Wyznanie byłego księdza Janka: Cichaczem zaprowadziłem ją do salki. Musiałem to zrobić w tajemnicy

news.5v.pl 2 dni temu
  • „Z homoseksualizmem wśród księży zetknąłem się tylko raz, na pierwszej parafii, gdzie jeden z nieżyjących już biskupów upatrzył sobie mojego kolegę i jeździł z nim do sauny. Mnie też zresztą próbował tam zapraszać” — mówi były duchowny
  • „Raz zdarzyło się, iż kobieta wprost zaprosiła mnie, żebym został u niej na noc. Dobrze nam się rozmawiało, leciała fajna płyta Nicka Cave’a. Nie byłem dziki, lubiłem iść do ludzi, kiedy mnie zapraszali. Wtedy wiedziałem, iż zbliżamy się do jakiejś granicy” — dodaje
  • „Osiem kazań jednego dnia, ostatnie na mszy o dwudziestej pierwszej. Którejś niedzieli, właśnie w takim maratonie, po mszy o dziewiętnastej wyszedłem z klasztoru i poszedłem na piwo do baru. Nie byłem w stanie wytrzymać ani jednego kazania więcej. Powiedziałem, iż więcej nie będę tego robił, iż nie chcę w ten sposób żyć, nie chcę w ten sposób się zestarzeć” — opowiada
  • Więcej ważnych informacji znajdziesz na stronie głównej Onetu

Poniżej prezentujemy fragment książki za zgodą wydawnictwa:

Wstąpiłem do zakonu. Dopiero wiele lat później odkryłem, jak niedojrzałe były moje motywacje. Wydaje się, iż w ciągu tych wielu lat ktoś powinien się im przyjrzeć, weryfikować je, pomagać rozeznawać. Ale klerycy wiedzą, co mają mówić, jakie są oczekiwania formatorów. Pytanie też, na ile sami formatorzy są dojrzali.

Na pierwszej linii

W nowicjacie nie miałem żadnych problemów. Byłem dumny, iż znalazłem się w tak elitarnym gronie. Na trzecim roku zacząłem być trochę krytyczny. Czytałem wtedy mnóstwo książek o nowych wspólnotach, zwłaszcza francuskich. Zaczytywałem się w ich regułach bardziej niż w swojej. Zachwycało mnie, jakie one są głębokie i duchowe – a nie jak u nas, zimne i jurydyczne. Myślałem nawet, czy nie szukać dla siebie jakiejś radykalniejszej wspólnoty. Jednak większych kryzysów nie miałem. Przed ślubami wieczystymi utrzymywałem kontakt z koleżanką z liceum. Była z tego samego regionu, więc czasem wpadała mnie odwiedzić. Owszem, był taki moment, kiedy pomyślałem, iż może fajnie by było… Ale to było kilka dni refleksji i przeszło. Idąc do święceń, byłem pewny, iż tego chcę.

O celibacie w seminarium mówiło się, tak mi się wydaje, mało. Pamiętam chyba tylko jeden wykład, który dotyczył głównie duchowości. Zasadniczo sprawa ograniczała się do freudowskich sublimacji. Wiadomo, to nie jest łatwe, ale można energię skanalizować w innym miejscu. Mówiono nam: „nie możesz wyłączyć telewizora, ale możesz zmienić program” i wtedy da się z tym żyć. Wówczas to mi wystarczało. Ten temat specjalnie dla mnie nie istniał.

Przed pójściem do seminarium, owszem, lubiłem jeździć na dyskoteki, ale nie miałem dziewczyny. Nie miałem też żadnego doświadczenia seksualnego poza kilkoma krótkimi pocałunkami. Nie czułem więc, iż to jest szczególnie istotne. Krótko przez wstąpieniem do nowicjatu nie celibatu się najbardziej obawiałem, ale utraty wolności. Tego, iż mogę wyjść kiedy i dokąd chcę, iż mogę podejmować decyzje, ubierać się po swojemu, nosić dłuższe włosy. Nie byłem jakoś bardzo ekstrawagancki, ale lubiłem podkreślać swoją inność.

[…]

Dalszy ciąg materiału pod wideo

Tłumaczę się za innych

W trzecim roku kapłaństwa pojawiły się wątpliwości. Zwykle wstydziłem się chodzić w sutannie. W centrum wielkiego miasta to było jakieś staromodne. Do szkoły chodziłem w koloratce. Czytałem też „Gazetę Wyborczą” w internecie. Wkurzałem się, iż dziennikarze piszą bzdury, ale czytałem. I czasem zdarzało się, iż pisali też prawdę.

W środowisku pojawiała się kwestia sprzeciwu wobec Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Uczniowie zaczynali pytać o pierwsze nagłaśniane sprawy homoseksualne i pedofilskie w Kościele. Zaczynałem być zmęczony tym, iż żyję uczciwie, a ciągle muszę się za innych tłumaczyć, iż muszę bronić instytucji.

Jednocześnie patrzyłem na fajnych, uczciwie żyjących, szczęśliwych świeckich. Bywałem regularnie we wspólnocie żyjącej z bezdomnymi i narkomanami. Chciałem być bliżej zwyczajnych ludzi. Pewnie też karmiłem w ten sposób swoje ego, mogłem przez cały czas myśleć, iż jestem wyjątkowy. Niestandardowy taki. Tylko iż krytycyzm wobec instytucji coraz bardziej we mnie rósł. Patrzyłem na swoich emerytowanych współbraci. Myślałem: tyle lat w zakonie przeżyli, fajnie. Ale jakoś nie widzę w nich szczęścia. Sam smutek w nich jest na starość. Nie chcę tak skończyć, nie chcę tak żyć. Jednego tylko spotkałem uśmiechniętego dziadziusia, jeszcze w seminarium. Reszta to była chodząca frustracja.

Denerwowało mnie również, iż nie zawsze mogę pomóc tak, jak bym chciał i jak by się należało. Przychodzili do mnie bezdomni, a nie miałem co im dać.

Przyszła też kiedyś wieczorem na furtę dziewczyna i powiedziała, iż uciekła z domu. Była pełnoletnia, ale nie miała się gdzie podziać. Cichaczem zaprowadziłem ją do salki katechetycznej, przyniosłem swój materac turystyczny, rano ukradkiem zaniosłem jej śniadanie. Potem sobie poszła. Ale musiałem zrobić to w tajemnicy, ukryć kogoś w klasztorze, miałem z tym pewien zgryz. Choć teoretycznie byliśmy przecież posłani do ubogich.

Coraz mniej mi to wszystko do siebie pasowało. Czytałem coraz więcej książek niereligijnych. Coraz głębiej rozpoznawałem świat. Nie byłem świadkiem żadnych wielkich, gorszących spraw. Nie spotkałem się z pedofilią. Z homoseksualizmem wśród księży zetknąłem się tylko raz, na pierwszej parafii, gdzie jeden z nieżyjących już biskupów upatrzył sobie mojego kolegę i jeździł z nim do sauny. Mnie też zresztą próbował tam zapraszać. No i do konfesjonału często przyjeżdżali księża diecezjalni, zwykle w poniedziałki rano, wcześnie, na szóstą. choćby nie wiem, czy mnie to mocno gorszyło, wiedziałem, iż różnie bywa.

Teologia kota

Moja seksualność? Spotykałem wiele ładnych kobiet. Podobały mi się. Szczególnie latem na ulicach działały mocno na wyobraźnię. Ale byłem przekonany, iż gdybym kiedykolwiek spróbował zbliżyć się kobiety fizycznie, na płaszczyźnie seksualnej, to już potem nigdy nie poradziłbym sobie jako ksiądz. To była niezwykle silna myśl, którą sam sobie wykreowałem, iż każda taka próba skończy się tym, iż będę rozbity, iż nigdy już nie będę szczęśliwym księdzem.

Raz zdarzyło się, iż kobieta wprost zaprosiła mnie, żebym został u niej na noc. Dobrze nam się rozmawiało, leciała fajna płyta Nicka Cave’a. Nie byłem dziki, lubiłem iść do ludzi, kiedy mnie zapraszali. Wtedy wiedziałem, iż zbliżamy się do jakiejś granicy. Ale też byłem naiwnie przekonany, iż ze wszystkim sobie poradzę. Ryzykowałem więc, choć w końcu ostatnim tramwajem wróciłem do siebie, do klasztoru. Strach we mnie był większy. Jak po czymś takim odprawiać mszę? Poza tym miałem wtedy dwadzieścia osiem lat i nigdy wcześniej nie byłem z kobietą. Nie wiedziałem nawet, jak zareagowałbym na kobietę nagą.

Imponowało mi jednak, iż mogę podobać się kobietom. Rosło moje zainteresowanie nimi. Ale też hamował mnie lęk, iż wszystko sobie zepsuję.

Bardzo poruszony czytałem wtedy Mertona, który opisywał swoje uczucie do pielęgniarki czy lekarki, kiedy już sam był starszym zakonnikiem. Oczywiście do niczego zdrożnego tam nie doszło, ale dla mnie istotny był sam fakt, iż o tym mówił, iż uważał to za coś cennego. To uruchomiło we mnie romantyczne myślenie, iż zakochanie się to musi być wyjątkowa sprawa. Zaczynałem myśleć, iż człowiek, który tego nigdy nie doświadczył, jest biedny, nie do końca znający życie, nie do końca dojrzały.

Te romantyczne tęsknoty nakładały się na kryzys. Nie chciało mi się ewangelizować, zmieniać kogoś, narzucać się. Moją lekturą był w tym czasie Hryniewicz i cała teologia, która nie potępia, ale szuka zrozumienia. Czytałem też de Mello, który wtedy już chyba był na tak zwanym indeksie. Była u niego historia o tym, iż kiedy pewna grupa buddyjskich mnichów spotykała się na modlitwie, uparcie przeszkadzał im w skupieniu kot. Zaczęli więc na czas modlitwy go zamykać. Tyle iż po latach pisano już uczone księgi o znaczeniu kota zamkniętego na czas modlitw, bo nikt nie pamiętał, skąd się to wzięło. Myślałem, iż taka też trochę jest nasza teologia. Posługujemy się znakami, a nie zajmujemy się ich znaczeniem.

Duchowo, przyznaję, byłem wtedy otępiały. jeżeli ktoś przestaje żyć duchowo, przestaje się modlić, korzystać z kierownictwa duchowego, to tępieje. Tępieje jego wrażliwość i wiele rzeczy już tak nie boli. Wiele rzeczy łatwiej jest zagłuszyć.

Czy gdybym się więcej modlił, nie odszedłbym?

Niewykluczone.

Przyjaciel rodziny

W parafii w niedzielę było odprawianych osiem mszy. Raz w miesiącu na któregoś z czterech wikarych wypadało głoszenie kazania. Osiem kazań jednego dnia, ostatnie na mszy o dwudziestej pierwszej. Którejś niedzieli, właśnie w takim maratonie, po mszy o dziewiętnastej wyszedłem z klasztoru i poszedłem na piwo do baru. Nie byłem w stanie wytrzymać ani jednego kazania więcej. Powiedziałem, iż więcej nie będę tego robił, iż nie chcę w ten sposób żyć, nie chcę w ten sposób się zestarzeć. Nie wiem, czy Pan Bóg właśnie takiej formy poświęcenia od nas żąda, czy tak ma wyglądać ewangelizacja.

Tak, wtedy miałem poważny kryzys.

Mniej więcej w tym samym czasie zaprzyjaźniłem się z kobietą, która dziś jest moją żoną. To ona jako jedyna zapytała mnie, dlaczego nie byłem na tej ostatniej mszy, co się stało. Żaden z braci się nie zapytał. Nie było mnie, nie było kazania, szybciej poszło, co za problem?

Ona była wtedy w małżeństwie. Chodziłem do nich posiedzieć, napić się kawy, zjeść ciasto. Mieszkali niedaleko klasztoru, prowadziliśmy fajne rozmowy. Jeździliśmy razem na wycieczki rowerowe. Stałem się przyjacielem rodziny. Wydawali mi się dobrym małżeństwem.

Nie widziałem wtedy, iż ona też była w kryzysie. Wiem, to wygląda tak, jakbym wszedł w rodzinę i ją rozbił.

Pamiętam, kiedyś na takiej rowerowej wycieczce powiedziałem, iż przełożeni pewnie będą mnie przenosić, bo chcą, żebym robił doktorat. Ona wtedy mało z roweru nie spadła. Zauważyłem, iż jestem dla niej ważny. Zastanawiało mnie to, podobało mi się trochę. Ale byli małżeństwem, mogłem sobie tylko myśleć. Jednak rosło w nas obojgu uczucie.

Nie wiedziałem, jak to jest, więc nie umiem określić dokładnie, w którym momencie się zakochałem. Pamiętam, iż kiedy leciałem na wakacje za granicę, gdzie miałem uczyć się angielskiego, dostałem od niej apaszkę pachnącą jej perfumami. Ten zapach mnie rozwalał. Ja byłem daleko, ale ona przez cały czas była przy mnie.

Jednego dnia szedłem wieczorem do kaplicy i myślałem o niej tak mocno, iż aż wariowałem. Nie chciałem być księdzem, chciałem być z nią. Następnego dnia modliłem się do Boga, żeby to wszystko ode mnie zabrał, a ja już nigdy się do niej nie odezwę. Bo przecież chcę być księdzem. Zatem jednego dnia było tak, drugiego dnia zupełnie inaczej. I tak w kółko, przez całych pięć tygodni. Czytałem książkę Miłość w czasach zarazy. Każde zdanie było dla mnie znaczące, gorące nawet. Budziłem w sobie uczucie i chciałem je hamować, jak w zaklętym kręgu.

A potem wróciłem do Polski. Wiedziałem już, co ona czuje. Wiedziałem, co ja czuję. Z jednej strony mi się to podobało. Z drugiej strony wciąż to odrzucałem. We wrześniu pojechałem na rekolekcje. Wtedy ona napisała do mnie, iż uciekła z domu.

Okazało się, iż była to już jej trzecia ucieczka od męża. Nie wiedziałem, iż jest przemocowy. Owszem, był konfrontacyjny, sam unikałem wchodzenia z nim w dyskusje, bo lubił się boksować i miał silne własne przekonania. Mnie szanował, a jej chyba nie. Wcześniej uciekała do teściów.

Po pierwszych pocałunkach oszalałem. Nigdy tego przecież nie znałem. To było piękne. Wiedziałem, iż to trzeba uciąć, iż tak się nie da żyć. Ale nie umiałem.

Fragmenty pochodzą z książki „Połamany celibat”, która została wydana przez Wydawnictwo Znak. Autorką jest Monika Białkowska.

Wydawnictwo Znak
Idź do oryginalnego materiału