Żyjąc, noszę w sobie smutek pourywanych relacji oraz słów, których nie zdążyłem wypowiedzieć.
Drugi odcinek cyklu Agnieszki Budnik i Damiana Jankowskiego „Kultura straty, kultura (nie)zgody”. Pierwszy przeczytacie tutaj.
Chodziło o przyjaciela. Albo o żonę. Albo o napięcia wśród Floydów. W roku 1973 wydali kosmiczny album „The Dark Side of the Moon”, który stał się komercyjno-artystycznym sukcesem i uczynił z nich milionerów. Tyle iż od tego czasu mijały właśnie dwa lata, a oni mieli poczucie pustki. Zdobyli muzyczny szczyt i zastanawiali się, co dalej. David Gilmour chciał, by nowy krążek opierał się mocniej na brzmieniu, a mniej na tekstach, Roger Waters przeciwnie – w głowie układał kolejną konceptualną płytę, jeszcze mroczniejszą i bardziej melancholijną niż poprzedniczka.
WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
Tytułowe „Wish You Were Here” stworzyli wspólnie. Najpierw powstały słowa Watersa, później muzyka Gilmoura. To – zdaniem tego pierwszego – opowieść o „tragediach, które wiążą się z nieobecnością. O życiu z ludźmi, którzy są już nieobecni”. Atmosfera w trakcie pracy miała być tak napięta, iż później żartowali sobie z tego tytułu – powinien brzmieć „Wish You Weren’t Here”. Nie: „szkoda, iż cię tu nie ma”, tylko: „szkoda, iż tu jesteś”.
Ten nieobecny to oczywiście Syd Barrett, pierwszy wokalista grupy, którego błyskotliwą karierę przerwała choroba psychiczna. Od kwietnia 1968 roku nie należał już do zespołu, a mimo to w czerwcu 1975 niespodziewanie zjawił się w studiu. Akurat kiedy jego koledzy nagrywali „Shine on You Crazy Diamond”, monumentalny, dwudziestosześciominutowy utwór otwierający i zamykający płytę. Wygląd dawnego lidera zszokował muzyków. Barrett miał wyraźną nadwagę, wyłysiał, nie bardzo zdawał sobie sprawę, co się wokół niego dzieje. Podobno Waters na jego widok wyszedł na zewnątrz i się rozpłakał.
Nie ulega wątpliwości, iż to Syd jest owym „szalonym diamentem”, który „błyszczał jak słońce”, a teraz ma oczy niczym „czarne dziury na niebie”; próbuje się „wygrzewać w cieniu wczorajszego triumfu”, pragnie raz jeszcze zajaśnieć. Jest – jak w wierszu Czechowicza – „pięknym meteorem”, co spadł „na zupełnie inną planetę”.
Ale z „Wish You Were Here” sprawa okazuje się bardziej skomplikowana, tekst nabiera szerszego znaczenia. Czy ktoś, kogo tu nie ma, wymienił „bohaterów na duchy?”, a „swój drobny udział w wojnie – na główną rolę w klatce?”. W skrócie: czy pozostał wierny dawnym ideałom? Dalej jest sobą czy się zaprzedał? Radykał Waters – deklarujący nienawiść do komercji, materializmu, schlebiania gustom – w ten sposób wtedy, w połowie lat 70., stawiał sprawę. Pytał siebie i kolegów: czy my to jeszcze my – lewicujące chłopaki, które chciały bawić się muzyką – czy już jedynie firma inkasująca olbrzymie honoraria za rozrywkę? Na ironię zakrawa fakt, iż tak gorzki i nastawiony w kontrze do świata krążek w ciągu pierwszego roku sprzedał się w sześciu milionach egzemplarzy…
Nie tylko o abstrakcyjne ideały tu jednak szło. Może w „Wish You Were Here” rozgrywa się dramat bardziej intymny, dramat wygaśnięcia romantycznej relacji – dosłownie wtedy kończy się przecież małżeństwo Watersa z jego pierwszą żoną, Judy Trim. „Jesteśmy tylko dwiema zagubionymi duszami / pływającymi w akwarium, / rok po roku”, otoczeni przez „te same lęki”. Szkoda więc, iż cię tu nie ma. Chciałbym, żebyś tu była; żebyś zobaczyła mój ból, moją bezradność, moją samotność. Może wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej?
- Piotr Wierzbicki
Jak słuchać muzyki
Od kilku tygodni zapętlam „Wish You Were Here” na słuchawkach i myślę: a jeżeli chodzi o coś jeszcze? O rozczarowanie kolejami losu i samym sobą w tych kolejach? Chodzę, słucham Floydów i dumam nad relacjami, które nie przetrwały próby czasu. Kiedy miałem dziewiętnaście lat, uznawałem, iż są na zawsze. A potem się okazywało, iż przyjaźnie się kończą, zaś wielkie miłości stają się coraz mniejsze i mniejsze, aż znikają. Najpierw napędzają do życia, owszem, ekscytują – by potem ranić i przypominać, iż naszym doświadczeniem ostatecznie jest strata.
Czemu wygasały? Zawsze z tego samego powodu: bo działo się z nami coś, czego nie da się uniknąć. Zmienialiśmy się, i to nierzadko w przeciwnych kierunkach. Oboje, ja również. Dawniej mogliśmy przegadać ze sobą noc, a teraz nagle brakuje nam tematów. Albo niby rozmawiamy, ale czujemy szybko, iż nasze światy tak bardzo się od siebie oddaliły, iż nie ma między nami nici porozumienia. A kiedyś była, na pewno. Nie wymyśliliśmy jej.
Jest w tym jakaś olbrzymia tęsknota, i Waters dobrze ją uchwycił. Tęsknota podwójna: za osobą kiedyś mi bliską, a także za sobą sprzed lat. Czasu nie cofniemy, nie staniemy się na powrót naiwnymi dwudziestolatkami, i pewnie dobrze. Ale też nie przeżyjemy już tego, co przeżyliśmy kiedyś. Jesteśmy życiowo mądrzejsi, bardziej świadomi i doświadczeni. Nie wejdziemy do tej samej rzeki. Nie ulecimy więc w nostalgiczną przeszłość, nie skryjemy się w niej, brakuje nam skrzydeł.
Weź telefon i zadzwoń, powie ktoś. Macie przecież do siebie kontakt, wciąż mieszkacie w tym samym kraju, a choćby mieście. I co z tego, odpowiadam, to niczego nie zmienia. Koniec boli właśnie dlatego, iż przychodzi po cichu i za wcześnie, jest też nieodwracalny. Syd Barrett nie umarł w roku 1975, kiedy żegnali go przyjaciele z zespołu. Odszedł trzy dekady później, schorowany i zapomniany, odcięty od świata.
Zostaje „Wish You Were Here”. I świadomość, iż żyjąc, noszę w sobie smutek pourywanych relacji oraz słów, których nie zdążyłem wypowiedzieć. Szkoda, iż cię tu nie ma. Szkoda, iż nie ma mnie.

2 godzin temu













