Książka Augustyniaka jest – jak domagał się tego Nietzsche – pisana krwią. Jest żywa, autentyczna, powstała z najgłębszych pokładów serca. Dlatego, paradoksalnie, okazuje się głęboko pobożna.
Przeczytałem książkę Piotra Augustyniaka „Boga nie ma, jest życie”. Skończyłem ją w poniedziałek, 21 kwietnia. Zacząłem dzień wcześniej, w wielkanocną niedzielę.
Nie wiem, jak to się stało, ale adekwatnie równocześnie spędzałem czas z najbliższą rodziną, a i tak udało mi się wsłuchiwać w autora, wczuwać jego śmiało zarysowywaną perspektywę. A Wielkanoc jest przecież szczególnym dniem z kilku powodów, przede wszystkim zaś z dwóch; dla chrześcijan to najważniejsze, konstytutywne święta.
Tak się dodatkowo niestety wydarzyło, iż wielkanocny poniedziałek zbiegł się ze śmiercią papieża Franciszka. I dla mnie osobiście te dane stały się kontekstem przeżywania lektury, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Wrażenie wcale nie dwuznaczne.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
Ta książka, ten głos, powinien być wysłuchany, zważony, powinno się z nim skonfrontować. I, po tej mojej osobistej konfrontacji, chcę powiedzieć, i to powiedzieć stanowczo. Podziwiając Augustyniaka, nie mogę się z nim zgodzić z jednego powodu, który zarazem uważam za najważniejszy (nie tylko w książce, ale i w ogóle).
Nie mogę przyjąć ot tak do wiadomości, iż życie, życie osobiste, jednostkowe jest skończone, iż śmierć kończy wszystko w sposób jednoznaczny i definitywny. Że wobec tego nadzieja rozumiana jako otwarcie absolutne jest dziecinadą, irracjonalnym kompleksem, nieuleczonym lękiem. I mój sprzeciw nie jest dyktowany przez egocentryzm ani egzystencjalną pychę. Nie jest dyktowany przez przymus, nakaz, imperatyw religijny. Nie, nie, nic z tych rzeczy.
Chcę się sprzeciwić Augustyniakowi nie z pozycji religijnych, ale i nie z pozycji antyreligijnych, nie z pozycji wiary, ale i nie z pozycji niewiary. On sam mówi o sobie, iż nie jest ateistą, ale nie jest też wierzącym chrześcijaninem – jest postchrześcijaninem, człowiekiem ducha pielęgnującym życie wewnętrzne, ale niewierzącym w życie wieczne. Jest jednak przede wszystkim filozofem. I na tym gruncie Augustyniak staje mi się bardzo bliski.
Zatem jakkolwiek patetycznie to zabrzmi, a może choćby bezczelnie (dla niektórych pewnie śmiesznie), chcę się sprzeciwić Augustyniakowi, jak filozof sprzeciwia się filozofowi. Chcę mu się przeciwstawić jako ktoś, kto stara się podążać za racjonalno-egzystencjalnymi wymogami radykalnego, niepodległego myślenia. Różnica między nami jest jednak taka, iż ja uważam nadzieję za „alfę i omegę” filozofowania.
Filozofować, to „grać po stronie” nadziei, to szukać uzasadnienia dla oddalenia roszczeń śmierci. Z religią, poza nią, przeciwko niej; wszystko jest możliwe, ale tak, czy inaczej zasadnicza będzie bezbrzeżna nadzieja. Chrześcijaństwo jest w tej optyce przede wszystkim propozycją filozoficzną, nie instytucjonalno-historyczno-kulturowo-socjologicznym konstruktem religijnym. Jest odpowiedzią absolutną, której autorem nie jest – z całym szacunkiem – Augustyn z Hippony, Tomasz z Akwinu czy choćby Paweł z Tarsu, ale właśnie Jezus z Nazaretu, Chrystus – to znaczy dotknięty przez to, co Pierwsze, Źródłowe.
Ale mój sprzeciw to nie walka, pojedynek, próba pokonania kogoś i triumfowania. Przeciwnie, to próba dia-logu, myślenia we dwóch – piszącego i czytającego. Dlatego odżegnuję się od recenzowania; moje słowa to raczej odruch, reakcja, której pretekstem jest „Boga nie ma, jest życie”.
Istnienie jest wszystkim, Bóg „niczym”
Co mamy na myśli, kiedy mówimy słowo „Bóg”? Osobowego Ojca, transcendentny absolut niezależny od świata, pozaświatową wszechmocną istotę niezależną od wszystkiego, co istnieje? Coś na ten kształt. Stąd, Augustyniak odrzuca „Boga” w imię samego, nagiego istnienia, życia, tego, co jest. Termin „Bóg” jest niepotrzebny, skoro został zaanektowany przez dominującą kulturowo opcję religijną.
„Patronem” filozofa w tym odrzuceniu staje się nie kto inny jak chrześcijański średniowieczny filozof-mistyk Mistrz Eckhart. Dla niego Bóg jest z istnieniem tożsamy. Istnienie jest Bogiem, Bóg jest istnieniem. Istnienie zawsze „wciela” się w jakiś taki, czy inny, dookreślony konkretny byt. Jestem nim (chwilowo) ja, jest nim Augustyniak, jesteś nim Ty, kimkolwiek jesteś. Ważne, iż jesteś, mniejsza o to, kim oraz czym. To samo dotyczy kamieni, wody, roślin, zwierząt.
To, co istnieje, ma swój początek i koniec. Samo istnienie zaś trwa poza nami jako swoimi chwilowymi „nośnikami”. Nie jest przeto osobowe, nie jest miłosierne, niczego nikomu nie obiecuje. Jednocześnie nie jest złowrogie, choć – jak zaznacza autor, tym razem w odwołaniu do Friedricha Nietzschego – jest „poza dobrem i złem”. Zatem z konieczności, naznacza nas ono tragizmem; do życia, do jego istniejącej pełni należy więc także wszystko to, co ciemne – rozpacz, trwoga, cierpienie. Nie są one możliwe do odwołania, znikąd szukać gwarancji pocieszenia.
Życie nas karmi, może nas ono w każdej chwili nieodwołalnie zmieść z powierzchni ziemi. Trudno je o to obwiniać. W tym kontekście – zaznacza Augustyniak – swoistej terapii szukać możemy w archaicznej mądrości starożytnych Greków, w filozoficzno-poetyckich intuicjach presokratejskich mędrców obcujących ze źródłowo danym, nagim byciem.

Jak to możliwe, zapytam naiwnie, iż jednego filozofa Eckhart prowadzi do totalnego zaprzeczenia horyzontowi nieskończoności, a innego – jak Jona Fossego – ten sam Eckhart prowadzi do chrześcijaństwa?
Wojciech Zalewski
Naszą jedyną nadzieją są „chwile”, właśnie kairotyczne uniesienia. Dostarcza ich sztuka, może dostarczać przyjaźń, miłość, przygody, wszelkie zmysłowe przyjemności, niewykluczone, a choćby wielce prawdopodobne, iż dostarczyć ich może łamanie konwenansów, obyczajów i zasad. Intensywne cierpienie, poczucie otchłannej straty również jest w perspektywie proponowanej przez autora czymś kairotycznym, odsłaniającym prawdę przynależną istnieniu jako takiemu.
Życie, czyli nie-chrystusowość
I w tym wszystkim pomysł chrześcijański akcentujący niezależność Boga od „struktur istnienia” jawi się autorowi jako hiperabsurdalny, złowrogi, kaleczący człowieka tak na duchu, jak i na ciele. Odciskający niezatarte piętno na ludzkiej psychiczności, w istocie diaboliczny. Dlaczego?
Bo oto człowiek, zamiast skupić się na prawdzie dotyczącej własnej kondycji, kondycji takiej, jaka ona jest, projektuje własne spełnienie w odległą, pozaśmiertelną przyszłość. Co więcej, czyni to, uzależniając się od schematu, narzuconemu mu z zewnątrz przez ściśle określoną moralność i jej instytucjonalnych stróżów.
Odpowiedź pozytywna, jakiej chce dostarczyć Piotr Augustyniak, brzmi zatem: żyć, znaczy odrzucić chrześcijaństwo. Odrzucić nadzieję, którą ono głosi. To jest warunek sine qua non życia naprawdę, bycia w pełni, istnienia jako wolność, niezawisłość. I sam Jezus z Nazaretu także jest niechrystusem, zaznacza dobitnie autor, powtarzając wnioski swojej wcześniejszej książki. To znaczy, świadczy on według filozofa o życiu jedynie „tutejszym”, teraźniejszym, chwilowym, momentalnym, na pewno nie wiecznym w sensie dosłownym. Nie-nieskończonym.
Im ciemniej, tym jaśniej
Jak to wszystko czytać? Jako hiperbolę? Świadomą prowokację? A może apoteozę nihilizmu i relatywizmu? Gdybym tak uważał, nie zaznaczyłbym na początku, iż uważam „Boga nie ma…” za rzecz wartościową. Ta książka to autentyczny zapis ludzkiego, myślącego poszukiwania, dziennik drogi. Drogi, która jak w którymś miejscu filozof zaznacza, dopiero się rozpoczyna. Drogi, która jest, ma być afirmacją życia, nie jego negacją.
Znamienne, iż Augustyniak tak często odwołuje się w swoich opisach do Mistrza Eckharta. To on, jak już wspomniałem, pomaga mu ostatecznie odrzucić Boga na rzecz istnienia. Jak to więc możliwe, zapytam naiwnie, iż jednego filozofa Eckhart prowadzi do totalnego zaprzeczenia horyzontowi nieskończoności, a innego – jak Jona Fossego – ten sam Eckhart prowadzi do chrześcijaństwa? Mało tego, do zinstytucjonalizowanego katolicyzmu.
Tak, nadreński dominikanin Augustyniaka „wyprowadza” z katolicyzmu, Fossego zaś do niego „wprowadza”. Norweski protestant kontestujący własny kulturowy mainstream i polski (eks)katolik robiący to samo, ale na rzecz grecko-archaicznego zwrotu ku byciu/życiu/istnieniu, już bez metafizyczno-transcendentnych odwołań. Dlaczego przywołuję takie skojarzenie? Wbrew pozorom wcale nie po to, aby dokonywać moralizującej oceny. Przeciwnie, za Fossem chcę myśleć, iż za tym, co ciemne ostatecznie kryje się światło. Im ciemniej, tym jaśniej, tajemnicze światło kryje się w mroku.
Ciemność świeci, jest „porowata”, przepuszcza spoza siebie małe, jasne punkty, jak gwiazdy na nocnym niebie przebijają się przez ciemną zasłonę… Ktoś powie: „chcesz tak myśleć”. Tak, nie bronię się, przyznaję to. ale czy ten, kto uważa przeciwnie, również nie czyni tego ze względu na swój fundamentalny wybór? Ale czy taki wybór jest w ogóle możliwy? Trudno mi nie zgodzić się z Miquelem de Unanumo, gdy ten zauważa, iż rozumie w pełni człowieka, który chcąc żywić nadzieję wiecznej perspektywy, nie potrafi tego czynić, ale nie może pojąć jak można jej nie chcieć, nie pragnąć. To dla niego wybór par excellence niemoralny.

- Marek Kita
Zostać w Kościele / Zostać Kościołem
Dla mnie wzięty w całej ścisłości, jest on nie tyle niemoralny, co niemożliwy. Stąd, autentycznie się wzruszyłem, gdy czytałem rozdziały, w których filozof z największą czułością, wdzięcznością i miłością wspomina swoją zmarłą kilka lat temu babcię. Te fragmenty uważam za najważniejsze, najistotniejsze. I właśnie ich piękno – niech Piotr Augustyniak mi wybaczy – wbrew niemu, to znaczy jego intencjom, „każą mi”, na przekór założeniom i konkluzjom książki, dawać przewagę nadziei.
To znaczy: dawać przewagę miłości. Dawać przewagę – nieskończoną przewagę – kochaniu. Niespożytemu pragnieniu bliskości poza i ponad wszystko. Sięgającemu poza stratę, cierpienie, niezrozumienie, głupotę, egoizm i szaleństwo. Poza fizykę, biologię, chemię, matematykę. Poza religię i niereligię, wiarę i niewiarę, poza konwenanse i obyczajowość, „wypada” i „nie wypada”; bez względu na powinności, możliwości i niemożliwości, bez oglądania się na fatalizm, tragizm, „greckość”, „rzymskość”, „pogańskość” czy choćby Kierkaardowską „chrześcijańskość”.
To wszystko blednie i wysycha gdy brakuje tego, kogo kochasz. Gdy przyjmujesz do siebie w trybie akceptacji, iż oto już nigdy więcej… Że cykl życia „kręci się dalej” i tak ma być. Nie, nie ma tak być. choćby jeżeli tak jest, to nie tak ma być. Istnienie znaczy nic dla tego, kto kochając, sądzi, iż traci bezapelacyjnie. Dlatego Platon zagląda w stronę idei, jego mistrz Sokrates przed śmiercią powiada, iż idzie spotkać się z tymi, którzy są lepsi niż wszyscy „tutaj” dookoła. Stąd greccy Ojcowie Kościoła nazywają Chrystusa Prawdziwym Filozofem, a chrześcijaństwo prawdziwą, pełną filozofią. Czy, innymi słowy, po prostu filozofią. Po prostu drogą do tego, co źródłowe, absolutne, pierwsze i zarazem ostatnie. Zawsze teraźniejsze, kairotyczne.
Jest taki fragment w książce, kończy on rozdział „Dotykanie kresu”. Fragment absolutnie piękny, prawdziwy, szczery, żywy – wieczny. Świadczący, jeżeli nie o wieczności, to przynajmniej o jej powinności względem życia. Opowiada on o rodzinnym odpoczynku na jednej z greckich wysp. Mężczyzna, kobieta, ich synowie. Spokój, cisza, powszechna przyjaźń życia. I zapisane zdania: „tak musi być aż do końca. Tak zapamiętam koniec. Jako pełnię życia” (s. 239).
Czytając te wzruszające opisy, przywołuję z mojej pamięci scenę z filmu Bergmana „Siódma pieczęć”, bodajże najgenialniejszej filmowej wypowiedzi poświęconej śmierci. To tam rycerz Antonius Block, jedząc kolację w gronie kilku zaprzyjaźnionych osób, stwierdza, iż wiara jest ciężkim brzemieniem, iż jest niczym kochanie w ciemności kogoś, kto nigdy nie odpowiada, kogo nigdy nie widać. Ale, mówi dalej, to wszystko wydaje mu się nieistotne w obliczu żywego konkretu obecnego spotkania. Bo ono, jego siłą, jego moc, nie przeminą, nie odejdą w niebyt.
Będzie wobec tego – deklaruje rycerz Block – niósł w sobie to wspomnienie z całą ostrożnością, szacunkiem i czcią tak, aby ochronić je przed roszczeniami śmierci. Ciemność wiary. Świecąca ciemność niewiary. Nadzieja ich zbliżenia i przekroczenia. Wiara, nadzieja, miłość, a tylko miłość – mówi Paweł z Tarsu – ma być „nienaruszalna”. Czy wiara, jako pierwsza w kolejności, nie jest najmniej ważna? Czy, skoro ma przeminąć, to nie znaczy to, iż właśnie przemija (albo się wypełnia), a autorzy tacy jak Piotr Augustyniak są tego świadkami?
Wiara podlega relatywizacji, coraz częściej radykalnej i surowej, nadzieja wzięta in abstracto chyba także podlega krytyce, ale miłość? Dlatego nadzieja i miłość, miłość i nadzieja, przynajmniej póki co, na razie, są nierozerwalne… Bowiem, jak czytamy w „Zwykłym pięknie” Wacława Oszajcy, „prędzej uwierzę w nieistnienie Boga / niż w przemijalność tego piękna”.
Ostatnie kuszenie niechrystusa
W „Boga nie ma, jest życie” mnóstwo jest momentów swoiście irracjonalnych. To znaczy takich, gdy autor kojarzy ze sobą pewne zdarzenia swojego życia, wiąże je w sensowny sposób, wyprowadza zależności poza chronologią, świadczy jak gdyby na rzecz pewnej opatrznościowości istnienia, iż został jakby pochłonięty, jakby ostrzeżony itd. Muszę przyznać, iż czyni to w sposób bardzo sugestywny i przekonujący.
Ośmielony przez filozofa, pozwolę sobie na odrobinę, nie tyle „ir”, co – powiedziałbym raczej – „in”-racjonalności. Po pierwsze, chcę zwrócić uwagę na mój czas lektury tej książki. I nie chodzi mi choćby o Wielkanoc. Czytając, dowiedziałem się o śmierci papieża Franciszka. I to jest tutaj jakoś znaczące. Dlaczego? W książce Augustyniaka istotną inspirację stanowi Friedrich Nietzsche. Więc podwójnie sprowokowany – przez z jednej strony smutną prawdę dotyczącą papieża, z drugiej strony przez przeżywaną lekturę – odłożyłem na chwilę „Boga nie ma…” i zajrzałem do „Tako rzecze Zaratustra”, poszukując fragmentów opowiadających o ostatnim papieżu.
I oto, przeuczając kartki, natrafiłem najpierw na rozdział „O czytaniu i pisaniu”. Przeczytałem go i to podczas tej lektury zdecydowałem, iż napiszę swoją odpowiedź na „Boga nie ma, jest życie”. Nietzscheański Zaratustra powiada, iż ceni tylko taką książkę, która jest napisana krwią. Krew zaś jest duchem, życiem. Niewątpliwie, książka Augustyniaka jest pisana krwią. Jest żywa, autentyczna, pisana szczerze, z najgłębszych pokładów serca. Dlatego, paradoksalnie, jest głęboko pobożna.
I nie jest to moje „pobożne życzenie”, a głos Nietzscheańskiego papieża. Bo oto, czytając fragmenty o ostatnim papieżu, natrafiłem na takie słowa, które papież wypowiada do literackiego alter ego Nietzschego:
„Co słyszę! – rzekł stary papież, nastawiwszy czujnie uszu – o Zaratustro, tyś pobożniejszy, niż sam myślisz, wraz z taką niewiarą! […] Czyż nie twa pobożność w Boga wierzyć ci nie daje? […] Patrz, cóż to jeszcze cię czeka? Masz oczy, dłoń i usta przeznaczone od wieków do błogosławieństwa. Nie samą dłonią błogosławi się. W bliskości twej, aczkolwiek najbezbożniejszym chcesz mi być, czuje kadzidła wonie tajemne ciągłych błogosławieństw: rozkosz i żal ogarniają mnie wobec tego”.
Nie mogę się zgodzić, iż nadzieja rozumiana jako otwarcie absolutne jest dziecinadą – irracjonalnym kompleksem, nieuleczonym lękiem. I mój sprzeciw nie jest dyktowany przez egocentryzm ani egzystencjalną pychę
Wojciech Zalewski
Druga sprawa. Czytając o śmierci papieża w tekście wspomnianego wyżej poety Wacława Oszajcy, natrafiam na dystych Angelusa Silesiusa, myśliciela, który przyjął katolickie święcenia w mieście mojego dzieciństwa. Brzmi ów dystych: „Co się o Bogu mówi, to mi nie starcza wcale: / Nad-Boskość jest dopiero życiem mym i światłem”. I nie mogłem się oprzeć myśli, iż Augustyniak, uderzając w pojęcie Boga, uderzając w wieczność, w interpersonalną perspektywę nieskończoności, opowiadając się za boskością istnienia, wiecznością jedynie konceptualną, sprawia, iż w gruncie rzeczy można się z nim zgodzić.
Bo w Bogu nie o „Boga” chodzi. Pojęcie, jak pojęcie, można odrzucić. Czym miałaby być Nad-Boskość? Czyż nie Fossowską świecącą w ciemności białością? Czytamy w „Białości”:
„i nagle jestem w środku światła tak mocnego, iż to nie jest światło i, nie, to nie może być światło, tylko pustka, nicość i, tak, doprawdy, tam stoi teraz przed nami ta świetlista istota, tak, istota, która jaśnieje migotliwie w swojej białości i mówi: idźcie za mną […] moja matka, mój ojciec i ja, idziemy boso w nicość, oddech za oddechem, i nagle nie ma już żadnego oddechu, jest jedynie ta świecąca migocząca istota i to ona swoją białością rozświetla oddychającą nicość, którą my teraz oddychamy”.
Nie tylko istnienie, także nicość mieści w sobie Nad-Boskość o której przypomina Silesius. A zarazem, poprzez zbliżenie Ja do Ty wszystko to traci na znaczeniu; istnienie, nieistnienie, nicość czy wszystkość.
Wreszcie, skojarzenie trzecie i ostatnie. Kończący rozdział książki Augustyniaka został zatytułowany „Grób Kazantzakisa”. Chodzi oczywiście o greckiego pisarza i filozofa (ucznia Henriego Bergsona) Nikosa Kazantzakisa, autora takich głośnych książek jak „Grek Zorba” oraz „Ostatnie kuszenie Chrystusa”. Autor „Boga nie ma…” domyka swoje dzieło, dzieląc się z nami, czytelnikami, swoją pielgrzymką do grobu wielkiego artysty i podaje, iż ten „stał się u kresu swej podróży głazem w małej oazie. Na szczycie wielkiej góry martwych kamieni. U jego stóp leżą Heraklion i Morze Egejskie, które rozpościera się szeroko. Widać je stąd jak na dłoni. Wyobrażam sobie, iż na duchowej mapie świata ten grób to latarnia morska wskazująca drogę ostatnim błędnym poszukiwaczom boskiego impulsu życia”.
Sam na tym grobie nigdy nie byłem. Jednak dzień przed otrzymaniem książki, nie znając wcześniej jej treści, wróciłem z kilkudniowego wyjazdu do Francji. Wyjazdu, podczas którego codziennie spacerowałem koło domu Kazantzakisa. Domu, w którym osiadł i mieszkał, to znaczy tworzył, pisał, żył. Na ścianie domu, położonym na Lazurowym Wybrzeżu, w mieście Antibes (znacząca, grecka nazwa Antipolis) widnieje napis w języku francuskim głoszący, iż Antibes przez cały czas było dla pisarza Grecją. Naprzeciwko domu widać Cap d’Antibes, na którego szczycie znajduje się latarnia morska, w ostatni wieczór mojego spacerowania pięknie oświetlona złotym, zachodzącym światłem słonecznym.
Dlaczego o tym piszę? Aby zaznaczyć, iż to tam dostrzegłem ów „boski impuls życia”, ową latarnię. Zatem to dom, nie grób jest miejscem wiecznej obecności Kazantzakisa.
I to wszystko tak się jakoś osobliwie ułożyło w mojej głowie ze względu na taki, a nie inny, kairotyczny zbieg wydarzeń. Pisząc te słowa, słucham „Enjoy the silence” autorstwa Depeche Mode w wykonaniu tria Możdżer-Danielsson-Fresco z ostatniej płyty „Beamo”. Piszę nieprzerwanie, zbliżając się do końca, są już późne godziny nocne. I dociera do mnie, iż utwór do mnie mówi. Mówi, iż wszystko, powoli, powoli, cofa się w wyciszenie.
Końcówka utworu „należy” do Larsa Danielssona i jego niewiarygodnie głęboko brzmiącego kontrabasu. Możdżer i Fresco towarzyszą mu w tym odchodzeniu. Ale cisza, ku której wspólnie zmierzają, nie jest niebytem, pustką. Jest tym, co stanowi tajemnicę. Radosną, choć trudną tajemnicę, ku której staramy się przebijać drogą naszych mniejszych bądź większych nieporozumień.
Przeczytaj również: Jon Fosse: Boga nie ma, jest Bóg