
rwie się święto. chropowate jest, co na
językach i pomiędzy nimi. niczym powierzchnia
kostki, której każdy z boków ma na sobie
sześć oczek. wypukłych.
chcę ci mówić błogosławione truizmy, panegiryki
zaczynające się poetyckim opisem otwieranej
konserwy (obraz jak z Grochowiaka, tylko
dosadniejszy i bardziej wyrazisty),
być dzieckiem na łańcuchu. nie na smyczy.
ciągle chodzi mi o strach i o przyszłość,
dwie komory w bębenku rewolweru. zakręć,
niech zawiruje koło diabelnego młynka.
pożartuj razem ze mną z naprężeń, zadzierzgnięć,
tej całej powagi-tandety leżącej na straganach
przekupniów, z cyngielka, naszej małej beztroski.
ponarzekaj na paradoks
oddalania się w głąb prochu,
przez które to, o dziwo, zmniejsza się dystans.