Dziesięć lat temu Polska straciła męża stanu, a ja straciłem kogoś bliskiego, mojego mistrza – mówi Piotr Cywiński, dyrektor Muzeum Auschwitz-Birkenau.
Karol Grabias: Po śmierci Władysława Bartoszewskiego powiedział Pan: „Wraz z odejściem profesora zakończył się XX wiek, skończyła się epoka”. Dziś, po 10 latach od jego śmierci, myśli Pan, iż odszedł przede wszystkim mąż stanu, historyk, działacz społeczny? Jakiego Bartoszewskiego brakuje Panu najbardziej?
Piotr Cywiński: Z pewnością odszedł mąż stanu. Ten typ człowieka jest dziś na wymarciu – i to nie tylko w Polsce, ale i w całej Europie. W latach 90. można byłoby się kłócić, czy jest ich w naszym kraju pięciu czy siedmiu w danej chwili. Teraz ciężko byłoby mi wskazać jednego.
Jednak mi przede wszystkim zabrakło kogoś bardzo bliskiego. Człowieka, do którego można było pójść po radę, czy to w prozaicznych kwestiach prywatnych, czy też w temacie złożonych wyzwań pracy społecznej, publicznej i naukowej. To był ktoś, kto zawsze potrafił dla ciebie znaleźć czas. Choćby 20 minut wyrwane w biegu. Nieważne, jak bardzo był zajęty – był dla ciebie.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
Profesor odgrywał również niezwykle ważną, choć dość niewygodną rolę parasola ochronnego nad Państwowym Muzeum Auschwitz-Birkenau. To miejsce, gdzie dzisiaj ścierają się nie tylko różne poglądy na temat pamięci i jej ekspresji, ale też rozbieżne ambicje polityczne i medialne. Ten symboliczny parasol miał ogromne znaczenie – nikt nie odważył się kwestionować jasno wyrażonych opinii profesora. Wszyscy, którzy zajmowali się tym miejscem na poziomie zarządczym – początkowo tylko ja, później również Marek Zając jako sekretarz Rady Oświęcimskiej, a także inni – musieliśmy bardzo gwałtownie dojrzeć do swoich ról, gdy zabrakło autorytetu profesora.
Pamięta Pan dzień jego śmierci?
– Byłem na pierwszym kongresie muzealnictwa w Łodzi, kiedy dotarła do mnie wiadomość, iż to są już ostatnie chwile profesora. Choć wszyscy mamy świadomość, iż w pewnym wieku perspektywa czasu się skraca, tamtego wieczoru ogarnęło mnie głębokie przygnębienie. To był ktoś naprawdę bliski. Jednocześnie zacząłem intensywnie myśleć o tym, co mi dał, czego mnie nauczył, jak mnie ukształtował. Trudno było to wszystko objąć myślą. Zastanawiałem się, czy to, co we mnie zaszczepił, padło na wystarczająco żyzny grunt. Czy będę potrafił nieść to dalej – tak jak on mówił o „niesieniu dalej” obozu.
Jego odejście miało też wymiar symboliczny. Gdy na jego prośbę, około 2000 r., zacząłem zajmować się tematyką pamięci o Zagładzie, wielu ocalałych jeszcze żyło. Było wtedy wiele osób, które nie tylko przetrwały obóz, ale całe swoje życie poświęciły pielęgnowaniu pamięci. Bo przecież pamiętajmy, iż ogromna większość ocalałych – może choćby 90 proc. – nie mówiła o swoich przeżyciach, nie pisała książek, nie składała relacji. Unikali tego tematu, chcieli żyć normalnie, nie wracać do przeszłości.
Jednak byli i tacy, którzy stali się prawdziwymi twórcami pamięci – w pełnym tego słowa znaczeniu. Israel Gutman, Elie Wiesel, Shlomo Venezia we Włoszech, Simone Weil we Francji – to osoby, które po wojnie nadały pamięci formę, nadały jej głos. W Polsce, szczególnie w czasach III Rzeczypospolitej, tę funkcję pełnił przede wszystkim Władysław Bartoszewski. Żył wtedy jeszcze Marian Turski, dziś już go nie ma, podobnie jak wielu innych, którzy również odegrali istotną rolę.
Śmierć Mariana Turskiego była równie symboliczna – nastąpiła tuż po obchodach 80. rocznicy wyzwolenia Auschwitz-Birkenau.
– To był niemal cud medyczny, iż udało się mu uczestniczyć w styczniowych uroczystościach. Ale dla mnie to właśnie odejście profesora – wybaczcie ci, którzy przeżyli go o kilka lat – w pewnym sensie naznaczyło domykanie pewnej epoki. Epoki, w której my, przedstawiciele pokolenia powojennego, działaliśmy jeszcze w bezpośrednim kontakcie z głosami ocalałych – wsłuchiwaliśmy się w to, co mówili, pisali, co zostawili w archiwach. Ale też w to, co mogli nam osobiście doradzić, skorygować, wskazać.

Fundacja Auschwitz-Birkenau stała się modelem na skalę światową – jedynym tego typu międzynarodowym funduszem dla miejsca pamięci, niezależnym od politycznych nacisków
Piotr Cywiński
Już wtedy, po jego odejściu, zaczęło do mnie docierać – a dziś, po śmierci Mariana Turskiego, jest to zupełnie oczywiste – iż należymy do ostatniego pokolenia dyrektorów miejsc pamięci w Europie, których ukształtowali jeszcze ocaleni. Prawdziwie ukształtowali. Ci, którzy przyjdą po nas, mogą znać jednego czy drugiego świadka przypadkiem, ale nie będą zaczynali swojej drogi zawodowej pod ich opieką i przewodnictwem.
Dlatego właśnie w chwili odejścia profesora Bartoszewskiego czułem ogromny żal. Wiedziałem, iż to strata, której nic nie zastąpi. Takiego człowieka już po prostu nie będzie.
Znali się Panowie bardzo dobrze. Został Pan choćby wymieniony jako jeden z inspiratorów książki „Mój Auschwitz”. Pamięta Pan, jak się poznaliście?
– To musiało być w moim wczesnym dzieciństwie. W mojej pamięci był on obecny od zawsze. Mieszkaliśmy na Mokotowie, dwa czy trzy przystanki tramwajowe od ulicy Karolinki, gdzie mieściło się mieszkanie profesora. Nie był częstym gościem w naszym domu, ale nasze rodziny dobrze się znały.
Pierwsze spotkanie, które pamiętam już bez żadnych wątpliwości, odbyło się, gdy miałem około dwunastu, może trzynastu lat. Profesor wykładał wtedy w Niemczech, był stan wojenny, a moja rodzina żyła już wówczas w Szwajcarii – zresztą z podobnych powodów jak on znaleźliśmy się wtedy na Zachodzie.
Profesor jechał samochodem do domku letniskowego w środkowej Francji, który – o ile dobrze pamiętam – należał do Zdzisława Najdera, ówczesnego szefa Radia Wolna Europa w Monachium. Mógł pojechać prościej, ale celowo zmienił trasę, by spotkać się z nami po drodze. Zajechali do nas w Szwajcarii i spędziliśmy razem dzień – jeden, ale bardzo intensywny. Był wtedy z żoną Zofią. Zapamiętałem go z tego spotkania wyjątkowo wyraźnie – mówił bardzo dużo, jak zawsze, z ogromną precyzją, logicznie, spójnie. Każde jego zdanie miało sens i wagę.
Wasze drogi przecinały się również później.
– W 1990 r. moi rodzice wrócili do Polski, natomiast ja zostałem jeszcze na studiach we Francji. W tym czasie Bartoszewski został ambasadorem w Wiedniu, więc nasze kontakty były sporadyczne. Ale pamiętam, iż w 1999 r. byłem już w zarządzie Klubu Inteligencji Katolickiej i pod sam koniec roku zadzwonił profesor. KIK i redakcja „Więzi” mieściły się wtedy w tym samym lokalu przy ulicy Kopernika. Prowadziłem właśnie zebranie zarządu, kiedy do sali wbiegł Tomek Wiścicki z „Więzi” i powiedział: „Piotrze, przepraszam, iż przerywam, ale dzwoni do ciebie profesor Bartoszewski!”.
Pobiegłem do telefonu. Profesor powiedział: „Panie Piotrze, przy premierze powstaje właśnie Międzynarodowa Rada Oświęcimska. Będzie liczyć 25 członków z całego świata. Potrzebuję kogoś młodszego – bo my wszyscy bardzo się starzejemy – kto zechciałby do niej dołączyć i zostać sekretarzem”. Dodał, iż to nic wielkiego – praca w pełni społeczna: dwa zebrania rocznie, trzeba rozesłać zaproszenia, ustalić terminy, przygotować protokoły, napisać kilka listów. Chciałoby się powiedzieć: „łatwizna”.
Pamiętam, iż zrobiło mi się wtedy duszno. To była bardzo mocna propozycja – zwłaszcza dla dwudziestokilkulatka.
Czy ta propozycja zaangażowania się w budowanie pamięci o Auschwitz była dla Pana wówczas czymś spodziewanym?
– Zdecydowanie nie była. Przez całe życie unikałem historii współczesnej – nie lubiłem jej. Wokół mnie, wokół mojej rodziny, było zbyt wiele osób bezpośrednio z nią związanych. Nie chciałem się nią dodatkowo zajmować. Udało mi się uciec przed nią aż do wczesnego średniowiecza, z czego byłem naprawdę zadowolony. Aż tu nagle Bartoszewski wyciąga mnie, w trakcie pisania doktoratu, z tej mojej niszy i wciąga w coś, co nie było mi ani bliskie emocjonalnie, ani dobrze znane.

- Krzysztof Bielawski
Zagłada cmentarzy żydowskich
Interesował mnie X, XI wiek, a moja wiedza o obozach, o Trzeciej Rzeszy, o wojnie światowej, o Zagładzie, o gettach, o losach Żydów – była bardzo ograniczona. To nie był mój świat. Ale profesorowi się nie odmawiało. To był taki autorytet, iż gdyby powiedział, iż mam lecieć na Księżyc, to bym poleciał – powiedzmy sobie szczerze. Więc się zgodziłem. I tak to się zaczęło.
Co było potem?
– Pięć lat później wciąż byłem sekretarzem Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej. W tym czasie poznałem wszystkich najważniejszych twórców pamięci – ludzi z Polski, Izraela, Niemiec, Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych, Francji. To oni tak naprawdę współtworzyli narrację o historii Auschwitz w skali globalnej. A wówczas dyrektor muzeum, Jerzy Wróblewski, zbliżał się już do siedemdziesiątki. Wiem, iż Ministerstwo Kultury przedłużyło mu etat po 65. roku życia, ale było jasne, iż w pewnym momencie dojdzie do zmian kadrowych.
Poszedłem wtedy do profesora i zapytałem, co powinniśmy zrobić w tej sprawie. Zaproponowałem: może pojeżdżę przez kilka tygodni po Polsce, porozmawiam z ludźmi, którzy zajmują się tematyką pamięci o Holokauście. Może wybiorę pięciu kandydatów i przedstawię Panu propozycje.
Profesor odpowiedział spokojnie, iż mamy jeszcze dużo czasu i nie ma co się spieszyć. Trochę mnie to zaskoczyło, bo przygotowanie nowego dyrektora, znalezienie odpowiedniego kandydata, przekonanie Ministerstwa Kultury – to wszystko wymaga czasu. Ale skoro profesor mówił, iż jeszcze nie teraz – to nie miałem wątpliwości. Ufałem mu całkowicie. Czekaliśmy.
Co przerwało to oczekiwanie?
– W grudniu 2005 r. odwiedził mnie dyrektor Wróblewski z jedną ze swoich zastępczyń. Rozmowa zaczęła się od jakiegoś pretekstu o Chinach – to był pomysł, który nie miał żadnego sensu w kontekście naszej dotychczasowej współpracy. Piliśmy herbatę u mnie na Ochocie, kiedy powiedział, iż przechodzi na emeryturę. Spodziewałem się tego, ale nie spodziewałem się, iż powie: „Chciałbym, żeby przejął Pan kierowanie Muzeum Auschwitz”.
Miałem wtedy 33 lata, mieszkałem w Warszawie, prowadziłem Klub Inteligencji Katolickiej, miałem dwójkę małych dzieci. Przeprowadzka do Oświęcimia? Brzmiało absurdalnie. Odpowiedziałem, iż nigdy nie kierowałem muzeum, iż mam tylko doświadczenie z pracy w Radzie Oświęcimskiej. Owszem, przez te kilka lat dużo się nauczyłem, ale przez cały czas nie potrafiłem w pełni ogarnąć, o co naprawdę mnie prosi.
Podziękowałem mu jednak za zaufanie. Uznałem to za czytelny sygnał – iż czas rozpocząć rozmowy o przyszłości Muzeum. Obiecałem, iż porozmawiam z profesorem i dam znać. Prawie natychmiast do niego zadzwoniłem i opowiedziałem wszystko.
Jak zareagował?
– Jęknął! „Ojejku, no tak myślałem, iż może do tego dojść. Ale, Panie Piotrze, proszę się głęboko zastanowić. Pan jest tutaj, w Warszawie. Pan tu jest potrzebny. Prowadzi Pan ważne działania – na styku Kościoła i Europy. Nie jestem pewien, czy wszędzie da się Pana łatwo zastąpić, zwłaszcza w tak krótkim czasie. Ja wiem, iż to może być interesująca propozycja, takie dyrektorowanie, ale proszę pamiętać: nie wszystko, co się świeci, jest złotem. My, z poziomu Rady, możemy w najważniejszych sprawach ukierunkowywać Muzeum. Może tak naprawdę potrzebny tam jest po prostu zdolny menedżer, wcale niekoniecznie historyk. Proszę się dobrze nad tym zastanowić”.
Pomyślałem wtedy: tak mówi mistrz. Zastanawiając się nad jego słowami, oddzwoniłem gwałtownie do Wróblewskiego. Mówię: „Panie dyrektorze, rozmawiałem z profesorem”. I wtedy Wróblewski wypalił: „I co? Bo obiecał, iż Pana przekona…”.
Wtedy zrozumiałem: byłem „ofiarą spisku” – ale takiego dobrego spisku. Dotarło do mnie, iż Bartoszewski naprawdę pragnął, żebym tam trafił, ale chciał, żebym trafił tam mądrze i z przekonaniem. Więc przedstawił mi wszystko, co mogło przemawiać przeciw. A nie – iż chwycę tę propozycję, mając jeszcze pięć innych spraw w rękach, i w końcu nie podołam.
Przyszło mi na myśl: no dobrze, jeżeli on był w zmowie z Wróblewskim, to pewnie przygotował też do tego Izraela Gutmana i wszystkich tych ludzi na całym świecie, którzy mnie znali choćby przelotnie. I wtedy, jak błysk, dotarło do mnie, iż jeżeli to grono składa mi taką propozycję – nie tylko profesor Bartoszewski, bo on na pewno rozmawiał o tym z Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie, z Jad Waszem, może z kimś jeszcze – to przecież nie mogliby mi oni powierzyć większej spuścizny.
Bo to było to, co ukształtowało ich całe życie. Oni w tym żyli. Oni to tworzyli. A czegoś takiego, wypełnienia takiej misji się nie odmawia. Tego nie da się zostawić, powiedzieć „nie” i potem spokojnie chodzić do Biblioteki Narodowej, by studiować przełom X-XI wieku. Tak się po prostu nie da. W ten sposób, dzięki spiskowi Bartoszewskiego, zostałem dyrektorem Muzeum Auschwitz-Birkenau.
Jest Pan, wraz z Władysławem Bartoszewskim, jednym z założycieli Fundacji Auschwitz-Birkenau, która finansuje prace konserwacyjne na terenie byłego obozu. Czy można powiedzieć, iż stanowi ona jego największe dziedzictwo?
– Ta historia jest dość ciekawa. Ja sam czuję się częścią tego dziedzictwa – jak wszyscy, którzy pracowali przy tej sprawie, choć trochę wyrastaliśmy z myśli Bartoszewskiego. Kiedy w 2006 r. objąłem dyrekcję, muzeum było mocno zapóźnione – brakowało w nim choćby biura prasowego czy stałej obsługi prawnej, a cały zespół miał dwa telefony komórkowe. Były to przecież czasy intensywnej modernizacji, prawdziwej rewolucji w sferze komunikacji i technologii cyfrowych.
Wróblewski, słusznie zresztą, zostawił wiele zmian swojemu następcy. Starałem się wprowadzać je stopniowo, żeby nie wyglądać jak rewolucjonista, który chce wszystko zburzyć. W roku 2007, gdy oglądałem pracownie konserwatorskie, które powstały dwa-trzy lata wcześniej, zdałem sobie sprawę, iż pięciu pracowników fizycznie nie ma możliwości, by zapewnić opiekę nad 155 obiektami budowlanymi i 300 ruinami rozsianymi na 200 hektarach. A przecież to nie wszystko: obóz to też setki tysięcy przedmiotów. Co pięciu konserwatorów może z tym zrobić?
Budżet muzeum był skromny, to niewielki ułamek tego, czym dysponujemy dziś. Wiedziałem, iż musimy znaleźć pieniądze – przede wszystkim na konserwację. Nie mogłem sobie wyobrazić, iż odejdę, a miejsce będzie w gorszym stanie niż w dniu, w którym przyszedłem.
To wtedy pojawił się pomysł na stworzenie Fundacji Auschwitz-Birkenau?
– Tak, zaczęło się od rozmów z Jackiem Kastelańcem, młodym organizatorem świetnych inicjatyw na rzecz Ukrainy i Białorusi, które organizował bez budżetu, za to z wielkim zapałem. Zapytałem, czy nie chciałby zostać fundraiserem muzeum. Zgodził się i zaczęliśmy rozważać różne rozwiązania. Myśleliśmy o pieniądzach z UE, ale ostatecznie konkursy są niepewne. Konserwacja setek budynków wymaga czegoś stabilniejszego, co jednocześnie przekracza możliwości dofinansowania ze strony polskiego Ministerstwa Kultury.
Odwiedziłem Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie i tam zrozumiałem, iż fundraising to pole bitwy – chodzi nie tylko o ideę, ale i o podział wpływów. Pewne kłótnie, które wcześniej wydawały mi się ideowe, na przykład między Jad Waszem a Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie, były ideowe jedynie wtórnie. Tak naprawdę chodziło o podział źródeł dostępnych na rynku pieniędzy prywatnych, głównie w Stanach.
Należymy do ostatniego pokolenia dyrektorów miejsc pamięci w Europie, których ukształtowali ocaleni
Piotr Cywiński
Wtedy Jacek rzucił hasło: zróbcie fundusz żelazny. Pomysł prosty – stały kapitał, z odsetek finansujemy konserwację. Konserwatorzy ocenili potrzeby: 4,5–5 mln euro rocznie. Policzyliśmy zatem, iż potrzeba nam 120 mln euro kapitału. Brzmiało to jak science fiction. Ale pomyślałem – albo Auschwitz coś znaczy dla świata i wtedy te pieniądze się będą musiały znaleźć, albo wokół naszej sprawy wcale nie ma powszechnej zgody.
Pomógł nam Kalman Sultanik z Rady Oświęcimskiej: „Nie zaczynajcie od prywatnych darczyńców – pójdźcie do państw. Edukacja to rola państw, nie osób prywatnych. I unikniecie wrogów”. To dało nam do myślenia.
Zaczęliśmy pracę nad fundacją i od razu wiedziałem, iż jej twarzą nie mogę być ja – młody, świeżo upieczony dyrektor z dwu-trzyletnim stażem. To musiał być Władysław Bartoszewski. Tylko on miał autorytet, który przemówi do świata.
Jak go Pan namówił?
– Poszedłem do niego, do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów (był wtedy pełnomocnikiem rządu ds. dialogu międzynarodowego). Mówię: „Panie profesorze, jeżeli nie zaczniemy działać teraz, to za 10–15 lat wielu budynków po prostu nie będzie. Już w 2000 r. cztery murowane baraki w Birkenau były zamknięte z przyczyn technicznych. Teraz może pięć-sześć z czterdziestu kilku jest otwartych. Za trzy-cztery lata zamkniemy wszystkie”.
Wiedziałem, iż zwykły budżet Ministerstwa Kultury tego nie udźwignie – ono jest niestabilne, podatne na zmiany polityczne. Trzeba było stworzyć coś trwalszego. Powiedziałem wprost: „Fundusz żelazny to jedyne wyjście”.
Jak zareagował Bartoszewski?
– Kiedy padła suma 120 milionów euro, zrobił się lekko nerwowy i zdezorientowany. On znał wartość pieniądza – był w końcu synem i ojcem bankiera. Mówi: „Panie Piotrze, to ogromna suma. Projekt może i sensowny, ale zebranie tego potrwa. Ja jestem już starym człowiekiem. Bardziej sprzątam po sobie, niż zaczynam nowe rzeczy. Mogę coś szepnąć, skontaktować, pomóc… ale nie będę twarzą tego przedsięwzięcia. To już nie na mnie”.
A ja przecież nie prosiłem go o nic wielkiego – tylko o to, żeby został fundatorem. Symbolicznie. Wiedziałem już wtedy, iż nie mamy alternatywy. Albo zbudujemy trwałą strukturę: konserwatorów, inżynierów, archeologów – ekipę na dekady – albo to wszystko się rozpadnie.
Wyszedłem więc z jego gabinetu oszołomiony. Zadzwoniłem do swoich współpracowników i opowiedziałem, iż wygląda to ciężko. Wiedzieliśmy wtedy jedno: jeżeli wyjdę z tym sam, będę twarzą fundacji, to nie zbudujemy zaufania u darczyńców i rządów. Trzeba było kogoś, komu uwierzą od razu.
Wiemy, iż historia ta nie skończyła się w ten sposób…
– To było w grudniu 2008 r. profesor miał w Bundestagu odebrać Europejską Nagrodę Praw Obywatelskich Sinti i Romów, pierwszą jej edycję. Pomyślałem: pojadę. Zobaczę uroczystość, może nasz laureat będzie w lepszym nastroju – wrócę wtedy do tematu fundacji.
Ceremonia z wielką pompą, wszyscy ważni ludzie z Niemiec obecni. Profesor przemawia po niemiecku – trochę rozumiem, ale nie wszystko. Po części oficjalnej wychodzi na korytarz, przyjęcie, bufet… A on, jak zawsze, niecierpliwy, nie cierpiał takich spotkań. Próbuje się wymknąć, niemal biegnie.
Zatrzymuję go, jest z Panią Zofią. Gratuluję mu nagrody i od razu mówię: „profesorze, musimy wrócić do sprawy fundacji, bo naprawdę nie mamy innego wyjścia”. A on życzliwie odpowiada: „Panie Piotrze, pamiętam. To ogromna suma. Życzę wam dobrze, mogę pomóc, kogoś skontaktować. Ale ja już się nie angażuję. Jestem za stary, nie dopilnuję tego. A jak coś się stanie z takimi pieniędzmi, to będzie, iż to ja założyłem. Proszę mnie zrozumieć”.
Sprawa wydaje się beznadziejna w tym momencie.
– Profesor wiedział, iż jeżeli uda się zbudować fundusz, to przecież nie tylko jego, ale i mnie ten projekt przerośnie czasowo. Kiedyś zajmie się tym ktoś zupełnie inny. Trochę się bał – jakby miał podpisać czek in blanco. Widać też było, iż naprawdę porządkował swoje życie. Miał już prawie 85 lat… Myślał wtedy o tym, co zrobić z kolekcją 35 tysięcy książek, które w końcu trafiły do Ossolineum. To był ten etap jego życia.
Gdy profesor uciekł gdzieś przed nielubianym urokiem salonów, podeszła do mnie jego żona, Pani Zofia. Powiedziała: „Panie Piotrze, proszę mnie dobrze posłuchać. Po świętach jedziemy do Zakopanego, jak co roku, na dwa tygodnie. Mąż będzie tam strasznie się nudził – z dala od polityki, spraw, książek. Proszę przyjechać pod jakimkolwiek pretekstem. Tylko nie za szybko, gdzieś w połowie drugiego tygodnia, jak już będzie naprawdę wynudzony”. Spojrzała na mnie i pogoniła za Bartoszewskim.
Wróciłem do Polski i pomyślałem: nie ma wyjścia. Trzeba spróbować. To była kwestia „być albo nie być” dla Miejsca Pamięci. Plan B? Był, ale mało realistyczny – będę musiał sam budować wiarygodność fundacji. No i po Nowym Roku, zgodnie z radą Pani Zofii, ruszam samochodem do zaśnieżonego Zakopanego z Oświęcimia…
Tym razem to Pan zastawiał sidła na Bartoszewskiego!
– Jestem już w Zakopanem pod zupełnie idiotycznym pretekstem – podpisanie jakiegoś papieru, sprawa, którą spokojnie mógłbym załatwić po powrocie profesora do Warszawy. Na miejscu dowiaduję się, iż Bartoszewski przebywa w jednym z domów pracy twórczej – w starej willi, które często są oddawane stowarzyszeniom artystów.
Wchodzę do środka. Z przedsionka widać kręte schody. I nagle profesor – w bążurce, z naręczem papierów – schodzi nimi szybko, jakby mnie wypatrzył z okna. Spogląda na mnie i mówi: „Panie Piotrze, dobrze, iż Pan już jest. Musimy się solidnie naradzić”.
O co chodziło?
– Okazało się, na tych licznych kartkach, z którymi schodził, miał różne koncepcje na skład Rady Fundacji Auschwitz-Birkenau. Po prostu z nudów zaczął sam o tym myśleć! I wtedy „kliknęło”. Zgodził się zostać fundatorem. Wytłumaczyłem mu, iż są różne modele – albo fundator ma jakieś prawa, jak wybór zarządu, czyli też moralną odpowiedzialność za to, co się potem wydarzy… albo po prostu zakłada fundację i tyle. I ta druga opcja bardzo mu się spodobała – była klarowna, przejrzysta.

- Piotr Matywiecki
Dwa oddechy
OUTLET
I to był ten moment, kiedy mogłem odetchnąć. Wiedziałem, iż moją wdzięczność wobec Pani Zofii będę nosił do końca życia. Gdy już dwa-trzy lata później profesor publicznie mówił: „Kiedy z Piotrem Cywińskim zakładaliśmy fundację…”, to ja sobie pomyślałem: „Boże, udało się, jest, jest!”. Dał się przekonać, iż to jego własny pomysł. I ja byłem wtedy naprawdę przeszczęśliwy.
Jak wyglądały początki Fundacji Auschwitz-Birkenau?
– Od początku profesor nadał temu przedsięwzięciu powagę i autorytet. To on był twarzą fundacji, choć początkowo się wahał. Jego nazwisko otwierało drzwi, budziło zaufanie, budowało międzynarodową wiarygodność.
Jego własną inicjatywą było ogłoszenie powstania fundacji i koncepcji konserwatorskiej dla terenów obozu. Informacja poszła w świat. I nagle nastąpił dramat, bo Czechy się bardzo pospieszyły i przysłały 20 tysięcy euro. To było jak pocałunek śmierci – jeżeli państwa zaczną przysyłać po 20, 30, 40 tysięcy euro, to nasze 120 milionów możemy włożyć między bajki. Nie komunikowaliśmy choćby tego publicznie, by nie zachęcać do podobnych wpłat.
Wiele osób mi nieprzychylnych w ministerstwach pukało się w głowę – niektórzy otwarcie, niektórzy za plecami. A my nie mieliśmy nic. Fundacja nie miała biura, zasobów, przychodów. Faks do Angeli Merkel wysłaliśmy z poczty na Ochocie – nie mając choćby metra kwadratowego przestrzeni biurowej. I modliliśmy się, żeby kanclerz nie odpisała na ten sam numer, z którego wysłaliśmy wiadomość, bo był to… numer poczty.
Ale to zadziałało. Niemcy zrozumieli skalę potrzeby – i już wtedy, zanim przelano pierwsze większe pieniądze do funduszu, dali nam 100 tysięcy euro na działania operacyjne. To wystarczyło, by zacząć jeździć po świecie, rozmawiać z rządami, przekonywać.
Potem dotarło wsparcie z Paryża – Fundacja Pamięci Szoah dorzuciła drugie 100 tysięcy. I dopiero wtedy, po tych dwóch latach, fundacja zaczęła realnie funkcjonować.
To wciąż jednak kwoty bardzo dalekie od celu, jakich wymagała konserwacja Auschwitz-Birkenau.
– Właśnie wtedy, po wprawieniu fundacji w ruch, znów decydującą rolę odegrał profesor Bartoszewski. Wykorzystał swoje dawne kontakty – porozmawiał z Jürgenem Rüttgersem, premierem najbogatszego niemieckiego landu: Nadrenii Północnej-Westfalii. Znał go jeszcze z lat 80., kiedy sam przebywał w Niemczech. To był człowiek, który nie tylko słuchał, ale też działał.
Rüttgers zrozumiał wagę sprawy i rozpoczął prawdziwą akcję polityczną – dzwonił do innych premierów landów, powołując się na ustalone między nimi proporcje finansowego udziału w projektach ogólnoniemieckich. „Jeśli teraz nie damy połowy, w przyszłości damy wszystko – bo od tej odpowiedzialności Niemcy się nie uchylą” – mówił. I działał. Każdemu landowi proponował kwotę, która była proporcjonalna do jego przychodów. Po kilku rozmowach gwałtownie zebrał 30 milionów euro.
Potem dotarł ze swoją akcją do poziomu federalnego, do Berlina i powiedział: „Słuchajcie, 60 milionów to musimy dać, nie oszukujmy się”. Na górze odpowiedzieli, iż to kupa pieniędzy, ale on miał już to przemyślane. Powiedział, iż landy dadzą połowę, a wtedy Berlin zapłaci tylko drugą połowę. Rząd federalny nie mógł się już wycofać – Angela Merkel w grudniu 2009 r. ogłosiła: Niemcy przekażą 60 milionów euro. To był moment przełomowy. Cały świat zrozumiał, iż Fundacja Auschwitz-Birkenau jest nie tylko ideą, ale realnym, poważnym przedsięwzięciem na dekady.
Nawet najwięksi sceptycy byli zaskoczeni. Jak choćby Tomek Merta, wiceminister kultury, który mówił mi wcześniej: „Piotrze, jak zdobędziesz 6–7 milionów, to już będzie sukces bez precedensu”. Gdy usłyszał w radiu o 16 milionach, przybiegł z niedowierzaniem. „Nie 16, a 60” – poprawiłem go. Zbaraniał. Bo wtedy wierzyli tylko nieliczni – Jacek Kastelaniec i Władysław Bartoszewski.
Międzynarodowe wsparcie dla Fundacji Auschwitz-Birkenau na tym się nie skończyło.
– Po światowym kryzysie finansowym 2007–2008 zyski z inwestycji dramatycznie spadły – fundusz żelazny fundacji znalazł się w trudnym położeniu. Zyski z obligacji zmalały z czasem choćby do 1,5 proc., co oznaczało realne zagrożenie dla działań konserwatorskich. Trzeba było działać: albo zwiększyć ryzyko inwestycyjne, albo podnieść fundusz, albo spowolnić prace. To ostatnie nie wchodziło w grę.
I wtedy znów kluczową rolę odegrały Niemcy. Po dłuższych rozmowach rząd federalny postanowił przekazać drugie 60 milionów euro, zwiększając fundusz ze 120 do 180 milionów. Ta decyzja uratowała ciągłość projektu i pokazała, iż świat naprawdę rozumie znaczenie tego miejsca.
Efekty? Co najmniej jedna czwarta najtrudniejszych do konserwacji baraków murowanych w Birkenau została już zabezpieczona. Zespół konserwatorów rozrósł się do 30–40 osób, powstały nowoczesne laboratoria mikrobiologiczne. Fundacja stała się modelem na skalę światową – jedynym tego typu międzynarodowym funduszem dla miejsca pamięci, niezależnym od politycznych nacisków. To światowy ewenement, czegoś podobnego nie mają piramidy w Gizie czy Machu Picchu.
Do tego Fundacja Auschwitz-Birkenau stworzyła unikalną, trwałą sieć międzynarodowych kontaktów – w tej chwili skupiającą ponad czterdzieści państw. Ambasadorowie tych państw spotykają się co roku, otrzymują pełny dostęp do dokumentacji, analiz, decyzji konserwatorskich – to nie są symboliczne gesty, tylko realna, transparentna współpraca. Wokół tego miejsca powstała nieformalna sieć dyplomatyczna, skupiona wokół kultywowania wspólnej pamięci.
Jednocześnie to wszystko jest zakorzenione w strukturze niezależnej fundacji – powołanej z inicjatywy Bartoszewskiego – a nie instytucji państwowej. Dzięki temu do jej rady trafiły osoby o najwyższym zaufaniu publicznym, dalekie od jakichkolwiek interesów czy kalkulacji – takie jak choćby Zbyszek Nosowski, kard. Grzegorz Ryś., prof. Paweł Machcewicz. To nie tylko zapewnia fundacji wolność od nacisków, ale też gwarantuje długofalową uczciwość i etyczny fundament działania.
Prof. Bartoszewski mówił, iż każdy, kto pomaga zachować pamięć o Auschwitz, zdobywa się na gest oporu wobec Zagłady – której autorzy chcieli nie tylko zniszczyć całe narody, ale choćby zatrzeć ślady po procesie unicestwienia. Czy sukces Fundacji Auschwitz-Birkenau w czasach narastającego rewizjonizmu i darwinizmu społecznego to dowód, iż dziedzictwo Władysława Bartoszewskiego – „niesienie obozu dalej” – jest bezpieczne?
– Myślę, iż to jest zwycięstwo Bartoszewskiego, ale też wszystkich ocalałych, którzy od początku wiedzieli, iż ten teren musi zostać zachowany. I to wcale nie była opinia oczywista. Pamiętam dyskusje z początku XXI wieku – iż czasy się zmieniły, pokolenia się zmieniły, ocalali odchodzą, Europa się jednoczy, nie możemy więc ciągle stosować argumentum ad Hitlerum i straszyć powrotem Auschwitz. Mówiono wtedy: dajmy temu odejść, frekwencja w muzeum spadnie, to już tylko historia.
Ale ocalałym nie chodziło o historię. Oni wiedzieli, iż przekaz tego miejsca dotyka czegoś znacznie głębszego – mówi coś fundamentalnego o człowieku, o wartościach, o relacjach międzyludzkich. I dlatego bronili jego istnienia. Nie z powodu jakiejś „polityki pamięci” – tego pojęcia akurat wyjątkowo nie lubię – tylko z poczucia, iż to doświadczenie, choć skrajne, mówi coś bardzo ważnego o nas wszystkich. Że Auschwitz to ostrzeżenie zapisane w konkretnym miejscu, które nie potrzebuje wielkich narracji, by być zrozumianym.
I dziś, gdy większości z nich już nie ma, widać, jak bardzo mieli rację. Paradoksalnie – im świat staje się szybszy, bardziej nieprzewidywalny, tym bardziej rośnie liczba odwiedzających. Ludzie czują, iż to miejsce mówi coś istotnego o naszym człowieczeństwie.
Rozumieją to również państwa, w których niektórzy chcą pisać historię od nowa?
– Coraz więcej ludzi zaczęło przyjeżdżać do Auschwitz, bo czuło, iż aby zrozumieć dzisiejszy świat, swoje wybory, swoją rolę – trzeba to miejsce zobaczyć. Albo przynajmniej wysłać tam dorastające dzieci. Rządy zaczęły wspierać takie wizyty publicznymi środkami, a wiele państw włączyło Auschwitz do programów szkolnych.
Dziś, gdy populizm osiąga poziom niemal karykaturalny, a największe państwa świata jako nadrzędną zasadę działania proponują bazarowy oportunizm najgorszego sortu, coraz więcej ludzi – polityków, dziennikarzy, obywateli – zaczyna zadawać pytania: dokąd zmierzamy? Przecież powojenna Europa była budowana na wartościach.
I właśnie dlatego to miejsce nie tylko nie traci znaczenia – ono wręcz odzyskuje swoją rolę. Do Auschwitz przyjeżdżają dziś ludzie, którzy rozmawiają już nie tylko o historii, ale o wartościach. Tych samych, o których mówiliśmy w czasach debat o traktacie lizbońskim; tych, o które toczono spory przy tworzeniu niedoszłej preambuły konstytucji europejskiej: o solidarności, subsydiarności, wolności, prawach człowieka. Kiedyś mówiono, iż już nikt do tego nie wróci, iż to wartości minionej epoki. A jednak – wracają. I wracają właśnie tutaj.
Pokazały to 80. obchody wyzwolenia Auschwitz-Birkenau?
– Tak, i to bardzo wyraźnie. Ten powrót do wartości nastąpił z zaskakującą siłą. Słychać to dziś i u prawicowej prezydent Włoch, i u lewicowego Macrona, u Petra Pavla, adekwatnie w całej Europie. Łączy ich wspólna intuicja: „w putinizm i trumpizm to my się nie damy wmontować, bo coś innego budowaliśmy przez ostatnie trzy pokolenia”.
Auschwitz w tym kontekście ma ogromne znaczenie. Sam fakt, iż na 80. rocznicę wyzwolenia obozu przyjechali przedstawiciele ponad sześćdziesięciu państw i organizacji międzynarodowych, jest tego najlepszym dowodem. I co istotne – przyjechał ten stary świat odwołujący się do wartości. Nie było Orbána, nie było premiera Słowacji, nie było Marine Le Pen. Nie było tych, którzy próbują wywracać stolik.
Trochę tak, jak 75. rocznica była ostatnim wielkim międzynarodowym spotkaniem tuż przed pandemią, tak 80. rocznica wydaje mi się takim symbolicznym momentem: może ostatnim, ale na pewno ważnym błyskiem tego świata, który wciąż chce działać w oparciu o zasady. I który jasno mówi, iż nie zamierza wchodzić w ten bazarkowy oportunizm nowej geopolityki.
Gdzieś nad tym wszystkim unosi się duch Władysława Bartoszewskiego.
– Wydaje mi się, iż to jest kluczowe. Jest w tym wszystkim bliska profesorowi wiara, iż pewne rzeczy muszą zostać zachowane. Bo on w najśmielszych snach nie wymyśliłby świata, w jakim dziś żyjemy. My sami przed wyborami w USA byśmy nie wpadli na to, iż nasza rzeczywistość runie z hukiem.
Ale przecież świat Bartoszewskiego również się zapadał i to wielokrotnie. Gruzami było nie tylko Auschwitz, ale również Powstanie Warszawskie i osiem lat więzień ubeckich. Przy tym wszystkim on doskonale wiedział, iż kiedy wychodzimy spod gruzów, najważniejsze są punkty oparcia, na których będziemy w stanie potem coś odbudować. Myślę, iż takim punktem było dla niego Auschwitz. Nie tylko jako miejsce kaźni, ale jako symbol – przejmujący wgląd w istotę człowieczeństwa, graniczny punkt moralny, na którym można się oprzeć.
Nawet jeżeli nie przewidział, iż nasz świat tak gwałtownie osunie się w absurd i chaos, to wiedział, iż przyjdzie czas, kiedy będziemy potrzebowali jasnych, niepodważalnych punktów orientacyjnych. W tym sensie pamięć – z Auschwitz w jej środku – jest czymś absolutnie niezbędnym.
Piotr Cywiński – ur. 1972. Doktor historii, działacz społeczny. Od 2006 r. dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau, współtwórca i prezes Fundacji Auschwitz-Birkenau. W latach 2000-2010 prezes warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, w tej chwili członek Zarządu. Współinicjator odrodzonych Zjazdów Gnieźnieńskich, członek Zespołu Laboratorium „Więzi”. Autor kilku książek, m.in. „Sny obozowe w pamięci ocalałych z Auschwitz”, „Epitafium i inne spisane niepokoje”, „Rampa w pamięci Żydów deportowanych do Auschwitz”.