Świętego… spotkałem, LV

filipini.eu 2 tygodni temu

Święty Wojciech – ten, który mnie uprzedził

kl. Eryk Daniel

Są tacy święci, którzy pojawiają się w naszym życiu niespodziewanie, ale gdy już się pojawią – zostają. Z czasem rozpoznajesz, iż nie tylko ci towarzyszą, ale iż to oni znaleźli ciebie wcześniej. Tak było w moim przypadku ze świętym Wojciechem.

Zanim jeszcze pojawiła się myśl o seminarium, zanim zaczęło we mnie dojrzewać powołanie, jeździłem na spotkania młodych organizowane przez naszą Archidiecezję. Zawsze było coś wyjątkowego w tych wydarzeniach – coś więcej niż konferencje, niż śpiew, niż modlitwa. To było doświadczenie jedności. I choć wtedy nie potrafiłem jeszcze tego nazwać, dziś wiem, iż w centrum tej jedności był On – święty Wojciech. To on przez te wydarzenia prowadził nas do Chrystusa.

Na początku znałem go raczej powierzchownie. Wiedziałem, iż był męczennikiem, iż był patronem Polski, iż Gniezno wiele mu zawdzięcza. Kojarzył mi się raczej z wielkimi pomnikami i datami niż z codziennym życiem. Dopiero później zacząłem rozumieć, iż święci wcale nie muszą być dalecy. Że mogą być bardzo bliscy – choćby jeżeli nie mówią wiele.

Z czasem coraz mocniej czułem, iż to on mnie prowadził – nie przez słowa, jak w przypadku świętego Jana Chrzciciela, o którym napisano: „nie był światłością, ale został posłany, aby zaświadczyć o światłości” (por. J 1,8). Te słowa od dawna mocno do mnie przemawiały i czułem, iż odnoszą się one do mojej misji ewangelizacji w Kościele. Ale święty Wojciech prowadził mnie inaczej – nie przez zdania, ale przez swoją obecność. Nie mówił – a jednak był. I to było wystarczające.

Gdy wstąpiłem do seminarium, jego obecność stała się jeszcze wyraźniejsza. Katedra gnieźnieńska, miejsce tak ważne dla dziejów Kościoła w Polsce, stała się przestrzenią mojej osobistej modlitwy i duchowego dojrzewania. Okazały relikwiarz św. Wojciecha, umieszczony w samym centrum prezbiterium, przyciągał wzrok i serce. Był dla mnie nie tylko artystycznym dziełem, ale przede wszystkim znakiem – iż świętość to nie zasługa, ale dar. I iż powołanie kapłańskie nie jest po to, by coś posiadać – ale po to, by siebie oddać.

W seminarium często śpiewaliśmy: „Per merita sancti Adalberti…”. Ta łacińska antyfona rozbrzmiewała w naszej kaplicy szczególnie uroczyście. Jej słowa w tłumaczeniu na język polski brzmią: „Przez zasługi świętego Wojciecha, Chryste, wysłuchaj nas, a dzięki jego prośbom pośpiesz nam z pomocą”.

To nie była tylko pieśń – to było modlitewne wołanie całej wspólnoty. W tych prostych, a zarazem głębokich słowach, wyrażaliśmy naszą ufność w świętych obcowanie i duchową bliskość patrona, który już oddał życie za Ewangelię. Dla mnie ta antyfona stawała się czymś więcej niż liturgicznym śpiewem – była przypomnieniem, iż jestem częścią większej historii. Historii Kościoła, który nieustannie rodzi się przez świadectwo świętych.

Zaczynałem wtedy rozumieć, iż święty Wojciech nie jest tylko wzorem dla narodu – choć niewątpliwie takim jest. On jest także moim osobistym nauczycielem. Nauczycielem, który nie przemawia przez podręczniki, ale przez milczenie relikwii, przez modlitwę Kościoła, przez śpiew wspólnoty. Dla mnie, młodego kleryka, te słowa były nie tyle formą modlitwy, co codziennym pytaniem: czy potrafisz, jak on, być dla innych?

Ale najbardziej poruszyło mnie to, co wydarzyło się w Trzemesznie. To była moja pierwsza praktyka duszpasterska. Wszedłem do kościoła, rozejrzałem się – i od razu zobaczyłem jego wizerunek, umieszczony centralnie, w samym ołtarzu. Spojrzał na mnie z tej przestrzeni, która jest sercem świątyni – jakby chciał powiedzieć: „Jestem. Czekałem.”

I znowu poczułem to samo, co wiele razy wcześniej: iż nie jestem sam. Że ktoś idzie ze mną, krok w krok – nie dlatego, iż musi, ale dlatego, iż wybrał mnie do towarzyszenia. Właśnie Wojciech.

Dziś widzę w nim nie tylko patrona mojej formacji, ale też duchowego przewodnika. Kogoś, kto uczy mnie, iż do kapłaństwa należy przygotować się poprzez formowanie serca gotowego do służby. Kogoś, kto pokazuje, iż można być człowiekiem z krwi i kości, a jednocześnie całkowicie oddanym Ewangelii. Kogoś, kto przypomina, iż życie można oddawać nie tylko raz – ale codziennie, w prostych sprawach, w wierności, w odwadze.

Nie wiem, dokąd poprowadzi mnie Bóg. Ale wiem, iż nie idę sam. I wiem, iż jeżeli kiedyś przyjdzie mi oddać coś z siebie – to nie muszę się bać. Bo Wojciech był przede mną. I przez cały czas jest ze mną.

Święty Wojciech – kim był naprawdę?

Wojciech, urodzony ok. 956 r. w Libicach jako syn czeskiego możnowładcy Sławnika, pochodził z rodu Sławnikowiczów, skoligaconego z dynastią Ottonów. Po cudownym uzdrowieniu w dzieciństwie został oddany na służbę Bogu. Kształcił się w Magdeburgu, przyjmując tam imię Adalbert. W 983 r. został biskupem Pragi – znany był z gorliwości, ubóstwa i troski o ubogich, zwalczał handel niewolnikami, co spotykało się z ostrym sprzeciwem. Dwukrotnie opuszczał swoją diecezję, a ostatnie lata życia spędził jako mnich benedyktyński na Awentynie w Rzymie. W 997 r. udał się na misję do pogańskich Prusów, gdzie 23 kwietnia poniósł męczeńską śmierć. Jego ciało wykupił Bolesław Chrobry i złożył w Gnieźnie, a dwa lata później papież Sylwester II ogłosił go świętym. Święty Wojciech stał się jednym z głównych patronów Polski, a jego życie i śmierć wyznaczyły duchowy fundament Kościoła na naszych ziemiach.

kl. Eryk Daniel

Jestem klerykiem Archidiecezji Gnieźnieńskiej i referentem ds. powołań. Angażuję się w towarzyszenie młodym – w ich poszukiwaniach, pytaniach i odkrywaniu powołania, które Bóg wpisuje w ich serca. w tej chwili jako alumn V roku formuję się w Arcybiskupim Seminarium Duchownym w Poznaniu, przygotowując się do przyjęcia święceń diakonatu.

Idź do oryginalnego materiału