Tina Turner: żywioł skrywał ciszę. Boginie muzyki (2)

3 tygodni temu
Zdjęcie: Tina Turner


W jej życiu koncentruje się wielowarstwowa opowieść: o emancypacji Afroamerykanów, o awansie kobiet, o wydźwigiwaniu się z przemocy domowej.

Prezentujemy drugi odcinek cyklu „Boginie muzyki”. Pierwszy – opowieść Alicji Michalskiej o Patti Smith – przeczytacie tutaj.

Gdy wychodziła na scenę, przypominała tornado, które zderzyło się z wirującą kulą ognia. Nie kobieta, nie mężczyzna – androginiczny żywioł. Nie była do nikogo podobna, nie poszła niczyją ścieżką. I drugiej takiej nie będzie. Zostawiła coś cenniejszego niż przeboje: nieodwracalnie poszerzone ścieżki myślenia.

Po prostu najlepsza

Zakochałam się w niej w roku 1990 i do dziś mi nie przeszło. Oczywiście wiedziałam już, kim jest, gdy polska telewizja pokazała koncert z Barcelony. Najwspanialszy w jej dorobku. Miała wtedy 50 lat, odbywała właśnie rekordowe tournée i była na szczycie. A wdrapała się na niego z dna. I to nie raz, a dwa razy.

Dwugodzinne widowisko, łączące rock’n’roll, bombastyczny rock, seksapil i siłę, kończyła w zwykłych jasnych dżinsach i białej koszuli, niby niedbale wetkniętej, no i w szpilkach. Były jej znakiem firmowym, na nich stawiała te słynne nogi, ubezpieczone ponoć na miliony dolarów.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu

Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.

Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram

Wcześniej doprowadziła ludzi do wrzenia, gdy zdzierali gardła, krzycząc z nią w refrenie, iż jest „Simply The Best” – po prostu najlepsza. I to była prawda: takiej gwiazdy, takiej popularności jeszcze nie było. Ale nie tak chciała się pożegnać. Lubiła ukołysać publiczność, więc na dobranoc zaśpiewała łagodną „Be Tender with Me, Baby”.

Machała do nich, lśniąca od potu, już spokojna. A oni – cały wypakowany stadion olimpijski – kiwali się zgodnie z ruchami jej ramion. To były jej ulubione chwile. Te, kiedy balladami opowiadała ludziom o dobrej miłości.

Poza granice

Długo żyła bez niej. Była niechcianym dzieckiem. Przyszła na świat w nieudanym małżeństwie, w listopadzie 1939 r.

Europa pogrążała się w wojnie, ale nikt nie mówił o tym w mieścinie Nutbush w Tennesee. Tam temat był jeden – bawełna. Mała Anna Mae Bullock, bo tak się nazywała, nie cierpiała zbierania bawełny. Ostre krzewy raniły palce, musiała godzinami pracować w upale. Na swobodne zabawy i śmiech miejsca zostawało niewiele: segregacja sprawiała, iż czarnoskóre dzieci doskonale rozumiały, czego im nie wolno.

Anna Mae miała trochę frajdy ze śpiewania w kościelnym chórze, ale tylko trochę. Bo musiała trzymać się prosto i podążać za melodią. Tego wymagała babcia – surowa baptystka, u której wychowywała się, gdy zniknął ojciec, a niedługo i mama, która zabrała jej starszą siostrę do Saint Louis.

Anna Mae wolała tę drugą babcię, widywaną rzadko – Indiankę, która chodziła w męskich ciuchach, dawała dużo wolności i wierzyła w tajemnicze siły. To po niej Tina miała ten piękny, miodowy odcień skóry i lekko skośne oczy. Urodą i fizycznością przekraczała wiele granic: etnicznych, rasowych i kulturowych. Nie musiałaby robić globalnej kariery, żeby samą swoją obecnością zaprzeczać stereotypom.

Machina ruszyła

Do matki i siostry w mieście buzującym bluesem dołączyła, gdy miała 16 lat. O życiu nie wiedziała nic. I z miejsca trafiła na scenę. Ike Turner, lokalna gwiazda zespołu The Kings of Rhythm, lubił w przerwach koncertów testować śpiewające dziewczyny. Był znakomitym muzykiem i zrozumiał, iż trafił na diament, gdy tylko otworzyła usta. Takiego głosu nie miał nikt. Ike wziął ją do zespołu. A niedługo i do łóżka, choć nie chciała i nie wiedziała, w co się pakuje.

Szybko poszło – jeździli z całą rewią w trasy: on, ona, muzycy, tancerki, kochanki. niedługo była matką dwóch jego synów, opiekunką dwóch chłopców z poprzednich jego związków i główną atrakcją jego widowisk. A trochę przy okazji także żoną, na podstawie świstka podpisanego na zakurzonej ladzie w Meksyku. Nie tak to sobie wymarzyła, ale machina showbiznesu ruszyła, a Tina – takie nowe sceniczne imię nadał Annie Mae mąż, nie pytając o zgodę – okazała się jej turbiną.

Magnetyzowała publiczność. Umiała wyśpiewać soulowy i bluesowy żal, umiała zbudzić ekstazę. Ike wymagał, by wyła namiętnie do jego utworów, coraz bardziej powtarzalnych. Był bez wątpienia muzykiem utalentowanym i zapisał się w historii jako kompozytor pierwszego utworu rock’and’rollowego „Rocket 88”.

Ale nie potrafił zmieniać się z muzyką i modą. Miał kompleksy, był przemocowy i uzależniony od narkotyków. O koszmarze, w jakim trzymał Tinę przez lata – pętli morderczych tras, w których dawali po trzy występy dziennie, bicia, gwałtów, zmuszania do pracy, życia bez pieniędzy i wolności pójścia choćby na zakupy – opowiedziała dopiero pod koniec lat 80., w głośnej książce „Ja, Tina”, spisanej przez Kurta Lodera.

Giganci tańczą

Wewnętrznym przełomem była kooperacja z Philem Spectorem w 1966 r. Legendarny producent, ekscentryk i geniusz zaprosił ją, by zaśpiewała w jego nowatorskiej technice nazywanej ścianą dźwięku. Weszła do studia z pełną orkiestrą symfoniczną i śpiewała „River Deep, Mountain High” z niedościgłą mocą. Utwór ten, nagrywany przez wiele godzin, zapisano w annałach muzyki rozrywkowej jako jeden z najważniejszych.

Spector całkowicie zignorował Ike’a Turnera, interesowała go wyłącznie Tina. Dał jej odczuć, iż jest fenomenalną wokalistką, zdolną do wielkich osiągnięć. Był pierwszym w długim łańcuchu białoskórych mężczyzn, którzy pomogli jej odnaleźć drogę do nowego muzycznego życia.

Promocja!
  • Wojciech Marczewski
  • Damian Jankowski

Świat przyspiesza, ja zwalniam

39,98 49,98
Do koszyka
Książka – 39,98 49,98 E-book – 35,98 44,98

Drugim był Mick Jagger. Brytyjski chłopak zakochany w amerykańskim bluesie. Razem z Rolling Stonesami zaprosił swych idoli, Ike’a i Tinę, by otwierali ich trasę w USA. A kiedy zobaczył Tinę w akcji, bał się po niej wychodzić na scenę. To ona nauczyła Micka dziwacznego tańca z wyrzucaniem nóg i seksownym drobieniem kroczków.

Gdy lata później spotkają się podczas wielkiego koncertu Live Aid w 1985 r. na Wembley i on zedrze z niej skórzaną spódniczkę, cały świat będzie ich widział jako równych sobie gigantów. Radośni, rozbawieni, wyśpiewają frazę: „Wiem, iż to tylko rock’n’roll, ale ja to lubię!”.

Wówczas tylko trzy gwiazdy mogły nagle wypełnić dwustutysięczny stadion: Rolling Stonesi, Tina Turner i Jan Paweł II.

Kiedy nikt nie dawał szans

Już pod koniec lat 60. nowa rockowa muzyka przemeblowywała listy przebojów, ale Ike trzymał swój zespół w bluesowej przeszłości. Tracili fanów, on tracił pieniądze. Tina – resztę cierpliwości.

Wyrwała się dopiero dzięki wsparciu duchowemu. Koleżanka nauczyła ją nucić buddyjską mantrę. Dzięki codziennym medytacjom znalazła w sobie źródło siły. Musiała, bo żyła niemal odcięta od ludzi. Wcześniej kilkakrotnie próbowała uciekać, do matki, do znajomych. Ike przyjeżdżał z bronią, wlókł ją z powrotem.

Aż do dnia, w którym mu oddała. To było w limuzynie, miała na sobie biały kostium. W recepcji luksusowego hotelu zjawili się oboje zakrwawieni. Wyobraźcie to sobie: ówczesna Beyonce i Jay-Z zjawiają się w Hiltonie cali pobici.

Po latach mówiła, iż to był impuls. Chwyciła torebkę, przebiegła przez autostradę, dobry człowiek z motelu naprzeciwko dał jej schronienie, choć w portfelu miała kilkadziesiąt centów. Następne lata spędziła u życzliwych ludzi, którym odwdzięczała się sprzątaniem. Zerwane trasy koncertowe, niedotrzymane kontrakty oznaczały długi.

Podczas gdy Whitney Houston zakłamywała siebie, przyjmując kostium grzecznej dziewczynki, a Michael Jackson rozpoczynał eksperymenty z wybielaniem skóry, Tina unosiła się nad codziennością ograniczeń jak bogini z innej baśni

Paulina Wilk

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

Artystycznie rzecz biorąc, kolejną dekadę spędziła na dnie. Była w showbiznesie legendą, podziwianą, ale przebrzmiałą. Nikt nie dawał jej szans. Występowała w hotelach i telewizjach z programem rewiowym. Utrzymywała tak siebie i czwórkę dzieci. Z rozwodu wyszła bez grosza, zachowała tylko sceniczne imię i nazwisko.

Właśnie w tych najczarniejszych latach okazywała wielką godność i determinację. Była, poza Jamesem Brownem, najbardziej pracowitą artystką w USA.

Ponad światem

I znów białoskóry mężczyzna, tym razem australijski menedżer Roger Davies, podał pomocną dłoń. Zobaczył ją w hotelu i zrozumiał, iż jest zjawiskowa. Zebrał młodych producentów, nowy repertuar. Lekkie, zmysłowe, popowe piosenki. Kazał zdjąć cekiny. Wybuchły przecież lata osiemdziesiąte.

Kobietę, która miała wnuki, ubrał w skórzaną mini. Założyła nastroszoną perukę, wysokie szpilki. I wyszła w miasto. A dokładniej – w Nowy Jork, gdzie powstał wideoklip do „What’s Love Got To Do With It”, przeboju, który katapultował ją do drugiego życia.

Potem zjawili się Mike Knopfler z Dire Straits, David Bowie, Eric Clapton… – oddawali jej swoje piosenki, zapraszali do nagrań. A tego nigdy jeszcze nie było: czarnoskóra diwa starego bluesa w rockowym repertuarze na wielkich stadionach. Sama nie przeciwko, ale ponad całym światem uprzedzeń.

W Europie poczuła wolność – nikt jej nie wypominał koloru skóry, przeciwnie: noszono ją na rękach. W 1990 r. trasa koncertowa po albumie „Foreign Affair” – tym z „Simply The Best” jako singlem – pobiła rekordy. Widziało ją trzy miliony ludzi. Piosenki z tej płyty grają wciąż największe stacje radiowe. I w polskich taksówkach wciąż lecą te hity nie do zdarcia.

A potem było lepiej. Nagrywała znakomite płyty z pierwszorzędnymi muzykami, choćby „Wildest Dreams” ze Stingiem. Upubliczniła swój los, zostawiając świadectwo na ćwierć wieku przed tym, gdy herstorie i narracje ofiar stały się modne. Nigdy wcześniej topowa gwiazda nie opowiadała, jak ją bito metalowym wieszakiem na ubrania. Nigdy jeszcze kobieta 45-letnia, nazywana babcią rocka, nie okupowała szczytów list. Nigdy wcześniej dziewczynka z plantacji nie pozowała do zdjęć na tronie, otoczona generacją białoskórych gwiazdorów. Wcześniej też nie było w estetycznym uniwersum kobiety tak niejednoznacznej – jej głos, gesty, uroda mogły się równać jedynie z Davidem Bowiem. Oboje byli pomiędzy płciami.

Drzwi, które otworzyła

Podczas gdy Whitney Houston zakłamywała siebie, przyjmując kostium grzecznej dziewczynki, a Michael Jackson rozpoczynał eksperymenty z wybielaniem skóry, Tina unosiła się nad codziennością ograniczeń jak bogini z innej baśni. Zresztą lubiła o sobie śpiewać jak o kimś, kto w poprzednim życiu był królową. I doskonale pasowała do roli władczyni postapokaliptycznego świata, jaką zagrała w „Mad Maksie”.

Dla mnie, dziewczynki z socjalistycznego podwórka, w 1990 r. Tina była wcieleniem superbohaterki. Żywym dowodem, iż wszystko jest możliwe, a może i przepowiednią końca historii. Trzy razy widziałam ją na scenie. Ostatni raz, gdy jako 70-latka biegała po wąskim wysięgniku wysoko nad sceną, bez zabezpieczeń, na szpilkach. Z czasem odkrywałam dużo głębszą i potężniejszą symbolikę jej dokonań.

Dopóki śpiewała i magnetyzowała, nie było czasu, by tak na nią spojrzeć. A przecież w jej jednym życiu koncentruje się wielowarstwowa opowieść o wieku XX. O przejściu z ubóstwa do zamożności w wydaniu globalnym. O emancypacji Afroamerykanów, o awansie kobiet – także ekonomicznym. O wydźwigiwaniu się z przemocy domowej, wreszcie o odkryciu niebinarności i pokonaniu dyskryminacji ze względu na wiek. Dziś o pięćdziesięciolatkach myśli się właśnie jak o kimś u szczytu możliwości. A to tylko jedne z drzwi, które ona pomogła otworzyć.

Ta eksplodująca energia, z jaką ją kojarzymy, miała ukryty subtelny nurt. Na co dzień Tina była cicha i skromna. Nie zdobyła wykształcenia, ale dużo czytała, malowała. Żyła w Zurichu w długiej i szczęśliwej miłości z drugim mężem – Ervinem Bachem, producentem muzycznym. Byli zamożni.

Nie mogła się doczekać emerytury. Wolała śpiewać mantry i to je nagrała na ostatnim albumie. Lubiła się śmiać i dawać ludziom poczucie, iż są kochani. Brzmiałoby banalnie, gdyby nie było puentą takiego życia.

Idź do oryginalnego materiału