Za dużo i za mało. Rok 2025 w kulturze i we mnie

2 godzin temu
Zdjęcie: Głos z księżyca


Przestałem pytać sam siebie, czy mam za mało czasu, uznałem po prostu, iż tak jest. Lepiej chyba doświadczać świata ze świadomością względnie bliskiego końca.

Czasem jest tak, iż dzień trwa za krótko. Albo za długo. Rzadko w sam raz. A jeżeli to samo dotyczy całego roku? Pomyślałem o tym, gdy ktoś zapytał mnie, jakim słowem określiłbym minione dwanaście miesięcy. Za mało – odpowiedziałem. Lub „za dużo”. Ot, paradoks. Jedno ze słów-kluczy 2025 roku.

Za dużo, również strat

Patrzę na stertę książek na moim biurku. Książek, których nie przeczytałem. Albo które zacząłem czytać, by po kilkunastu stronach dać sobie spokój. Z serialami było podobnie – jeżeli jakiś nie zainteresował mnie po pierwszym odcinku, najczęściej rezygnowałem z dalszego oglądania. Szkoda czasu i energii.

Pewnie nie tylko ja tak mam, ale pracując w kulturze widzi się to dobitnie: świata jest zwyczajnie za dużo. Zbyt wiele premierowych książek, zbyt wiele nowej muzyki, zbyt wiele filmów. Czasem ciężko się zwyczajnie połapać w nowościach, ciężko trzymać rękę na pulsie. Może lepiej dać sobie spokój, wypisać się z tego wyścigu i sięgać jedynie po to, co nas zaintryguje? Powtarzam: zaintryguje, a nie co „wypada znać”.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu

Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.

Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram

Mało miałem ostatnio kulturalnych zachwytów, kilka jednak mogę odnotować. Zachwycili mnie Paolo Sorrentino swoją „Boginią Partenope” i Paul Thomas Anderson „Jedną bitwą po drugiej”. Na festiwalu w Gdyni siedziałem oczarowany debiutem Emi Buchwald „Nie ma duchów w mieszkaniu na Dobrej”. Wstrząsnęły mną tomiki: Małgorzaty Lebdy „Dunaj. Chyłe pola” oraz Justyny Kulikowskiej „Wnyki dla światła”. Muzycznie spodobał mi się Willie Nelson śpiewający pieśni Merle’a Haggarda.

Miniony rok był czasem wielkich powrotów na szczyt, albo uznania, które od dawna wisiało w powietrzu. Złotą Palmę w Cannes zdobył Jafar Panahi, w Wenecji triumfował Jim Jarmusch, oscarowy bank rozbił „Anorą” Sean Baker. Literackiego Nobla otrzymał László Krasznahorkai za „fascynującą i wizjonerską twórczość, która w obliczu apokaliptycznego terroru potwierdza siłę sztuki”. W Polsce jury Literackiej Nagrody „Nike” doceniło Elizę Kącką i jej fantastyczną książkę „Wczoraj byłaś zła na zielono”.

Był to też czas pożegnań. Po ciężkiej chorobie odeszła Magda Umer, bliska mi osoba, z którą dwukrotnie rozmawialiśmy na tych łamach. Zmarli także: Robert Redford, Diane Keaton, Ozzy Osbourne, Marcel Łoziński, Mario Vargas Llosa, Jadwiga Jankowska-Cieślak, Krystyna Miłobędzka, Urszula Kozioł, David Lynch, Jadwiga Puzynina, Marianne Faithfull, Stanisław Soyka, Michał Urbaniak, Gene Hackman, Brigitte Bardot. Zwłaszcza te dwie ostatnie śmierci były symboliczne – zmarły megagwiazdy kina, które wcześniej zdążyły się wypisać z blichtru wielkiego świata, i wielki świat niejako zdążył już o nich zapomnieć.

Szczególnego wymiaru nabrała dla mnie śmierć Franciszka. Kiedy odchodzi papież, jak na dłoni widać, iż wszystko ma swój czas. Jest czas żałoby, czas wspominania i analizowania pontyfikatu. Ale chwilę później następuje konklawe, wybierające nowego człowieka w bieli, i teraz to na nim skupione są oczy komentatorów oraz wiernych. Ludzkie i nieludzkie jednocześnie, prawda?

Wystarczy nieco nadstawić uszu, by przekonać się, iż opowieść nie należy tylko do zwycięzców, do tych, którzy ciągle jedynie zdobywają

Damian Jankowski

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

Sam Franciszek, który uparcie powtarzał, iż cmentarze pełne są osób niezastąpionych, chyba dobrze to rozumiał. Myślałem o tym, kiedy w grudniu wirus powalił mnie na tydzień do łóżka. Biegniesz i myślisz, iż świat sobie bez ciebie nie poradzi, a potem okazuje się, iż możesz pozwolić sobie na bycie bezużytecznym, bezproduktywnym, a twoja wartość jako człowieka nie zmniejsza się. Pojawiasz się, masz w życiu do wykonania pewne zadanie, a potem musisz odejść i zrobić miejsce kolejnym w sztafecie pokoleń.

Możesz być królem życia, a i tak twoje zasoby pewnego dnia się wyczerpią, a ty będziesz z bezradnością czekał na to, co dalej, jeżeli cokolwiek. „That’s Life” – zaśpiewałby Sinatra, i miałby rację.

Do kogo należy opowieść?

Wśród światowych liderów był co najmniej jeden, którego nie opuszczało samozadowolenie. Ciągle w minionym roku czuł się „świetnie”, „fantastycznie”, robił „wielkie rzeczy”, choćby jeżeli przy okazji pastwił się publicznie nad przywódcą narodu walczącego z rosyjskim agresorem. Wydawało się, iż to Donald Trump i ludzie tacy jak on, darwinistyczni nihiliści, narzucają rzeczywistości ton, kreują główną opowieść.

Staraliśmy się, przynajmniej w dziale kulturalnym „Więzi”, pokazać, iż to nieprawda; iż można inaczej. Dlatego publikowaliśmy szkice o „boginiach muzyki” – artystkach, które kształtowały popkulturę ostatnich dekad, jak Patti Smith czy Tina Turner, mimo iż nie jeden raz musiały one walczyć z męską dominacją, rasizmem, uprzedzeniami. W podobnym duchu zajęliśmy się z Agnieszką Budnik cyklem o „kulturze straty” – pokazujemy w nim teksty kultury mówiące o nieuchronności straty, smutku, rozstania. Również w podobnym duchu pytam artystów o życiowe niepewności w kolejnym specjalnym cyklu.

Promocja!
  • Wojciech Marczewski
  • Damian Jankowski

Świat przyspiesza, ja zwalniam

39,98 49,98
Do koszyka
Książka – 39,98 49,98 E-book – 35,98 44,98

Do tego, by przywracać głos pomijanym, nie potrzeba zresztą ani cyklów, ani tekstów. Wystarczy nieco nadstawić uszu, by przekonać się, iż opowieść nie należy tylko do zwycięzców, do tych, którzy ciągle jedynie zdobywają. Ktoś od lat nie może zebrać się w sobie, by wyznać znajomej, iż jest w niej zakochany – uznaje po prostu, iż to nic nie da. Ktoś inny w głębokiej starości zapomina, czy jego rodzice wciąż żyją, a kiedy dowiaduje się, iż odeszli dawno temu, na nowo przeżywa smutek rozstania. Ktoś przed samymi świętami traci ukochanego psa, musi patrzeć jak ten wycieńczony chorobą umiera po podaniu zastrzyku. Ktoś inny rozgrywa mecz swojego życia, do którego przygotowywał się przez lata, i sromotnie go przegrywa.

Wszystkie te historie są jakoś krzywe, nieposkładane, niedokończone. Bliskie naszemu doświadczeniu. Jako ludzie mamy prawo być przecież zmęczeni, bezradni, możemy czuć się przegrani, i to w porządku.

Za mało

Chodził za mną w tym roku pewien wiersz Miłosza, mógłbym go wyrecytować w środku nocy z pamięci, przynajmniej jego początek:

Tak mało powiedziałem.
Krótkie dni.

Krótkie dni,
Krótkie noce,
Krótkie lata.

Tak mało powiedziałem,
Nie zdążyłem.

Serce moje zmęczyło się
Zachwytem,
Rozpaczą,
Gorliwością,
Nadzieją.

Tak mało: powiedziałem, zrobiłem, napisałem. Nie zdążyłem, zmęczyłem się. W 2025 roku przyznałem się przed sobą i przed czytelnikami, iż od dawna towarzyszy mi poczucie, iż mam za mało czasu; iż nie czuję, by mój organizm był przystosowany do długiego, życiowego maratonu. Widzę, jak napięcie mięśniowe, którego łagodnie doświadczam, zużywa moje ciało szybciej niż w przeciętnym przypadku; iż męczę się nieco bardziej niż dekadę temu; iż bywają dni, kiedy przed snem czuję się wyczerpany. I co? Nic. Lamenty niczego nie zmienią.

Zabawne, iż kilka tygodni po tym, jak stwierdziłem, iż moje życie być może ma krótszy lont, prawie zginąłem na pasach przez nieuwagę kierowcy. Zatrzymałem się zdziwiony. Jak to, wiem, iż finał może nastąpić szybciej, ale żeby wszystko miało się już teraz, tak nagle, skończyć? Mogłoby, i nie miałbym nic do gadania.

Nie, od tamtego zajścia nie zacząłem nagle funkcjonować inaczej – bardziej intensywnie, albo bardziej się oszczędzając. Nic z tych rzeczy. Może tylko mocniej pamiętam o Franciszkowym napomnieniu, iż nie ma ludzi niezastąpionych; iż pewnego dnia przyjdzie i na mnie kres; iż szczęśliwy przypadek, Los ani Bóg mnie wtedy nie uratują, a ja nie będę mógł już o tym napisać żadnego tekstu.

W drugiej połowie 2025 roku przestałem pytać sam siebie, czy mam za mało czasu, uznałem po prostu, iż tak jest. Lepiej chyba to założyć. Doświadczać świata ze świadomością względnie bliskiego końca. Przestać się przejmować błahostkami. Działać racjonalnie, a czasem pozwolić sobie na skok. Powiedzieć komuś, co nam leży na sercu, zwłaszcza jeżeli są to miłe słowa. Potraktować spotkanie z bliską osobą jakby miało być ostatnim. Zdecydować się na gest, który otoczenie uzna za brawurowy. Nie kalkulować, przestać czekać. Skoczyć w nieznane.

Kiedy piszę te słowa, na warszawskich Bielanach spadł wreszcie śnieg. Wychodzę z mieszkania na wieczorny spacer, pod stopami czuję przyjemne skrzypienie. W słuchawkach Karen Dalton nuci, iż „jeśli coś idzie nie tak, wiedz, iż mnie to też boli”. Po chwili wtóruje jej Nick Drake: „Czas powiedział mi / bym nie prosił o więcej / pewnego dnia nasz ocean / odnajdzie swój brzeg”. Nie prosić o więcej, zapisuję w głowie.

Jako ostatni utwór tego roku zapętlam nieśmiertelny klasyk The Moody Blues „Nights in White Satin”. Może właśnie noce końcówki grudnia to „noce w białym atłasie”? Słucham, jak 21-letni Justin Hayward stwierdza: „Tym, kim tak pragniesz być, będziesz u kresu dni”. Masz rację, Justin, mruczę pod nosem. Dopiero u kresu, nie wcześniej.

Idź do oryginalnego materiału