Zwierzęta stały się jednym z najważniejszych symboli wojny w Ukrainie. Symbolem niezwykłej wytrwałości – mówi Anton Ptuszkin, reżyser filmu „My, nasze zwierzęta i wojna”.
Diana Dąbrowska: Jesteś dokumentalistą z wyboru czy z przypadku?
Anton Ptuszkin: Wyobraź sobie, dosłownie kilka godzin temu brałem udział w panelowej dyskusji, której gościem był Mścisław Czernow, autor nagrodzonego Oscarem dokumentu „20 dni w Mariupolu”. Powiedziałem mu, iż bardzo często cytuję jego słowa z ceremonii Nagród Akademii: „wolałbym móc nigdy nie zostać dokumentalistą, nigdy nie nakręcić żadnego filmu, tylko oddać wszystko za to, żeby Rosja nigdy nie zaatakowała Ukrainy, nigdy nie okupowała naszych miast”.
Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.
Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Przed pełnoskalową inwazją Rosji na Ukrainę prowadziłem popularny kanał podróżniczy na YouTubie. Pochodzę z Ługańska, a ten region znajdował się pod rosyjską okupacją od 2014 r. Ponad połowa mojej ówczesnej widowni – czyli ponad 2 miliony followersów – była właśnie z Rosji. Od 2022 r. wszystko się diametralnie zmieniło. Stało się dla mnie oczywiste, iż muszę zmodyfikować swoją działalność i otworzyć się na zupełnie inną widownię. Informować Zachód o tym, co się u nas tak naprawdę dzieje. To jasne, iż rosyjskiej strony nie przekonam. Nie wiem jednak, czy już do końca życia będę dokumentalistą. Myślę, iż nie.
Wspomniany przez ciebie dokument „20 dni w Mariupolu” to nie tylko brutalna opowieść o trwającej nieustannie wojnie, ale też refleksja o naturze obrazów i o tym, jak się do pewnych scen niestety przyzwyczajamy. Czy istnieje jakikolwiek obraz, który byłby w stanie – swoją wyrazistością i autentycznością – przemówić do ludzkich sumień i zakończyć konflikt? Rzeczywistość na każdym kroku pokazuje, iż nie. Twój film „My, nasze zwierzęta i wojna” stara się pobudzić empatię i człowieczeństwo dzięki innych narzędzi. Innej tonacji.
– Metoda jest inna, to prawda, ale cel pozostaje ten sam. W pewnym sensie „20 dni w Mariupolu” i mój film są takie same. Powstały po to, aby orędować za Ukrainą, próbować zwrócić uwagę Zachodu na to, co dzieje się w naszej ojczyźnie. Czy możemy jakkolwiek zmierzyć wpływ naszego orędownictwa? Wykonanej przez nas pracy, zarejestrowanych przez nas obrazów? Dokument Mścisława Czernowa zdobył Oscara na miesiąc przed tym, jak Kongres USA zapewnił nam pomoc wojskową w wysokości 60 miliardów dolarów. Myślę, iż możemy powiedzieć, iż na pozyskanie tej ogromnej kwoty wpływ miało też „20 dni w Mariupolu”. Ale nie jesteśmy w stanie tego udowodnić.
Bohaterowie twojego filmu powtarzają: podczas wojny musimy robić wszystko, co się da. To „wszystko” dla wszystkich jest oczywiście inne. Jedni walczą na pierwszej linii frontu, drudzy ratują zwierzęta z zagrożonych stref, a jeszcze inni po prostu robią o tym filmy.
– Musisz mieć w sobie dużo wiary, żeby nie rezygnować, nie tracić poczucia sensu. I to nie tylko w momentach kryzysowych. Aby przetrwać i do końca nie zwariować, nasza psychika jest w stanie przyzwyczaić się do bardzo różnych rzeczy. Jako naród przyzwyczajamy się do kolejnych alarmów lotniczych czy ataków rakietowych. To przyzwyczajanie się uwidacznia się również w różnych narracjach medialnych. W newsach poszczególnych państw – choćby tych najbliżej nas – mniej już mówi się o tym, co dzieje się w Ukrainie. A przecież wciąż dzieją się tutaj na co dzień niewiarygodne rzeczy. Im więcej czasu mija, tym zmniejsza się wpływ, jaki miałaby jakakolwiek praca czy film na temat wojny. Dlatego tym bardziej nie możemy odpuszczać i być cały czas zaangażowani.
Pierwsze świadome obrazy wojny, które pamiętam, pochodzą z byłej Jugosławii lat 90. I z wyjątkiem filmu „Underground” (1995) Emira Kusturicy, gdzie jeden z głównych bohaterów opiekuje się w ZOO zwierzętami, nie mogę sobie przypomnieć żadnych obrazów ludzi uciekających z psem czy kotem pod pachą. Natomiast to, co widzimy w nagraniach z Ukrainy, niemal na każdym kroku udowadnia, iż nikt o swoich przyjaciołach – tych mniejszych i większych – nie zapomina.
– To interesujące zestawienie. Swojego czasu mocno zagłębiałem się w temat Jugosławii. Jeden z bohaterów naszego filmu brał choćby udział w dramatycznych wydarzeniach na Bałkanach i też potwierdził, iż nie było tam takiego „społecznego ruszenia” w odniesieniu do zwierząt. Większość ludności stanowili muzułmanie, a oni mają po prostu do tego inne podejście, szczególnie do psów, które uznają powszechnie za zwierzęta nieczyste.
Nie chciałem robić kolejnego smutnego filmu o Ukrainie. Ukraińska publiczność naprawdę już nie ma siły oglądać filmów o wojnie. Wystarczy otworzyć okno, żeby tę wojnę widzieć
Anton Ptuszkin
W trakcie robienia naszego dokumentu zebraliśmy wiele dowodów na to, iż grupa Kadyrowa zabiła w Ukrainie wiele psów, znęcając się nad nimi. Mieliśmy taką historię, której ostatecznie nie uwzględniliśmy w filmie – czeczeńscy wojskowi złamali tylną nogę psu, a za zwierzęciem podpięli minę. Biedny piesek płakał, błagał o pomoc. Ale każdy, kto próbował mu pomoc, chciał podejść bliżej, był automatycznie narażony na wybuch miny. Co ciekawe, tego kudłacza udało się ostatecznie uratować dzięki pracy wyspecjalizowanej grupy inżynieryjnej.
„My, nasze zwierzęta i wojna” jako pierwszy dokument całkowicie poświęca swoją uwagę wojnie i zwierzętom, ale warto zauważyć, iż w innych dokumentach o współczesnej sytuacji na Ukrainie też dokumentowało tę niezwykłą więź. Starszy bohater dokumentu „W zawieszeniu / In Limbo” (2024) Aliny Maksimenko nie chce wyjechać z Irpienia między innymi dlatego, iż musiałby zostawić swoje dwadzieścia kotów. W „Skąd, dokąd” (2023) Macieja Hameli uciekające przed wojną osoby, wsiadające do pojazdu reżysera, też podkreślają ten niezwykły związek ze swoimi pupilami. Ten, kto nie mógł zabrać swojego zwierzęcia, na przykład swojej krowy czy konia, bardzo cierpi.
– Zwierzęta – w szczególności zwierzęta domowe – stały się jednym z najważniejszych symboli trwającej wojny w Ukrainie. Symbolem niezwykłej wytrwałości. W filmie opowiadamy przecież o zwierzętach pracujących dla kraju na pierwszej linii frontu, ale też o tym, jak możliwość ocalenia i opieki nad zwierzęciem w tak przerażających warunkach staje się zarazem lekarstwem na całe to zło. Nie tylko przynosi nadzieję, ale też w ogóle chwilami w ogóle nadaje sens. Ratuje w ludziach coraz bardziej osłabione pokłady człowieczeństwa. A do tego nie zapominajmy, iż zwierzęta nie są ze stali – one dokładnie tak jak my przeżywają wojenną traumę, nieustające wybuchy, przemoc i stres.
Ten stres wpływa na zwierzęta niezależne od ich wielkości i siły. Natalia Popowa – jedna z najprężniej działających aktywistek na rzecz zwierząt w Ukrainie, ogromny autorytet w kwestii opieki nad zwierzętami, w tym dużymi i dzikimi – poprosiła nas już po realizacji filmu o pomoc w zatrzymaniu jelenia. Błąkał się po Kijowie, był narażony na ostrzał, zagubiony. Natalia chciała się nim zaopiekować, dać mu schronienie, ale wpierw trzeba było go uspokoić, zatrzymać. Uśpienie go dzięki specjalnego środka nie następuje od razu; jeleń jeszcze 10 minut po takim strzale jest w stanie się przemieszczać i trudno go namierzyć. Dlatego też Natalia chciała użyć kamer termowizyjnych, żeby w taki sposób mieć nad nim pieczę.
- Natalia Bryżko-Zapór
Ja tu zostaję. Fenomen Wołodymyra Zełenskiego
OUTLET
Cała operacja się udała, ale co się ostatecznie okazało? Przez nieustające bombardowania ten jeleń ze strachu walił tak mocno głową o klatkę, iż ją roztrzaskał. A był już przecież bezpieczny, w dobrych rękach. Wpływ wojny na zwierzęta i w ogóle na całe środowisko naturalne to niezwykle ważne zagadnienie, które nie powinno nikomu umykać. Nie jesteśmy jeszcze w stanie oszacować wielkości wszystkich zniszczeń, ale śmiało możemy mówić – i mamy na to dowody – o ekologicznej masakrze, tzw. ekobójstwie i naprawdę ciężkich zbrodniach Rosjan w Ukrainie również w tym obszarze. Wojna niszczy wszystko i zostawia po sobie nie tylko ogromne zniszczenia, ale także zanieczyszczenia, z którymi środowisko naturalne naprawdę nie będzie w stanie sobie poradzić.
Choć mówimy o dramatycznych przypadkach, warto zauważyć, iż „My, nasze zwierzęta i wojna” to przede wszystkim dokument dający nadzieję, podnoszący na duchu. Dokument wychodzący – dosłownie i w przenośni – z mroku w poszukiwaniu wszelkiego światła i dobra.
– Nie chciałem robić kolejnego smutnego filmu o Ukrainie. Próbuję dotrzeć zarówno do rodzimej widowni, jak i tej zagranicznej, z innym przesłaniem. Nasz dokument ma zresztą dwie wersje – jedną na tzw. rynek lokalny, a drugą na rynek amerykański. Wspomniany ton pozostał w obu taki sam, ale zmieniliśmy część epizodów i bohaterów. Ukraińska publiczność naprawdę już nie ma siły oglądać filmów o wojnie. W wielu obszarach wciąż wystarczy otworzyć okno, żeby tę wojnę widzieć, czuć. Albo po prostu włączyć telefon. Zależało mi na tym, aby dać ludziom nadzieję. Podziękować im – choć symbolicznie – za niezłomność i wytrwałość.
„My, nasze zwierzęta i wojna” to emocjonalny rollercoaster. Śmiejesz się, płaczesz, znowu się śmiejesz, a potem znowu płaczesz. Bo tak po prostu w życiu jest. A wojna jeszcze bardziej te skrajności uwypukla. Moje życie w czasie tej wojny stało się też takim emocjonalnym rollercoasterem. Budzę się, mam całkiem przyzwoity nastrój, zabieram się za pracę, choćby żartuję, do momentu, gdy dociera do mnie wiadomość typu „rosyjska rakieta uderzyła w klinikę pediatryczną”. Wtedy zaczynam płakać, złościć się. Ale jeszcze tego samego dnia może wydarzyć się coś, co sprawi, iż znowu będę się śmiał.
Od dwóch i pół roku tak wygląda nie tylko moje życie. Robimy wszystko, żeby przetrwać i każdy z nas robi to, co może, by się nie posypać i nie stracić poczucia sensu.
Anton Ptuszkin – ukraiński dziennikarz, vloger podróżniczy, którego kanał na YouTube ma ponad 5,5 miliona subskrypcji. Nakręcił dokument o przetrwaniu, miłości i współczuciu. „My, nasze zwierzęta i wojna” stał się przebojem dokumentalnym w ukraińskich kinach, a reżyser za swoją działalność został uhonorowany przez prezydenta Wołodymyra Zełenskiego tytułem Honored Journalist of Ukraine.