Pewnie tego nie wiecie, ale na Madagaskarze na białego człowieka mówi się “waza”. Bo jesteśmy jak białe, porcelanowe wazony. Drogie, więc kojarzymy się z bogactwem, ale niestety też często puste w środku. Dzieci w oratorium często wołają do nas: “Bonjour Waza!”, ale z ich ust to nie jest obraźliwe.
Mówią tak do nas tylko te maluchy, które na co dzień nie przebywają w oratorium i nie znają naszych imion lub te, które pierwszy raz w życiu widzą białego człowieka i nie wiedzą jak mają się do niego zwrócić, a koniecznie chcą nas pozdrowić. ale jeżeli ktoś z dorosłych podczas rozmowy nazwie Cię wazonem, to prawdopodobnie uznał, iż pchasz się do tej kultury kompletnie nie znając ich problemów i iż jesteś tylko kolejnym Europejczykiem, który robi sobie atrakcję z życia i codzienności Malgaszy.
Ja myślałam, iż (już) wazonem nie jestem. Bo przecież to mój drugi raz na Madagaskarze. Przecież już praktycznie “wszystko” o nim wiem. W niedzielę pojechaliśmy z Księdzem Tomkiem do Marana. Jest to miejscowość oddalona od naszego miasta ok. 10km. Jedzie się cały czas pod górę, z której widać nasze Fianarantsoa i wszystkie okoliczne wioski. Naprawdę wysoko. Świętowaliśmy tam 40-lecie święceń kapłańskich o. Józefa – ostatniego polskiego jezuity na Madagaskarze.
Podczas drogi dowiedziałam się, iż w Marana dawno temu błogosławiony Jan Beyzym wybudował szpital dla trędowatych i iż są tam jego relikwie. Tyle. Msza Święta była taka jak zawsze na Madagaskarze. Głośna, długa, pełna tańców dziękczynnych i śpiewów. Wszystko normalnie. Kiedy po przyjęciu Komunii Świętej wróciłam do ławki, dotarło do mnie, iż przez całą Mszę nie odwracałam się za siebie i nie wiedziałam kim są wierni w kościele, bo siedziałam w pierwszym rzędzie. To byli trędowaci ze szpitala. Tak, trędowaci. Ludzie bez palców u rąk i stop, bez nosów, uszu, z oczami przesuniętymi na czoło lub opadniętymi na policzki… Po kolei podchodzili, by przyjąć Jezusa do serca.
A ja klęczałam i nie dowierzałam. O trędowatych słyszałam tylko z filmów o Matce Teresie, które kiedyś jak byłam młodsza oglądałam z babcią. A teraz stali przede mną. Ludzie o tak smutnych twarzach. Zgarbieni, ale nie przez chorobę tylko jakby ze wstydu, iż są tacy, jacy są. Moja misyjna bańka pełna śmiechu biednych ale radosnych dzieci z oratorium – pękła. Klęczałam i łzy spływały mi po policzkach. Miałam wrażenie, iż jeżeli nie krzyknę, to coś w moim gardle po prostu wybuchnie. Ale choćby nie wiem co miałabym krzyknąć. Westchnęłam po prostu: “Mój Boże…”. Bo co innego można powiedzieć widząc ludzi tak bardzo dotkniętych cierpieniem, zamieszkałych w wiosce omijanej szerokim łukiem, wykluczonych…
Z chorymi, przy szpitalnych pokojach mieszkają ich dzieci. To po to, by choroba nie była przyczyną rozbicia rodzin. Dzięki odpowiedniej higienie – nie zachorują i mogą towarzyszyć bliskim w leczeniu, które może trwać od kilku miesięcy choćby do paru lat. Można zatrzymać postępowanie choroby i sprawić, by nie była ona wysoce zakaźna, dzięki przestrzeganiu zasad higieny i przyjmowaniu odpowiednich leków przez chorych. Natomiast często wraca ona jak bumerang, bo po zakończonym leczeniu ozdrowiali mają obniżoną odporność i choćby lekkie narażenie na brud czy “odpuszczenie” sobie przesadnej dbałości o czystość przede wszystkim rąk, powoduje jej nawrót.
Choroba często też nie zostaje do końca wyleczona, a jedynie uśpiona w organizmie. Jej efekty mogą objawić się choćby po paru miesiącach od zakończenia leczenia. Ci ludzie stają się coraz drobniejsi. Poszczególne części ich ciał odłączają się od reszty, ale serca zostają. Chcą kochać i być kochane. Jak dać miłość, nie mając rąk? Jak usłyszeć “kocham” nie mając uszu? I jak powiedzieć ” wybaczam”, nie mając ust? Wiecie, kto cierpi razem z Jezusem na moim misyjnym krzyżu? Trędowaci z Marany. A ja wierzę, iż On, tak jak tylko On potrafi, utuli i ukocha to, co ich najbardziej boli i zabiera godność.
A więc jednak jestem wazonem. Tylko trochę jakby pękniętym i mokrym od małych kropelek wody. Ale może na Afrykę trzeba spojrzeć przez łzy? Może wtedy widzi się jaśniej i obraz w końcu staje się ostry? W tę niedzielę wróciłam do Marana. Zwiedziłam szpital. Poznałam pacjentów i ich dzieci, o których niedługo (mam nadzieję) napiszę Wam więcej. Polecam ich Waszym modlitwom.
Milena Kowalik,
pracuje we Fianarantsoa, na Madagaskarze