Rozmawiać, nie przemawiać. 60 lat temu Kościół spojrzał ludziom w oczy

1 godzina temu
Zdjęcie: II Sobór Watykański


Kościół, który znam, bywa świetny w diagnozowaniu upadków tego świata. A Kościół Chrystusowy to Kościół słuchający. Takiej odnowy chciał II Sobór Watykański.

Wnuczka soborowa – tak myślę o sobie dziś, w 60. rocznicę zakończenia II Soboru Watykańskiego. Jako wnuczka dostałam soborowe dziedzictwo nie jako własne wspomnienia, ale w postaci przez cały czas aktualnych pytań; nie jako zamkniętą historię, ale jako trwający wciąż projekt. Rzecz jasna, to określenie jest także nawiązaniem do bardzo ważnej książki wydanej w Wydawnictwie Więź przed 30 laty: „Dzieci Soboru zadają pytania”.

Doświadczam w tej kwestii pewnego paradoksu: z jednej strony, z racji wieku, nie mam prawa znać Kościoła przedsoborowego. Jednocześnie jednak przecież w niektórych przestrzeniach znam taki Kościół bardzo dobrze – to te przestrzenie, w których zadane przez „ojców” postanowienia wciąż są jeszcze przed nami.

W związku z rocznicą od kilku dni czytam na nowo „Gaudium et spes”, Konstytucję o Kościele w świecie współczesnym (a raczej: ówczesnym). „Gaudium et spes”, czyli „Radość i nadzieja”. Zastanawiam się, czy ten tytuł bardziej zdawał się nie pasować do świata wtedy, czy teraz.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu

Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.

Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram

Jest jednak w „Gaudium et spes” także coś, co od dawna wierci mi dziurę w brzuchu. Choć nie posiadam narzędzi do szczegółowego omawiania soborowych dokumentów, mam wrażenie, iż współdzielę z jej twórcami kawałek marzenia o Kościele. Chcę więc nie tyle napisać intelektualny komentarz do soborowej konstytucji na jej okrągłą rocznicę, ile duchowo współmyśleć z jej twórcami, patrząc na świat dzisiejszy.

Tyrada czy czułość?

Najbardziej przyciąga mnie w tym dokumencie coś, co znajduje się gdzieś na styku przestrzeni werbalnej i pozawerbalnej. Nie muszę czytać długo, żeby to wyczuć:

Kościół zawsze ma obowiązek badać znaki czasów i wyjaśniać je w świetle Ewangelii, tak aby mógł w sposób dostosowany do mentalności każdego pokolenia odpowiadać ludziom na ich odwieczne pytania dotyczące sensu życia obecnego i przyszłego oraz wzajemnego ich stosunku do siebie. Należy zatem poznawać i rozumieć świat, w którym żyjemy, a także jego nieraz dramatyczne oczekiwania, dążenia i adekwatności (p. 4).

Zaraz po tych – kluczowych dla mnie – zdaniach, autorzy dokumentu podejmują próbę diagnozy sytuacji, w jakiej znajduje się ówczesny człowiek: „rozpościerając tak szeroko swoją potęgę, człowiek nie zawsze potrafi wprząc ją w swą służbę”, „usiłując wniknąć głębiej w tajniki swego ducha, często okazuje się bardziej niepewnym samego siebie”, „odkrywając krok za krokiem coraz jaśniej prawidła życia społecznego, waha się co do kierunku, jaki należałoby nadać temu życiu”.

Autorzy piszą o głodzie i nędzy, o nowych rodzajach niewoli społecznej i psychicznej, o niebezpieczeństwie wojny. Zaznaczają w końcu, iż wielu ówczesnych ludzi „doznaje trudności w trafnym rozeznawaniu odwiecznych wartości i zarazem w należytym godzeniu ich z nowo odkrytymi; stąd gnębi ich niepokój, gdy miotani to nadzieją, to trwogą, stawiają sobie pytanie o współczesny bieg spraw” (p.4).

Bywa, iż przytłoczeni przez ból i cierpienie niemal nie pamiętamy, jak smakuje nadzieja. Właśnie dlatego potrzeba „Gaudium et spes”

Agata Kulczycka

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

Co mnie w tej diagnozie zatrzymuje? Chyba najbardziej fakt, iż jest ona… czuła. „Gaudium et spes” nie jest tyradą przeciwko złu tego świata. We mnie brzmi ona raczej jako próba otulenia cierpień ludzi, którym ówczesny Kościół spojrzał w oczy.

To o tym chcę pisać ten komentarz. O otuleniu. I o tęsknocie.

Choć być może należałoby dziś skomentować wpływ soboru na kształt Kościoła (lub przynajmniej podjąć próbę omówienia całej „Gaudium et spes”), to jednak we mnie jak refren gra ten mały fragment soborowej konstytucji: czuła diagnoza, rozpoznawanie znaków czasu, rozumienie świata wraz z całym jego dramatem.

Czy taki jest Kościół? Wiem, iż taki bywa. Wiem, iż za takim tęsknię. Jak się o niego starać?

Najpierw posłuchaj

Spazio d’ascolto – Przestrzeń słuchania. Uśmiechnęłam się, kiedy przeczytałam informację, iż takie właśnie miejsce otwarto niedawno w bazylice św. Piotra. To przestrzeń dla wierzących, wątpiących i niewierzących. Taka, w której – przynajmniej z założenia – czeka ktoś gotowy do przyjęcia bólu i euforii ludzkich serc. Byłam. Widziałam.

Skąd mój uśmiech? Z prostego wspomnienia frazy, którą często powtarzał papież Franciszek: „apostolstwo ucha”. Myślę, iż on sam uśmiecha się do Spazio d’ascolto. Praktyka „rozpoznawania znaków czasu” oraz „poznawania i rozumienia świata” zaczyna się przecież od decyzji, żeby zamilknąć wobec historii drugiego.

Promocja!
  • Ks. Grzegorz Strzelczyk

Po co Kościół
OUTLET

10,00 25,00

O ile „Gaudium et spes” wyznacza piękny cel w postaci rzeczywistego spotkania ze światem, do którego Kościół jest posłany, o tyle szczegółową instrukcję dotarcia do tego celu znajduję w Franciszkowej „Evangelii gaudium”: „Kościół «wyruszający w drogę» jest Kościołem otwartych drzwi. […] Wiele razy lepiej jest zwolnić kroku, oddalić niepokój, aby spojrzeć w oczy i słuchać, albo odłożyć pilne sprawy, aby towarzyszyć człowiekowi, który pozostał na skraju drogi” (p. 46). Kościół Chrystusowy to Kościół słuchający.

Rana pod grzechem

Mieszkałam kiedyś na terenie parafii, w której z dużą dozą prawdopodobieństwa dało się przewidzieć treść niedzielnego kazania. Elementy w zasadzie się powtarzały – co jakiś czas zmieniał się tylko ich układ.

Słuchaliśmy więc co niedzielę o „fagasach”, z którymi mieszkają parafianki, o „beznadziejnie słabych” ludziach uzależnionych od pornografii, o „tych straceńcach na manowcach”, którzy na pewno nie przyjdą do kościoła. Pojawiał się też element prorodzinny: gdyby rodzice ministrantów kochali swoje dzieci, przyprowadzaliby ich na zbiórki ministrantów. Dowiadywaliśmy się też regularnie, iż Warszawa cierpi za grzechy Rafała Trzaskowskiego.

Wiem, iż to przykład pewnej skrajności. Być może jednak właśnie ze względu na tamte doświadczenia tęsknię za Kościołem, w którym prawdziwe słuchanie przeniknie przez barierę grzechu po to, żeby dojść do sedna: prawdziwego bólu.

Kościół, który znam, bywa świetny w diagnozowaniu upadków tego świata. Ale przecież grzech to rana. Pod warstwą pogubień i wątpliwych wyborów jest wołanie, cierpienie, potrzeba. Dopiero tam – we współdzielonym bólu, a nie w zdystansowanym wyroku – możliwa staje się przestrzeń głoszenia Dobrej Nowiny.

Trzy dni drogi, a nie jeden

Niezwykłym odkryciem było dla mnie zdanie z Księgi Jonasza, które wyczytałam w tłumaczeniu Biblii Pierwszego Kościoła: „Niniwa była dla Boga miastem ogromnym: na trzy dni drogi” (Jon 3,3b). A w kolejnym wersie przeczytać można, iż sam Jonasz szedł przez Niniwę… jeden dzień, głosząc miastu zagładę.

Kiedy zastanawiałam się, skąd ta różnica w nastawieniu do Niniwy u Boga i u Jonasza (ten pierwszy chciałby ją uratować, ten drugi – jak najszybciej zniszczyć), przyszło mi do głowy – oczywiście na poziomie symbolicznym – iż Bóg, w przeciwieństwie do proroka, przeszedł przez CAŁE miasto. Poznał „trzy dni”, a nie tylko jeden z nich.

Dzięki diagnozie z „Gaudium et spes” możliwy staje się rzeczywisty dialog. Jest w niej czułość, rozpoznawanie znaków czasu, rozumienie świata z całym jego dramatem

Agata Kulczycka

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

Ten jeden, Jonaszowy, dzień, wystarczyć mógł, żeby zobaczyć obrzydliwości Niniwy. Co by było, gdyby prorok wygospodarował ze swojego kalendarza dodatkowe 48 godzin? Może dostrzegłby wtedy, iż to, co z zewnątrz obrzydliwe, jest głęboko poranione i woła o miłosierdzie? Może poza grzechem dostrzegłby ból i biedę? Może znalazłby coś, co wzruszyłoby jego serce?

„Kaznodzieja jest człowiekiem kontemplującym Słowo, a także kontemplującym lud” – czytam dalej w „Evangelii gaudium” (p. 154). Myślę, iż zalecenie to rozszerzyć można na wszystkich ludzi Kościoła. jeżeli człowiek wierzący będzie – trochę pobawię się słowem – „kątem plujący” na „ten grzeszny świat”, pozostanie mu wyłącznie postawa Jonaszowa. jeżeli jednak zdecyduje się na kontemplację, odkryje, iż Niniwa to miasto na trzy dni drogi.

Z tej samej gliny

Przy lekturze „Gaudium et spes” zatrzymuje mnie coś, czego z ust mojego niegdysiejszego proboszcza nigdy nie było mi dane usłyszeć. Ojcowie soborowi, przyglądając się kondycji człowieka – w tym jego grzeszności, a także niewierze i ówczesnym formom ateizmu – nie boją się uznać, iż „w takiej genezie ateizmu niemały udział mogą mieć wierzący, o ile skutkiem zaniedbań w wychowaniu religijnym albo fałszywego przedstawiania nauki wiary, albo też braków w ich własnym życiu religijnym, moralnym i społecznym, powiedzieć o nich trzeba, iż raczej przesłaniają, aniżeli pokazują prawdziwe oblicze Boga i religii” (p. 19).

To przecież choćby krok dalej niż przystanięcie przy bólu kryjącym się pod powierzchnią grzechu. To uznanie współodpowiedzialności.

Słuchanie i kontemplacja świata, jeżeli podchodzi się do nich uczciwie, prowadzić muszą do wniosku, iż nie jesteśmy – my, ludzie Kościoła – inni niż świat. To ta sama glina, ten sam proch, to samo tchnienie życia. Dlatego właśnie: „Radość i nadzieja, smutek i trwoga ludzi współczesnych, zwłaszcza ubogich i wszystkich cierpiących, są też euforią i nadzieją, smutkiem i trwogą uczniów Chrystusowych; i nie ma nic prawdziwie ludzkiego, co nie miałoby oddźwięku w ich sercu” (p. 1).

To zdanie ojców soborowych jest głęboko leczące. Okazuje się bowiem, iż od „świata” nie różni człowieka wierzącego nic oprócz łaski, której pozwolił się znaleźć. „Cóż masz, czego byś nie otrzymał?” – zapyta wspólnotę w Koryncie św. Paweł. W zasadzie to nic, Pawle. Zupełnie nic.

Czym jest „prawie nic”?

„Gaudium et spes” rodzi zatem we mnie marzenie o Kościele rozpoznającym – nie tylko w dokumentach, ale też w codziennej praktyce – potrzeby i cierpienie świata, do którego został posłany. Ale jest też druga strona: poznanie współczesnego człowieka i współdzielenie jego bólu może jednak być w misji dzielenia się Dobrą Nowiną… niewystarczające.

Promocja!

Wyjść poza religijną wojnę płci | Jak zabrać się za odnowę Kościoła | Żyjemy, więc jesteśmy zmęczeni?

32,30 35,90
Do koszyka
Książka – 32,30 35,90 E-book – 29,00 32,30

Jak bumerang wraca do mnie w tym kontekście obraz uczniów, mówiących Jezusowi: „Miejsce jest puste, a pora już późna. Odpraw ich! Niech idą do okolicznych osiedli i wsi, a kupią sobie coś do jedzenia” (Mk 6,35). To przecież świetna diagnoza potrzeby i rzeczywiste zatroskanie o dobro tych, którym głosić oni mają Królestwo Boże. Coś jednak sprawia, iż apostołowie, widząc biedę świata, chcą się z tej biedy wycofać. Dlaczego tak się dzieje? Skłonna jestem uznać, iż w zderzeniu z cierpieniem świata zapomnieli o ważnej kwestii: o własnych zasobach i o Tym, który ma moc przemienić je w cud.

Gdy słucham różnych komentarzy na temat fragmentu o rozmnożeniu chleba, na pierwszy plan wysuwa się zwykle jedna myśl, którą można by streścić w zdaniu: „Jezus może zrobić coś wielkiego z Twojego «prawie niczego»”. To myśl dodająca otuchy. Zdaję sobie jednocześnie sprawę, iż moje „prawie nic” – a także „prawie nic”, które Kościół ma wobec biedy świata – potrzebuje być nazwane, zanim zostanie przemienione. Czym jest pięć chlebów dzisiejszego Kościoła? Czym są jego dwie ryby?

Odpowiedź – z pewnością tylko jedna z wielu możliwych – układa mi się dziś w myśl haseł: nadzieja, rana, tożsamość. Trudno w roku jubileuszowym nie zacząć od tej pierwszej.

Dość już proroków niedoli

Jednym z bardziej poruszających mnie fragmentów trzeciej części filmowego „Władcy Pierścieni” jest moment, w którym na zboczu Góry Przeznaczenia Frodo, powiernik pierścienia, wyznaje swojemu przyjacielowi, Samowi, iż nie pamięta już smaku truskawek. Ciężar związany z doświadczonym złem skutecznie wymazuje w nim wspomnienia piękna i dobra.

Zdaję sobie sprawę, iż taka właśnie bywa dziś kondycja wielu wierzących. Przytłoczeni przez ból i cierpienie możemy zastanawiać się, czy w ogóle pamiętamy jeszcze, jak smakuje nadzieja.

Przy całej czułości i szacunku do tych indywidualnych zmagań uznać można jednocześnie, iż Kościół niesie w sobie niewzruszone źródło światła. Kiedy człowiekowi wierzącemu brakuje jakichkolwiek podstaw nadziei, wciąż może uchwycić się tej jednej: „Nadzieja rodzi się w istocie z miłości i opiera się na miłości, która wypływa z Serca Jezusa przebitego na krzyżu” (Franciszek, bulla „Spes non confundit”, p. 3).

Komentując zamiary II Soboru Watykańskiego w dziedzinie relacji Kościoła ze światem, Zbigniew Nosowski używa sformułowania „preferencyjna opcja na rzecz euforii i nadziei”. – Nie chodzi więc o to, iż ojcowie soborowi przedkładali optymizm ponad pesymizm. Oni raczej przedkładali nadzieję ponad rozpacz. Chcieli głosić Dobrą, a nie złą Nowinę – pisze. Świadomość posiadania pięciu chlebów i dwóch ryb nadziei, które stanowią niezastąpiony zasób Kościoła, sprawia, iż możliwe staje się praktyczne wcielenie w życie postulatu Nosowskiego: „Bardziej od proroków niedoli (czy nieszczęścia) potrzebni są prorocy nadziei”.

Otwarte drzwi rany

Drugim – być może zaskakującym – zasobem Kościoła, który pojawia się w moich myślach, jest jego… rana. Skąd ten pomysł? Pozwolę sobie na przywołanie pewnej historii.

Pięć lat temu zorganizowaliśmy ze wspólnotą rekolekcje na które – ku naszemu, wymieszanemu z radością, przerażeniu – zapisało się 1200 osób. W Kościele w Polsce atmosfera była wówczas niemrawa. Byliśmy już po „Klerze”, „Tylko nie mówi nikomu” i „Zabawie w chowanego”. Działaczki Ogólnopolskiego Strajku Kobiet organizowały protesty przeciwko orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego na temat możliwości dokonania aborcji z powodu ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu. W Polsce coraz wyraźniej słychać było o fali apostazji.

Samo rozpoznanie stanu świata, w którym przyszło nam funkcjonować, nie wystarczyłoby jednak wówczas do podjęcia żadnych konstruktywnych działań. Wraz z przyjaciółmi zorientowaliśmy się wtedy, iż nie tylko „świat” doświadczał wtedy rozczarowania Kościołem. Każde z nas nosiło w sobie podobną ranę.

Nowość Nowość Promocja!
  • Zbigniew Nosowski

Szare, a piękne

39,00
Do koszyka
Książka – 39,00 E-book – 28,08 35,10

To właśnie przystanięcie przy naszych osobistych rozczarowaniach i wspólne zaniesienie ich Bogu sprawiło, iż podjęliśmy decyzję o organizacji wydarzenia zatytułowanego „Zaraz coś rypnie? Rekolekcje dla rozczarowanych Kościołem”. To spotkanie z własnymi ranami umożliwiło nam wtedy dostosowanie sposobu mówienia o Chrystusie do bólu tych, których na rekolekcjach spotkaliśmy.

Kościół, który kocham, jest Kościołem zranionym. Każdy z wierzących nosi rany zadane przez innych, ale też rany grzechu, które zadaliśmy sami sobie. Podobnie wspólnota Kościoła – poobijana jest „z zewnątrz”, ale też nosi rany związane ze strukturami grzechu, które są wewnątrz niej. Poturbowały nas wątpliwej jakości związki Kościoła z władzą, przestępstwa wykorzystania seksualnego, przemoc psychiczna, ekonomiczna i duchowa, przywiązanie do posiadania.

Świadomość tych ran – a także związanego z nimi rozczarowania, zawstydzenia, zmęczenia i bezradności – widzę dziś jednak jako pięć chlebów i dwie ryby Kościoła. Rana stać się bowiem może miejscem prawdziwej solidarności ze światem, jeżeli tylko jej doświadczenie nie zostanie przemienione w cynizm lub pychę.

Tożsamość źródłem pokoju

Trzecim malującym się dziś przed moimi oczami zasobem Kościoła jest świadomość własnej tożsamości. W przywoływanym już wcześniej tekście Zbigniew Nosowski zaznacza, iż „czas II Soboru Watykańskiego to było otwarcie Kościoła najpierw do wewnątrz, ad intra, a następnie na zewnątrz, ad extra. Nowe, pogłębione samorozumienie Kościoła doprowadziło do pogłębionego zrozumienia, jak powinniśmy odnosić się do innych”.

Zarówno na poziomie osobistym, jak i na poziomie całych wspólnot, niemożliwe jest prowadzenie dialogu bez świadomości własnej tożsamości. To dopiero ta świadomość staje się źródłem pokoju w spotkaniu z innością. jeżeli człowiek (społeczność) nie zna swojej tożsamości, inność drugiego staje się zagrożeniem; jego tożsamość staje się niebezpieczna dla naszej kruchości.

Kościół świadomy siebie to zatem Kościół, który nie musi bać się świata. Dopiero to głębokie samorozumienie czyni możliwym do realizacji zaproszenie papieża Franciszka, abyśmy „nauczyli się zawsze zdejmować sandały wobec świętej ziemi drugiego” („Evangelii gaudium”, 169).

Jakie było pytanie?

Ewangelia o rozmnożeniu chleba pokazuje Jezusa, który działa na styku bólu świata i zasobów wspólnoty. Kościół świadomy siebie, ale który nie słucha świata – skazuje się na nieskuteczność. Kościół rozpoznający cierpienie świata, ale który nie nazwał swoich chlebów i ryb – wystawia się na ryzyko kapitulacji.

Czuła diagnoza z „Gaudium et spes” połączona z pogłębieniem samorozumienia Kościoła, które dokonało się podczas soboru, sprawia, iż możliwy staje się rzeczywisty dialog. Kościół nie musi już do świata przemawiać. Może rozmawiać. Ojcowie soborowi piszą więc, iż sobór „nie potrafi wymowniej okazać swojej solidarności, szacunku i miłości dla całej rodziny ludzkiej, w którą jest wszczepiony, jak nawiązując z nią dialog” (p. 3).

To dialog tka podstawy dla głoszenia Dobrej Nowiny. Tam dopiero możliwe jest „poznawanie i rozumienie świata” wraz z jego „dramatycznymi oczekiwaniami, dążeniami i adekwatnościami”, „badanie znaków czasu” i wyjaśnianie ich w świetle Ewangelii, dostosowując sposób mówienia o Niej „do mentalności każdego pokolenia” (p. 4).

Przychodzi mi – na zakończenie tego rocznicowego komentarza – obraz przywołany przez Tomáša Halíka w jego książce „Cierpliwość wobec Boga”: „Kiedyś na stacji praskiego metra zobaczyłem wypisane na murze zdanie: «Jezus jest odpowiedzią», które prawdopodobnie przed chwilą utrwalił ktoś, kto pełen zachwytu wracał z radosnego zgromadzenia ewangelikalnego. Ktoś inny dopisał jednak do tej deklaracji: «Ale jakie było pytanie?»”.

Rocznica zakończenia II Soboru Watykańskiego i lektura fragmentów „Gaudium et spes” grają we mnie na tych właśnie strunach. Marzę o Kościele zasłuchanym w Boga, w siebie i w świat. O Kościele, który wie – uspokojony przez papieża Franciszka w „Evangelii gaudium – iż „nie trzeba nigdy odpowiadać na pytania, których nikt sobie nie stawia” (p. 155).

Idź do oryginalnego materiału