W wieży bez wyjścia. Czy jest życie poza Kościołem?

3 miesięcy temu

„Co po Kościele?” – często słychać takie pytanie. Intencja jest jasna: może Kościół nie jest najwspanialszy, ale bez niego sobie nie poradzimy. Indywidualnie, społecznie, w ogóle. Bez Kościoła czeka nas katastrofa.

Czy aby na pewno? Dla mnie osobiście odejście z Kościoła było jak wyjście z toksycznego związku. Dopiero po rozstaniu robi się miejsce na życie, na nas samych z naszymi potrzebami i emocjami, na niezależność i dojrzałość. Wtedy na pytanie, „Co po Kościele?” odpowiadamy: nic takiego, po prostu jest lżej. Może jeszcze należałoby pomyśleć o terapii.

A zatem, co robi z nami Kościół? W moim przekonaniu na różne sposoby uzależnia. Coś o tym wiem, bo byłem katolikiem. Być może to, co uznajemy za najgłębsze potrzeby religijne, jest po prostu symptomem niezdrowych relacji, w które jesteśmy uwikłani? Jak w toksycznej rodzinie, gdzie mówi się w kółko o naturalnych potrzebach więzi i bliskości, ale gdy się bliżej przyjrzeć, widzimy zaborczego rodzica, który terroryzuje wszystkich i nie pozwala swobodnie żyć.

Chciałbym się przyjrzeć jednemu z symptomów takiej relacji: wpajanemu wiernym przekonaniu, iż bez Kościoła ani rusz. Niepokój i lęk na myśl, iż zabraknie Kościoła, pochodzą z wnętrza kościelnego świata. W katolickim wychowaniu wiele czasu poświęca się na to, żeby zaszczepić strach przed opuszczeniem Kościoła i przed tym, co może nas spotkać poza nim.

Nie wychodź z domu!

Posłuchajmy dwóch opowieści.

W baśni Roszpunka bohaterka uwięziona przez macochę siedzi w wieży bez drzwi. Jak to w bajkach bywa, jej złote włosy przyciągają uwagę księcia. Jest wiele wersji tej historii, ja lubię tę, w której macocha zwabia i oślepia chłopca. Roszpunka buntuje się jednak i rusza na poszukiwanie ukochanego. Przechodzi ciężkie próby, wydaje się jej, iż jest sama, a przeciw niej sprzysiągł się cały wrogi wszechświat. Macocha utrudnia jej zadanie, jak tylko może, bo bardzo chce, żeby Roszpunka się bała, poddała się i wróciła do niej i do więzienia. Dziewczyna mimo wszystko nie rezygnuje, a nagrodą jest niezależność: udaje jej się wyjść z wieży na dobre, żeby nigdy już tam nie wrócić. Buduje sobie życie z dala od toksycznej opiekunki.

Klasyczna metafora dorastania i zdobywania autonomii. A teraz inna bajka:

„Pewien człowiek miał dwóch synów. Młodszy z nich rzekł do ojca: »Ojcze, daj mi część majątku, która na mnie przypada«. […] Niedługo potem młodszy syn, zabrawszy wszystko, odjechał w dalekie strony i tam roztrwonił swój majątek, żyjąc rozrzutnie. A gdy wszystko wydał, nastał ciężki głód w owej krainie i on sam zaczął cierpieć niedostatek. Poszedł i przystał do jednego z obywateli owej krainy, a ten posłał go na swoje pola, żeby pasł świnie. Pragnął on napełnić swój żołądek strąkami, którymi żywiły się świnie, ale nikt mu ich nie dawał. Wtedy zastanowił się i rzekł: Iluż to najemników mojego ojca ma pod dostatkiem chleba, a ja tu z głodu ginę. Zabiorę się i pójdę do mego ojca, i powiem mu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mię choćby jednym z najemników”. (Łk 15, 11-19)

Oto co czeka tych, którzy ośmielą się wyjść z domu! Po pierwsze, nie poradzą sobie – roztrwonią majątek, bo niedorajdy nie są w stanie go utrzymać ani tym bardziej pomnożyć; po drugie, świat jest im wrogiem i na pewno się w nim nie odnajdą – jedyne na co można liczyć poza domem, to głód; po trzecie, zostaną upokorzeni – czeka ich najwyżej posada świniopasa; po czwarte, nie można oczekiwać pomocy od obcych ludzi i nie ma co myśleć, iż mogą być życzliwi i przyjaźni – choćby strąków dla świń nie dadzą. Przekaz jak z podręcznika „toksyczni rodzice”: dziecko, trzymaj się nas, bo jesteś nic nie wart, świat ci nic nie da, a ludzie cię tylko skrzywdzą i upokorzą.

Sytuacja bez wyjścia, trzeba wracać do domu! Nie ma jak u mamy, a raczej Matki Kościoła. Tylko czy to nie jest przypadkiem macocha z Roszpunki?

Nierządnice

Wychodzić na zewnątrz nie wolno, więc wokół tego, co poza domem, kłębią się najróżniejsze fantazje. Przyjrzyjmy się im. Nie wiemy dokładnie, co przytrafiło się Synowi Marnotrawnemu i na czym polegała jego rozrzutność. Nie poszło mu w interesach? Starszy syn, który nie wychodził z domu, ma w tej sprawie sprecyzowany pogląd:

„Oto tyle lat ci służę – wyrzuca Ojcu – i nigdy nie przekroczyłem twojego rozkazu; ale mnie nie dałeś nigdy koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi. Skoro jednak wrócił ten syn twój, który roztrwonił twój majątek z nierządnicami, kazałeś zabić dla niego utuczone cielę”. (Łk 15, 29-30)

Tak, chodzi o te nierządnice! Starszy syn dopowiada szczegóły, o których – zdaje się – nic nie może wiedzieć. Są one najwyraźniej tworem jego wyobraźni i mówią przede wszystkim o tym, kto snuje fantazje.

A więc, jak starszy syn wyobraża sobie życie poza domem? Nieporównanie weselej i swobodniej niż z Ojcem. Tam nie ma rozkazów, którym trzeba się podporządkowywać. Starszy syn jest do głębi oburzony na myśl o spędzaniu czasu w towarzystwie nierządnic, ale mam wrażenie, iż oburza się tym bardziej, im bardziej sam chciałby sobie poszaleć. Jego życie jest w gruncie rzeczy dość smutne. U Ojca brakuje mu przyjemności, więc tęsknota za nimi tylko rośnie.

Stąd pewnie wyobrażenie, iż gdyby tylko udało się zwiać, to wszystko już będzie wolno. A skoro zwiać nie można, bo pępowina nie puszcza, zostaje przynajmniej wyobrażenie, iż ci, co jednak odważyli się odejść, tracą wszelkie hamulce.

Właśnie wokół owej domniemanej utraty hamulców, a więc niemoralnego i zarazem jakże przyjemnego prowadzenia się poza domem, krążą myśli starszego syna. Zdaje mi się, iż nie tylko jego, ale i wielu katolików. Gra idzie o wysoką stawkę – o poczucie, iż siedzenie w domu ma jakiś sens, choć wiele pragnień pozostaje boleśnie niespełnionych.

Nierządnice bardzo się w tym dziele przydają. Przede wszystkim można sobie bezpiecznie pofantazjować na cudzy rachunek, a to już jest coś. Jako młody człowiek wiele razy słyszałem przypowieść o Synu Marnotrawnym. Być może byłem w wieku, w którym – jak amerykańskiemu żołnierzowi z powieści – choćby flaga Stanów Zjednoczonych jednoznacznie się kojarzy, ale kiedy sięgam pamięcią w przeszłość, okazuje się, iż kazania zwykle krążyły wokół nierządnic.

Postać starszego syna pozostawała negatywnym przykładem. To był ktoś małoduszny, kto nie umiał cieszyć się ani z powrotu brata, ani z bliskości Ojca. „Choć fizycznie był blisko Ojca, to duchowo bardzo oddalił się od niego” – wyjaśniano nam. Potępiano go za wybuch złości, ale podejmowano jego fantazje, snuto je w najlepsze i podsuwano wiernym. Nierządnice nie podlegały dyskusji. Nie wolno było okazywać emocji, które ogarnęły starszego brata, ale należało razem z nim gorszyć się tym, co młodszy syn robił poza domem.

Z nauk snutych wokół postaci Syna Marnotrawnego zostało mi głębokie przekonanie, iż człowiek bez Boga jest niemoralny. Inaczej być nie może! Bez Ojca i jego rozkazów, a więc poza domem, nie ma żadnych powodów, żeby powściągać swoje instynkty i to te najniższe. Najwyraźniej w wyobrażeniach księży utrata wiary prowadziła prosto do burdelu.

Wtedy wydawało mi się to naturalne, ale dzisiaj jednak się dziwię. Bo problem nie w tym, co wolno, ale czego by się chciało.

Nie było w tych naukach miejsca na czysto ludzkie powody, żeby zachowywać się przyzwoicie. Nie tylko seksualnie, ale w ogóle. Wszyscy przecież znamy te powody: czasami miłość i przyjaźń, częściej zwykła życzliwość, umiejętność zrozumienia, jak ludzie wokół nas mogą się czuć w takiej czy innej sytuacji, wynikająca z tego odpowiedzialność za świat, w którym żyjemy, i obowiązujące w nim prawa. Nie potrzeba do tego Boga, wystarczy odrobinę wyobraźni i empatii. Takie rozwiązanie nie było jednak przewidziane w opowieści o Synu Marnotrawnym.

Stał przede mną dramatyczny i fałszywy wybór: nierządnice albo Kościół. O autonomii i możliwości widzenia siebie i świata w innych kategoriach – cicho sza.

Jednocześnie budowano we mnie poczucie wyższości. W tym też była zatruta przyjemność. Oni tam to prymitywni hedoniści a ja jestem prawdziwie moralny (szczególnie kiedy myślę ze zgrozą o Synu Marnotrawnym w towarzystwie nierządnic!), bo przecież pozostaję wiernym bożym dziecięciem.

Potrzeba Boga

Zobaczmy teraz, jak opowieść o Synu Marnotrawnym działa w praktyce duszpasterskiej.

Wpajano nam przekonanie o „potrzebie Boga”, które rosło, nakręcane w błędnym kole opowieści o Synu Marnotrawnym. Poruszał je strach przed samodzielnością i światem. Te dwie rzeczy zwykle występowały razem: im bardziej się bałem zewnętrza, tym bardziej potrzebowałem Boga i im bardziej byłem przekonany, iż potrzebuję Boga, tym bardziej demoniczny stawał się świat na zewnątrz i siłą rzeczy tym bardziej się go bałem.

Posłuchajmy księdza profesora Radosława Chałupniaka:

„Wydaje się, iż każdy, kto podaruje młodym radość, bezpieczeństwo, dobroć, wolność, miłość, zdobędzie ich serca. Jednak wartości te bywają różnie rozumiane, niekiedy bardzo subiektywnie, często mylone z wesołością, przyjemnością, chwilowym zaspokojeniem, niezależnością. Wiedzą o tym ludzie, którzy chcą – dla różnych celów – zdobyć młodych: zniechęcić lub przekonać ich do czegoś. Współcześnie wychowanie często zastępowane jest manipulacją. Oferowane »świecidełka« nie zawsze służą młodym. Bywa, iż stają się dla nich niebezpieczną pułapką, z której nie można się wydostać”.

Klonów księdza profesora było i jest tysiące, a może on sam też jest jakimś klonem. Wszystkie powtarzają to samo i nieodmiennie straszą. Wolność nie może być rozumiana subiektywnie. Kościół nam powie, jak ma być.

Jesteśmy wśród fantazji rodem z przypowieści o Synu Marnotrawnym. Jak się wydaje, dla księdza profesora – nomen omen Chałupniaka – cały świat poza Kościołem jest jednym wielkim burdelem. Niczego prawdziwego tu nie uświadczysz, same fałszywe czary roztaczane przez nierządnice. Wesołość, przyjemność i niezależność muszą być wobec tego skojarzone z „chwilowym zaspokojeniem”.

Ci, którzy przeszli katolickie wychowanie, wiedzą, jak smakuje to określenie: zaspokojenie w ogóle jest egoistyczne, zwodnicze i niskie, a w przeciwieństwie do wiecznej euforii dzieci Bożych – do tego „chwilowe”. Wedle definicji – poza domem głód. U księdza profesora rolę nierządnic przejmują wychowawcy, oczywiście ci nie kościelni. Chcą „zdobyć młodych” dla „różnych celów”. Wiadomo, iż nie mają uczciwych zamiarów. Czyhają, żeby zabrać to, co najcenniejsze i puścić z torbami. Słowem manipulują, oferują „świecidełka” zamiast tego, co ma rzeczywiście wartość. Poza Kościołem rozciąga się prawdziwe pole minowe. Zewnętrzny świat to dla katolików jedna wielka pułapka.

Kryzys wiary

Kiedy się jeszcze spowiadałem, miałem co jakiś czas taką rozmowę ze spowiednikiem. To było już na wylocie: „Jestem szczęśliwy, proszę księdza – mówiłem – dobrze mi tak jak jest”. A on na to: „Tak ci się tylko wydaje. Tak naprawdę jesteś głęboko nieszczęśliwy. Człowiek bez Boga jest nieszczęśliwy”. To był dobry i wrażliwy facet i kochał mnie na swój sposób, więc tak sobie gawędziliśmy. Mimo wszystko w sprawie moich doświadczeń pozostawał księdzem, a ja miałem wrażenie, iż walę głową w mur.

W kwestii „kryzysu wiary” zalecenie „nie wychodź z domu!” okazywało się najważniejszym przykazaniem. Ojciec Pindelski SP zapewnia: „Człowiek (również ten, który deklaruje się jako niewierzący) może – i powinien! – modlić się o dar wiary”.

Z tą obiegową mądrością spotykałem się jako katolik co krok. Mam wrażenie, iż pobrzmiewa w niej strach przenikający jej zbiorowego autora. Nie chodzi wcale o utratę wiary ani o niewierzących. Strach budzi sama myśl o istnieniu zewnętrza.

Niewierzący, o którym mówi ojciec Pindelski, musi mieć wielki kłopot ze swoją niewiarą i nie czuje się z nią komfortowo. Uznał najwyraźniej, iż czegoś mu bardzo brakuje, bo przecież w innym razie nie modliłby się o to coś. Sprawa jest oczywista: niewierzący przeżywa jako największe i najgłębsze nieszczęście fakt, iż nie jest katolikiem. Biedaczysko! Ale tak naprawdę przecież już nim jest! Wie, co jest w życiu najważniejsze i gdzie tego szukać. A więc „modli się o dar wiary”.

Myślę, iż ojciec Pindelski mówi raczej do samego siebie, a komunikat – a adekwatnie zaklęcie – brzmi: nie ma nic oprócz Kościoła. Bo wiadomo – jeżeli jest jakieś zewnętrze, to jest i wybór, a skoro jest wybór to także wolność. Może być inaczej, co wcale nie znaczy źle. Tyle iż sama myśl o wolności i wyborze jest dla katolików bardzo niepokojąca. Co by to było, gdyby okazało się, iż poza Kościołem można żyć przyjemnie i harmonijnie, nic sobie nie robiąc z szantażów, którym podlegają jego członkowie? Pokusa ponad siły!

Skoro pojawia się problem, trzeba postraszyć. Ojciec Pindelski zaczął od listu napisanego przez młodego katolika:

„Mam problem z wiarą. Problem polega na tym, iż stopniowo tracę wiarę we wszystko, w co wierzyłem. Nie bardzo wiem, co robić, bo jednak nie chciałbym jej stracić. Chodzę częściej do kościoła, próbuję coś robić, ale to nic nie daje. Z dnia na dzień jest coraz gorzej. Co można zrobić w takiej sytuacji?”

Jakbym widział siebie sprzed lat razem z licznymi kolegami i koleżankami. Autor listu siedzi w wieży bez drzwi, a naokoło rozpościera się wroga, przerażająca pustynia.

Zacznijmy od poczucia straty. Kryzys wiary – ten, który sam przechodziłem – polegał na tym, iż trudno było się zmieścić w ramach nakreślonych przez Kościół. Dopóki byliśmy dziećmi, jakoś jeszcze szło. Harmonia z rodzicami i Wielkim Boskim Rodzicem była potrzebna i pozostawała czymś w dużej mierze naturalnym. Im dalej w las, tym trudniej. Pamiętam utratę dziecięcej bliskości z kimś, kto z jednej strony dawał opiekę i poczucie bezpieczeństwa, ale z drugiej mówił, jak trzeba żyć. Nie ulegało wątpliwości, iż dalej tak się nie da. Nieuniknione stawianie pierwszych samodzielnych kroków i podejmowanie autonomicznych decyzji łączyło się z poczuciem nieczystości i grzechu. To było naprawdę ciężkie doświadczenie, a co gorsza, zupełnie niepotrzebne. Kryzys wiary był głosem instynktu samozachowawczego: wiej, póki możesz!

Dorastaliśmy i wyjście z wieży, która – jak się wydawało – nie ma drzwi, było koniecznością. Trzeba w pewnym momencie poprosić tatusia, żeby wydał należną część majątku i udać się w świat. Dobrze, jeżeli ten majątek to wiara w siebie, przygotowanie do niezależności i zaufanie do świata. Niestety, kiedy dorastałem, wychowanie do autonomii nie było w Kościele najbardziej popularne.

Nasi katecheci brali nas w krzyżowy ogień i jak ojciec Pindelski zapewniali: „Przede wszystkim nie należy wpadać w panikę”. Tyle iż panika była fundamentem całej ich strategii. Nauczanie, któremu byłem poddany, działało tylko dzięki panice, którą wzbudzano tym skuteczniej, im częściej powtarzano, żeby się jej nie poddawać. Z jednej strony słyszałem, żeby się nie bać, z drugiej, iż „wiara jest najważniejsza w życiu człowieka” i iż jej utrata to najgorsze, co może mi się przytrafić.

W tej atmosferze zalecano nam samodzielność. Nazywało się to „postępować zgodnie z sumieniem”. Posłuchajmy, jak ona wygląda u ojca Pindelskiego:

„Drugim krokiem [gdy już się nie wpada w panikę – T.Ż] jest uświadomienie sobie przez człowieka, który przeżywa problem z wiarą, iż wiara jest decyzją. A więc nie zależy od tego, co przeżywam w dłuższym lub krótszym czasie, tylko od tego, do czego jestem przekonany”.

Oddzielenie decyzji od wszystkiego, czego doświadczamy, to prawdziwie diabelska sztuczka. Kto się podda, jest załatwiony. „Postępowanie zgodne z sumieniem” dobrodusznie traktowałem jako uczciwość z samym sobą, ale kiedy damy się przekonać, iż wiara jest decyzją, oznacza ono zupełnie coś innego: lojalność wobec czegoś, co zadane z zewnątrz.

W czasie spowiedzi i w innych okolicznościach wielokrotnie tłumaczono mi, iż muszę wybrać to, co dla mnie dobre, ale przecież ja sam nie mogę wiedzieć, co to jest. To coś „nie zależy od tego, co przeżywam w dłuższym lub krótszym czasie”. A skąd mam wiedzieć, co to jest? Ksiądz spowiednik mi powie! Tak samo z wiarą w kryzysie – należy słuchać autorytetu i ćwiczyć się w tym do utraty tchu.

„[…] decyzja opiera się na poznaniu Boga i na świadectwie innych ludzi. Poznać Boga można, czytając Pismo Święte, i słuchając ludzi, którzy głoszą słowo Boże. Dodam jeszcze, iż poszukiwanie prawdy polega na szukaniu osoby (czy wspólnoty), której świadectwo wiary jest wiarygodne i przedstawianiu jej własnych wątpliwości” – przekonuje ojciec Pindelski. Jak widać, syn marnotrawny powinien tak pomyśleć swoją eskapadę, żeby broń Boże nie wychodzić z domu. Jak nie przekonuje go, co mówią na mszy w parafii, to niech poszuka głosu, który go przekona, ale pod warunkiem, iż w Kościele.

Co z tego wynikało? Skoro człowiekowi „potrzeba Boga”, nie pozostaje nic innego, jak ciągle do niego wracać. Zabawne w tych powrotach było to, iż nigdy nie udawało się rzeczywiście wyjść na zewnątrz.

Co w takim razie „po Kościele”? Katolikom mogę powiedzieć: Nie lękajcie się! Można żyć samodzielnie.

**
Dr hab. Tomasz Żukowski – historyk literatury, profesor w Instytucie Badań Literackich PAN, zajmuje się pamięcią o Zagładzie. Autor książek Wielki retusz. Jak zapomnieliśmy, iż Polacy zabijali Żydów (2018) i Pod presją. Co mówią o Zagładzie ci, którym odbieramy głos (2021).

Idź do oryginalnego materiału