrzymać planu żywieniowego, to znaczy, iż ten plan nie jest dla niego. Kluczem jest dokładne omówienie historii i preferencji żywieniowych, wypracowanie tego, co można w diecie włączyć, a co warto ograniczyć. Nie mówię o radykalnych zmianach – raczej o modyfikacjach, które sprawią, iż dieta będzie zdrowsza oraz możliwa do stosowania.
Lubię psychodietetyczną zasadę 80/20: jeżeli 80 proc. twoich posiłków to świadome, odżywcze jedzenie, a ty wiesz, co jesz, to pozostałe 20 proc. może być przestrzenią na rekreację – coś słodkiego, czy choćby fast foody, które tak często krytykujemy, a wszyscy od czasu do czasu po nie sięgamy.
Taki balans pozwala utrzymać zdrowie fizyczne i psychiczne, bez przesadnego zafiksowania się na diecie. Warto pamiętać o ortoreksji.
Czym ona jest?
– To przesadne skupianie się na jedzeniu wyłącznie zdrowych, nieprzetworzonych produktów, poświęcanie temu ogromu czasu – choćby do tego stopnia, iż ktoś samodzielnie przygotowuje jogurty czy kefiry, odmawiając kupowania gotowych, zdrowych produktów. Zdecydowanie nie idźmy w tę stronę.
Tu pojawiają się inne bariery – zarówno te związane z czasem, jaki trzeba poświęcić przygotowaniom, jak i z dostępnością produktów czy ograniczeniami budżetowymi.
– Tak, chociaż to także mit, iż zdrowe i odżywcze jedzenie musi być drogie. Z własnych doświadczeń wiem, iż kupując jedynie nieprzetworzone produkty, takie jak surowe mięso, ryż, kasza, warzywa czy owoce, można było wypełnić koszyk bez wydawania fortuny. Zrobiłam w czasie studiów właśnie taki eksperyment z koszykiem nieprzetworzonego jedzenia. Nie sięgałam wtedy po gotowe, pakowane produkty, które zwykle są droższe, bo płacimy nie tylko za sam składnik, ale także za proces przygotowania i przetworzenia.
No i oczywiście marżę.
– Tak naprawdę to dużo częściej przepłacamy za jedzenie już przygotowane, a nie za surowe produkty.
Podsumowując naszą rozmowę, można powiedzieć, iż istnieje podejście personalistyczne do kwestii żywienia i relacji ciała z psychiką. W związku z tym pojawia się pytanie: czy nie każdy dietetyk powinien być w gruncie rzeczy także psychodietetykiem?
– Co do zasady uważam, iż pracując z ludźmi, powinniśmy pamiętać, iż są oni całością. Trudno wyobrazić sobie, by mówić o kimkolwiek – czy to lekarzu, urzędniku czy matce – nie uwzględniając człowieka jako bytu fizycznego, psychicznego i duchowego, z całym jego bagażem doświadczeń.
Ta wiedza, choć często nazywana jest psychodietetyczną, jest w istocie wiedzą psychologiczną. Psychologia odżywiania pokazuje, jak wiele kosztuje ludzi zmiana nawyków – zwłaszcza na poziomie psychicznym.
Prostą analogią jest nauka prowadzenia innego samochodu niż dotychczas – na przykład z automatyczną skrzynią biegów, która wymaga innych schematów myślenia. Przestawienie się zajmuje chwilę, a co dopiero zmiana podejścia do zakupów i przygotowywania jedzenia, gdy wcześniej jadło się na przykład wysokotłuszczowo i trzeba zmienić podstawowe nawyki życiowe.
Dlatego właśnie potrzebne jest podejście całościowe, a nie układanie komuś schematu żywienia i oczekiwanie, iż sam sobie z tym poradzi, po czym przyjdzie za miesiąc z efektami. Takie mechaniczne i przedmiotowe traktowanie człowieka jest niewłaściwe.
Chciałabym, żebyśmy jako ludzie podchodzili do siebie właśnie całościowo. W gabinecie często rozmawiam z osobami wierzącymi o Bożym podejściu do człowieka, dla których troska o ciało może wynikać z przekonania, iż jesteśmy świątynią Ducha Świętego.
Skoro patrzymy na całość osoby, nie ignorujmy wymiaru duchowego.
– Nie wnoszę wymiaru duchowego do rozmowy, jeżeli pacjent sam tego nie sygnalizuje, iż jest to dla niego ważne. Jednak jeżeli widzę, iż ma to dla niego znaczenie, dlaczego miałabym tego nie zrobić? Duchowość jest przecież częścią naszej ludzkiej egzystencji. Pan Bóg dobrze to wymyślił – jesteśmy istotami złożonymi. Nie fragmentaryzujmy się.
Joanna Kucharska – absolwentka studiów magisterskich z dietetyki ze specjalizacją psychodietetyczną, a także pedagogiki opiekuńczej, poradnictwa psychologiczno-pedagogicznego oraz oligofrenopedagogiki. W 2020 roku ukończyła studia podyplomowe z terapii dzieci i młodzieży. Prowadzi własną działalność psychodietetyczną „Troskliwa dietetyka”, w której pracuje z dziećmi i dorosłymi doświadczającymi trudności z zakresu zaburzeń odżywiania i chorób dietozależnych. Od 2021 roku pracuje w Fundacji Składak, oferującej pomoc psychoterapeutyczną i psychoedukację oraz wsparcie dla osób skrzywdzonych przemocą seksualną w Kościele. Zaangażowana w działalność ewangelizacyjną w Szkole Ewangelizacji św. Andrzeja w Żarach.
Przeczytaj również: Otyłość, choroba i grubancypacja

2 godzin temu
















