Wileńszczyzna, bania i koniec pielgrzymki

2 lat temu

Po całym dniu samochodowego szperania po południowych zakątkach litewskiej dziś części Wileńszczyzny, siedzimy sobie w bani.
Bania – nie tyle wynalazek, co zjawisko kulturowe, tak oczywiste nad Niemnem, jak nad Wisłą… no właśnie: jak co?

Ale zostawmy na chwilę porównania.

W bani świetnie się rozmawia, co (mnie przynajmniej) ułatwia nieskupianie się na temperaturze na najwyższej półce czy minutach pozostałych do zakończenia pierwszego interwału.

Rozmawiamy też i w przerwach między obowiązkowymi, trzema sesjami, a iż kompania (choć humanistyczna) zacna, to można się nagadać, a przy okazji ciekawych rzeczy dowiedzieć.

W naszej grupce przeważają historycy – ale jacy!
Najwybitniejsi w Koronie znawcy (taka prawda – znawcy) historii walki podziemia narodowego z sowieckim okupantem, podczas wojny i potem, w czasie już zdradzieckiego, pojałtańskiego „pokoju”.
Ciekawe, iż jeden z nich choćby się stosunkowo niedawno, sympatycznej wzmianki tu doczekał – no proszę.

Inny, prowadzi nas bez GPSu drogami lokalnymi od cmentarzyka do pomnika, od miejsca śmierci legendarnego „Krysi”, Jana Borysewicza,

do śladów po spalonym przez żydowską bandę dworze, czy jutro oprowadzi po„pozabedekerowym”, polskim Wilnie.
Mnie już raz, 4 lata temu oprowadził, ale jutro zobaczę kolejne smaczki.

Po bani – do wody!

Ostatnim razem do wody wskakiwałem tu w październiku, było… hmm…

***

Kolacja i późno, po kolejnych, długich Polaków rozmowach, idziemy spać, bo Wilno czeka.

Następnego dnia rano, nasza kochana Gospodyni informuje nas, iż jeżeli mamy ochotę na banię, to o późniejszej porze, bo pierw skorzystają z niej kobiety z pielgrzymki idącej do Wilna z Suwałk, które Gospodyni przywiezie z odległych o 15 km Ejszyszek na nocleg.

***

Wracamy do naszej bazy z Wilna, naładowani wrażeniami (Wilno tak ma) .

Mimo „pozabedekerowego” programu, byliśmy też rzecz jasna w Ostrej Bramie, przykrytej akurat jakąś siatką remontową i gdzie na niemal pustej ulicy, po chwili pojawiła się tylko jakaś grupa turystów z Polski.

Tu dygresja:
według wiarygodnego (dla mnie przynajmniej) źródła, nie tyle kościół katolicki, co wiara katolicka, trzymają się na Litwie dzięki Polakom.

Tamtejszy kościół hierarchiczny skupia się na podtrzymywaniu, ale litewskiego nacjonalizmu i szykanowaniu polskości, czego przykładem może być odebranie podstępem i przemocą (dokładnie tak – podstępem i przemocą), słynnego w całym katolickim świecie, a przechowywanego przez lata w skupiającym wileńskich Polaków (wszystkie msze są tam odprawiane po polsku) kościele św. Ducha obrazu Miłosierdzia Bożego, zwanego też „Jezu ufam Tobie!”.


Odebrany przez Litwinów obraz, został przeniesiony kilkadziesiąt metrów dalej, do jakiejś kanciapy (dokładnie tak – kanciapy), gdzie pierwsze, co litewski biskup zrobił, to kazał zakryć część obrazu, na której w oryginale widnieje (albo już nie widnieje, bo co to za problem, nikt tego pod przykryciem przecież nie sprawdzi) będący integralną częścią podpis:

Jezu ufam Tobie.

W kościele św. Ducha została tylko kopia, rzecz jasna w pełni zgodna z oryginałem.
Patrzyłem na okaleczony oryginał i kompletną kopię, myśląc nad tym, jak to możliwe, iż 2.5 milionowe państwo może trzymać za twarz państwo 35 milionowe.
I to bez względu ma to, czy zasady w tym miejscu ustala MSZ w Berlinie, czy w Waszyngtonie.

Mała pociecha, iż z b. sowieckich republik bałtyckich, najbardziej zateizowana jest … Estonia, ale i Litwa nie może w tej dyscyplinie skarżyć się na brak sukcesów.

***

Na podwórzu natykamy się na kilka kobiet w różnym wieku, wyglądających i ubranych typowo po pielgrzymkowemu:

opalone twarze i ręce, strój turystyczny, obowiązkowo rozklapane buty, czasem lekkie sandały, z których, pomiędzy paskami, widać poranione, pozaklejane plastrami stopy.

To uczestniczki pielgrzymki.

Kika minut miło sobie rozmawiamy, chyba czujemy się trochę niezręcznie, bo my, wyluzowani, wypoczęci, a przed nimi jeszcze droga daleka do Ostrej Bramy, do której my dziś dojechaliśmy komfortowo.

Okazało się, iż w naszej ekipie jest przynajmniej dwóch pielgrzymkowiczów:

Piotr, który zupełnie ostatnio przeszedł 2 razy na Jasną Górę z Warszawy, no i ja, który jedyny raz w życiu poszedłem z warszawską pielgrzymką w 1983 r., ale było to wynikiem - cóż, taka prawda – ślubowania, jakie złożyłem w nocy po tym, jak komunistyczna prokurator aresztowała mnie z dekretu o stanie wojennym,

Po raz kolejny sprawdziło się, iż kiedy trwoga – to do Boga, ale i iż słowo się rzekło – kobyłka u płotu.

Stąd wiem, jaki to jest wysiłek dla nienawykłego do takiego maratonu, choćby 25 letniego człowieka.

Kobiety mówią nam, iż pielgrzymka jest zdecydowanie mniej liczna, niż przed Covidem,

No tak. Skąd ja to znam.

Nasze rozmówczynie idą do bani, a my – robimy sobie kolację . To znaczy ja robię, bo jakoś tak załapałem się pierwszego wieczoru na kucharza i skoro nikt nie protestował – przy tej fusze zostałem.

Wieczorem, dwóch kolegów jeszcze decyduje się na powtórkę z ubiegło dniowej, „baniowej” sesji, po czym idziemy spać.

Rano kobiet już nie ma.
Gospodyni odwiozła je na zbiórkę do Ejszyszek bladym świtem.

Mówi nam, iż bardzo się z tej bani ucieszyły, bo zwykle myją się w miskach, a tu taki komfort i relaks w jednym.
No i spały wygodnie w domu Gospodarzy,

***

Już po powrocie, jestem w Kampinosie – i (jak to mam od lat w zwyczaju) wędzę sobie polędwiczki.

Wieczorem słyszę z oddali jakiś śpiew.

No tak – z tego wszystkiego zapomniałem, iż co roku, dokładnie o tej porze, przechodzi koło mojej furtki ełcka pielgrzymka „Jaćwież”.

Wychodzimy przed furtkę, idzie jedna grupa, a za nią … jakby szczątki drugiej.

Malutko. Jeszcze parę lat temu takich (pełnych) grup były 3 albo choćby 4.

A ta, mazurska pielgrzymka, to nie jest zwykła pielgrzymka – to jest super pielgrzymka!

Przecież oni, z dalekiego Ełku, Pisza, Orzysza szli kilka już dni do Warszawy, skąd warszawiacy, na pielgrzymkę dopiero wyruszają.

Ksiądz wręcza mi obrazek, i tym razem, jak co roku, widnieje na nim zdjęcie innego kościoła.

A za chwilę pojawia się symptomatyczny (proroczy) znak:

„koniec pielgrzymki”.

***

Przypomina mi się mój tekst sprzed 2,5 roku – „5 minus, czyli dziś w kościele jest łapanka”

Czy coś się przez ten, dość długi czas wydarzyło?

Wiele.

Hucpa Covidowa nie zrealizowała wszystkich swych celów, ale wiele – tak.
Zdewastowała życie religijne, ale jak mogło być inaczej, gdy episkopat nie zaprotestował przeciwko rozbijaniu przez milicję (policja, to była przed wojną) pielgrzymki na Jasną Górę czy łapankom w kościołach podczas mszy?

Skoro Wyrób prymaso-niepodobny (nie pomyliłem się – niepodobny, i to pod każdym względem), przedstawiający się jako Prymas Polski, arcybiskup Polak, służalczo deklarował:

oczekuję, iż min. Szumowski przedłuży w tej chwili obowiązujące restrykcje

Restrykcje… obce słowo. Przekładając na polski:

Areszt bez decyzji sądu setek tysięcy Polaków DZIENNIE,
szpitale jak więzienia i jednocześnie niezdobyte twierdze, w których chorzy bez odwiedzin Rodziny, pomocy w umyciu, nakarmieniu,
śmierć bez sakramentów,
pochówek w worku, czy zamkniętej trumnie, z limitem liczbowym żałobników na cmentarzu.

Przypomina mi się gen. Kiszczak (który, jak w podzwonnym dla niego napisałem, „wielkim czekistą był”), pytany przez rządowego dziennikarza o stosunki państwo-kościół, odpowiedział z tym swoim, niewinnym uśmieszkiem, iż z większością biskupów władza ma relacje konstruktywne.

I tak sobie myślę, iż to takim, konstruktywnym typom we fioletach i purpurach, zawdzięczamy i to, iż za lat kilka, przed moją furtką przemknie jakaś, kilkudziesięcioosobowa co najwyżej, grupka nowych, pierwszych chrześcijan.

http://blog.wirtualnemedia.pl/ewaryst-fedorowicz/post/5-minus-czyli-dzis-w-kosciele-jest-lapanka

http://blog.wirtualnemedia.pl/ewaryst-fedorowicz/post/general-kiszczak-wielkim-czekista-byl

Idź do oryginalnego materiału