Według Samuela Becketta i według Piotra Cieplaka jako ludzie kurczymy się, usychamy. Ale czy dostąpimy ocalenia? Czy jest nadzieja?
„Nic się nie da zrobić”. Tak zaczyna się „Czekając na Godota” Samuela Becketta i tak klasycznie zaczyna się wspaniałe przedstawienie w reżyserii Piotra Cieplaka wystawione w Teatrze Narodowym w Warszawie. Apatia, pesymizm, imposybilizm – widzimy to w pierwszej warstwie dramatu. Ale są i inne, głębsze przestrzenie, do których zaprasza nas ta sztuka.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
Jakoś pociąga mnie wizja życia jako oczekiwania, swoistej egzystencji adwentu, czekania nie na coś, ale na Kogoś (przy okazji, nie przez przypadek Jon Fosse akcję genialnej „Septologii” osadza w adwencie właśnie).
No tak, tylko co robimy z tym czasem oczekiwania? „Zawsze coś wynajdziemy, żeby stworzyć sobie wrażenie istnienia” – odpowiada Estragon. Wrażenie istnienia, a nie istnienie jako takie. Ach, przyznajmy szczerze, naprawdę jesteśmy mistrzami świata w „robieniu wrażenia”.
Beckett pisał ten tekst w połowie XX wieku, ale jedna z jego obserwacji – owszem, pesymistycznych – bardzo pasuje do naszych apokaliptycznych czasów. Autor wkłada te słowa w usta Lucky’ego. Tu podaję kilka wyimków z jego monologu (wyróżnienia moje):

- Maria Czarnecka
- Ewa Kiedio
Zostały mi słowa miłości
„W wyniku badań […] ustalono i to ponad wszelką wątpliwość […] wykazano, iż człowiek krótko mówiąc, iż człowiek mimo postępu MARNIEJE i USYCHA […] a jednocześnie równolegle nie wiadomo dlaczego mimo rozwoju kultury fizycznej i uprawiania sportów […] krótko mówiąc powtarzam jednocześnie równolegle MALEJE […] nie wiadomo mianowicie dlaczego jednocześnie równolegle USYCHA i KURCZY SIĘ”.
Tak, jako ludzkość marniejemy. Pomimo rewolucyjnego postępu – kurczymy się i usychamy. I „nic się nie da zrobić” – brzmi w sztuce jak refren.
„Chryste, zmiłuj się nad nami!” – woła Vladimir. Czy możemy się jakoś uratować? Czy dostąpimy ocalenia? „Jeden z łotrów został zbawiony. Przyzwoity procent” – dopowiada bohater. Czyli jest nadzieja?
Spektakl grany na malutkiej Scenie Studio przy Wierzbowej ma w sobie tyle ciszy, by widz znalazł czas na refleksję, a przynajmniej na skierowanie kilku dość istotnych pytań ku sobie. Podczas przedstawienia ma się wrażenie (ja przynajmniej miałem), iż aktorzy patrzą na ciebie i mówią o tobie. Wciągają cię w tę czasem absurdalną, a czasem tragiczną grę – ale nie, nie po to, by cię w nią uwikłać (ja przynajmniej tak to czułem), ale ocucić, obudzić ze snu ułudy, skłonić do porzucenia wspomnianych wyżej „wrażeń istnienia”. Tylko czy to jest do zrobienia?
Przewodnikiem, który prowadził mnie przez meandry tego ponurego świata, był Mariusz Benoit. Obsada i aktorstwo są tu na najwyższym poziomie: Benoit (Estragon), Jerzy Radziwiłowicz (Vladimir), Cezary Kosiński (Pozzo), Bartłomiej Bobrowski (Lucky). Ale to Benoit, a raczej jego niezwykłe spojrzenie, jego oczy zagrały dla mnie najsilniej. Jakaż głębia, jakaż pustka, jakiż bezmiar i nieszczęście – wszystko to w jego oczach. Magnetyzujące doświadczenie.
Tekst ukazał się na Facebooku. Tytuł od redakcji Więź.pl