„Cyryl Markiewicz OP? Nie znam” – z pewnością tak zareagowała lub zareaguje na widok okładki książki Kasi Matyi doskonała większość osób, którym mignie przed oczami dzieło krakowskiej autorki. I to jest błąd! Poważne przeoczenie, które czym prędzej należy nadrobić, a więc poznać. I o. Cyryla Groźnego, i publikację, bo pod naukową szatą skrywa się tak naprawdę rzetelnie opracowana cudowna gawęda. Nie wierzą państwo? Śpieszę udowodnić!
Użyte przeze mnie określenie o. Markiewicza z pewnością jest w wyraźnym kontraście z okładkową fotografią, ale taki przydomek miał wśród swoich zakonnych wychowanków. Był surowy, wymagający, czasem rzeczywiście brakowało mu wyczucia, jeżeli chodzi o korekty, jednak moim zdaniem zdjęcie lepiej oddaje jego prawdziwy charakter – człowieka dobrego, energicznego, przez co czasem wybuchowego, a jednocześnie niesłychanie trzeźwego, pokornego i zdolnego do wielkiego wysiłku, także w formowaniu samego siebie. Pewnie dlatego bracia, choć się go bali, jednocześnie darzyli wielkim zaufaniem, podziwem i serdecznością (co wiemy ze wspomnień chociażby o. Emanuela Działy).
Książka Magister fratrum to umiejętnie podany smakowity posiłek. Najpierw konieczne poczekajki, a więc wstępy, podziękowania etc. Potem dwie interesujące przystawki: historyczne oraz teologiczne wprowadzenie do koncepcji wychowawczych o. Cyryla. I wreszcie ono, danie główne, na które wielu od wielu lat ostrzyło sobie zęby, jednak zawierający je pdf, jeżeli krążył, to w drugim obiegu, poza wzrokiem archiwistów (ups…), ponadto wersja „surowa” była w pełni czytelna tylko dla osób znających choć trochę tamtą epokę. Teraz, dzięki przypisom i korekcie (literówki etc.) edytorki, może w tym tekście rozsmakować się każdy.
A mowa o wspomnieniach o. Markiewicza – soczystych, pełnych anegdot, rewelacyjnie napisanych, których fragmenty czyta się ze łzami w oczach (czy to rozbawienia, czy wzruszenia). To ponad dwieście stron (a więc większość książki) wspaniałych historii, możliwość zanurzenia się w rzeczywistości epoki wielkich przemian, zarówno politycznych (końcówka XIX w., potem dwie wojny i wszystko, co pomiędzy nimi i tuż po nich), jak i zakonnych (ojciec był formowany jeszcze w prowincji będącej w dużym kryzysie, potem był świadkiem i częściowo uczestnikiem reform po odnowieniu prowincji polskiej).
Uderza wielka gorliwość a jednocześnie dziecięca wręcz prostota duchowości o. Cyryla. Wielokrotnie opisuje on sytuacje, kiedy jako spowiednik pomagał przejść umierającym przez doświadczenie śmierci: wojennemu skazańcowi, ciężko chorej pensjonariuszce sanatorium. W opowieściach tych słychać jego głębokie przekonanie, iż to jedna z najpiękniejszych posług, jakie przyszło mu jako kapłanowi, a przede wszystkim dominikaninowi spełniać.
Na zachętę kilka smaczków:
Przeorem w tym czasie był o. Tomasz Kosior, bardzo dobry, zawsze uśmiechnięty, bardzo spokojny, nic go z równowagi nie wytrącało. Razu pewnego powstał pożar na sklepieniu klasztoru, panika wielka i wśród ojców, i z całego miasta ludzie się zbiegli. Ojcowie poszli ratować, o. Iwo dostał migreny, a o. przeor spokojnie chodził po korytarzu, paląc cygaro i w palcach kręcąc nieodstępną kulkę z chleba.
[Budapeszt] Na obiad poszliśmy do oo. Franciszkanów, bardzo bogatych [nieszczęsna Pani Bieda… – EW], którzy z puszki św. Antoniego dawali subsydia naszym ojcom.
[Można a wpływowa niewiasta, wersja OP] Znana była powszechnie siostra pana adwokata, panna Zofia Pohorecka, nazywano ją matką kościoła dominikańskiego, bez jej wiedzy brat zakonny nie mógł choćby postawić kwiatka na ołtarzu.
[Polszczyzna płata figle] Pożycie z księżmi z parafii i katechetami było bardzo miłe. Zwłaszcza za czasów ks. proboszcza Męskiego.
Zresztą, czego tu nie ma! Podróże po Europie, wymodlenie sobie nowenną pompejańską uzdrowienia, trzęsienia ziemi, okupacja, kaznodziejstwo i duszpasterstwo, a nad tym wszystkim wciąż czuwająca Matka Boża i św. Jacek. Przypisy pozwalają rozszyfrować, kim są osoby, o których autor pisze, i do jakiego kontekstu się odnosi. Całość jest bardzo dynamiczna – o. Markiewicz mógł mieć ponad 80 lat, jak to spisywał, ale choćby wiek i co jakis czas powracająca gruźlica nie zdołały mu odebrać energii oraz rewelacyjnej pamięci. Nie idealizuje siebie, o ojcach, o których skądinąd wiemy, iż byli, hm, trudni, pisze oględnie, starając się raczej pokazać ich jaśniejszą stronę.
Nie dajcie się odstraszyć tym, iż całość wyszła w serii naukowej – to tylko podnosi wiarygodność opracowania. Sama opracowana treść zaś zdecydowania warta jest tego, by się z nią zapoznać, szczególnie iż autora całości w ramach „przystawek” przybliżyła dobrze postać o. Markiewicza.
Czytajcie więc, a zapewniam, iż będziecie się wybornie bawić przy tej lekturze. Przy okazji też poznacie lepiej jedną z ważniejszych choć pozornie niezbyt barwnych postaci polskiego dominikańskiego świata pierwszej połowy XX w., czasów niewątpliwie ciekawych ciekawością podobną do tej, której w tej chwili doświadczamy.