Z br. Gwalą na Śląsku, ale Cieszyńskim

9 miesięcy temu

Dokładnie zaś w Ustroniu Hermanicach, które do tej pory kojarzyły mi się, a dokładnie dom rekolekcyjny, z wyjazdem katechumenatu, na którym wszyscy potwornie wymarzli. Taki tam ascetyczny test na chęć przyjęcia sakramentów wtajemniczenia chrześcijańskiego.

Tym razem było cieplutko. Jechałam do tamtejszego klasztoru na zaproszenie [wielokrotnie]przełożonego o. Macieja Niedzielskiego, z którym znaliśmy się do tej pory jedynie internetowo (wielokrotnie, bo przeora i proboszcza w jednej osobie). Konferencją o br. Gwali, połączoną ze sprzedażą książki, rozpoczynałam, jak się okazało, reaktywację Dominikańskiej Szkoły Wiary. Miałam lekki stres, bo nie znam miejscowości, choćby nie bardzo wiedziałam, gdzie wysiąść. W Cieszynie usłyszałam, iż wsiadająca właśnie dziewczyna jedzie tam, gdzie ja, więc dyskretnie śledziłam, kiedy zacznie się zbierać do wyjścia. Przystanek był pod sieciowym spożywczakiem, z widokiem na bank naprzeciwko, co tej zrelacjonowałam starannie ojcu, który po mnie miał przyjechać. Okazało się, iż moja walizka zajmie szacowne miejsce po jednej z choinek, których transport właśnie odbywał się do kościoła i przyległości. Dowód na to, oraz na świetne przygotowanie klasztoru do kolejnej fali śniegów, miałam okazję podziwiać na ganku przed wejściem.

Jako iż pora była obiadowa, zasiedliśmy przy stole w kuchni i pogadaliśmy, a dokładnie to się zagadaliśmy i czas podejrzanie gwałtownie minął. Miałam mimo to na dekompresję po autobusie jeszcze kilkadziesiąt minut. Potem wybierałam się na mszę i o. Wojciech lojalnie ostrzegł, iż do kościoła płaszcz to dopiero pierwsza warstwa, bo budynek nieogrzewany. Szczera prawda, otwierając drzwi, zastanawiałam się, czy przypadkiem nie wpuszczam cieplejszego powietrza i czym lepiej nie zostawić otwartych. Całe szczęście, iż wnętrze piękne a wieczorne roraty klimatyczne. Co więcej, jest też wśród wiernych kantorka, mocny biały głos, która zaczyna pieśni, więc można było pośpiewać. Temperaturę podniosła mi na chwilę adrenalina, kiedy o. Maciej w ogłoszeniach powiedział, iż jeżeli chodzi o DSW, to idę na pierwszy ogień – bujna wyobraźnia podsunęła mi stosik z choinek, mnie na stosiku oraz ustrońską inkwizycję, której zdecydowanie się nie spodziewałam!

Na szczęście zamiast trybunału była biblioteka parafialna, herbatka lub soczek i mój przeciągnięty nieco wykład. Na usprawiedliwienie powiem, iż podczas niego padały pytania z sali, więc czas na nie samowolnie odliczam. Tłumów nie było, ale wszyscy dzielnie wytrwali do końca (na moje oko byli zainteresowani), choćby jeżeli panował we wnętrzu lekki chłodek – poczułam go dopiero, jak skończyłam mówić. Jednak stres robi swoje. Mam kilka wniosków techniczno-porządkowych co do swojego mówienia – trzeba mi nauczyć się panowania nad skłonnością do dygresji. Zdecydowanie. I wpisać do konspektu momenty, kiedy trzeba przewinąć slajdy.

Zasadniczo było o tym, iż br. Gwala był świętym bez fajerwerków. Może dlatego pod koniec mojego wykładu, kiedy już mówiłam o jego świętości, nagle za oknem zaczęły się wybuchy – jakaś próba generalna przed sylwestrem czy coś. W każdym razie przy akompaniamencie kanonady i rozbłysków za oknem relacjonowałam zwyczajność i to, iż może być, i najczęściej właśnie bywa, drogą do świętości.

Przy kolacji powtórzyła się sytuacja zagadaniowa z pory obiadu, postanowiłam więc postawić granice (średnio mi wyszło, tak to jest, jak zejdą się dwie gadu…, przepraszam – kaznodzieja z darem słowa i skłonny do wycieczek na marginesy historyko-teolog) i ostatecznie jeszcze przed północą dotarłam do pokoju.

Poranna msza była w kaplicy Matki Bożej. Tam jest cieplej, bo i pomieszczenie mniejsze, i chyba nieco grzane. Zostało mi w głowie zdanie z kazania o. Jacka – iż drugi jest dla mnie Eliaszem. W Ewangelii Jezus mówi, iż Eliasz już przyszedł, ale Żydzi postąpili z nim, jak chcieli. W kazaniu było więc i o tym, iż do nas też posyłani prorocy, a więc trzeba zadać sobie trud ich rozpoznawania, a przede wszystkim słuchania. Jakoś we mnie siadła ta myśl i fermentuje. W tym pozytywnym sensie.

Autobus powrotny miałam z Bielska, więc na śniadaniu dołączył do mnie mój dominikański anioł stróż, tym razem to on konsumował owsiankę, ja już byłam na etapie kawy (dobrą mają). Wyrobiliśmy się zgodnie z planem. O mały włos ostra reisefieber nie pozbawiła mnie walizki, bo gdyby o. Maciej nie zwrócił mi uwagi, iż chyba miałam więcej bagażu niż torebka, to zasadnicza część (komputer!) mojego dobytku zostałaby w klasztorze.

Mimo tego, iż Ustroń żegnał mnie śniegiem z deszczem, dotarliśmy na czas pod, cytuję kierowcę: „duży nowoczesny brzydki kościół”, stojący po drugiej stronie ulicy, przy której jest dworzec PKS. Trochę sobie ten budynek sakralny pokontemplowałam, bo akurat jego bryłę miałam na widoku, stojąc na stanowisku, na które podjeżdża Lajkonik. Autobusowa linia taka, nie tramwaj ani półkoń-pół-Tatarzyn. Trochę zajęło mi znalezienie stanowiska. Żeby było zabawniej, jak się okazało, dziewczyna, którą pytałam, skąd odjeżdża autobus do Krakowa była… Hiszpanką, nic dziwnego, iż odpowiedziała mi angielskim łamanym na migowy. Siedziała potem obok mnie w tym przytulnym środku transportu. Druga podróż w tym tygodniu i znów ta narodowość. Życie jednak lubi powtórki.

Kraków przywitał mnie słońcem, jakoś choćby korków nie było. Na przystanek przechodziłam przez galerię handlową – wieki całe nie byłam w niej w sobotę, masakryczne tłumy. W domu padłam, jeżeli chodzi o grudzień, wyczerpałam limit spotkań autorskich, więc mogę się już zająć świętami. Przepierniczyłam więc dziś kilka godzin, dom pachnie korzenną przyprawą i pieczonym ciastem. A Ustroń będę wspominać z sympatią, to były dobre spotkania.

Idź do oryginalnego materiału