Apostazji w moim przypadku nie będzie, choć jest odejście – ale w innym sensie. Chcę pozostać na samym dole.
Niedawny artykuł Błażeja Kmieciaka zamieszczony w portalu Więź.pl (zob. „Szaleństwo nadziei, czyli dlaczego apostazji nie będzie”) jest bardzo ważnym głosem świeckiego katolika, który przemawia mocno i trafnie, a przy tym nie dokłada do ognia, ale próbuje go gasić. W sprawie przewin duchowieństwa i ich tuszowania powinni niestrudzenie zabierać w Kościele głos zarówno ludzie świeccy, jak i duchowni. I dobrze, iż te głosy są obecne.
Istotnie wydaje się, iż – jak trafnie pokazał prof. Kmieciak – będąc dziś w polskim Kościele, żyję w płonącym domu dla obłąkanych. A dzisiejsza sytuacja nas, świeckich, przypomina tę ogólnospołeczną po wprowadzeniu stanu wojennego, o której w sumie pisał w swojej piosence Jacek Kaczmarski. Znam tamto i to doświadczenie. Postanowiłam zatem zabrać głos i powiedzieć, dlaczego w moim przypadku apostazji nie będzie.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
Erazm z Rotterdamu, wybitny humanista, wielki krytyk Kościoła doby Reformacji, miał powiedzieć, iż nie opuści Kościoła „papieskiego”, bo nie widzi lepszego. Często sobie to zdanie powtarzam, szanując autorytet, który je wypowiedział i odnosząc się do wydarzeń tak współczesnych, jak i dawnych.
„Szaleństwo” takiej mojej postawy dzisiaj wynika z tego, iż Erazm, syn swojej epoki, być może nie wyobrażał sobie, by nie należeć do żadnego Kościoła – w ogóle. Jest jednak w tym zdaniu bolesna prawda: nie uchronimy się w Kościele od zła, choćby tego najgorszego. Jedyne, co możemy zrobić, to wiecznie Kościół ulepszać, zmieniać, reformować. I w tej sprawie zabieram głos. Zostaję – dlaczego? W pewnym sensie też „odchodzę” – dlaczego?
Kościół jak rodzina – na dobre i na złe
Tych odpowiedzi może byłoby więcej. W związku jednak z artykułem pana Kmieciaka i wobec tego, co rozgrywa się ostatnio na forum publicznym w sprawie postanowień Konferencji Episkopatu Polski, odwołam się do bezpośredniego doświadczenia.
Mój kolega z młodości po maturze wstąpił do zakonu dominikanów. Jest znany na łamach Więź.pl jako Paweł M. Sporo o nim tu napisano.

- Tośka Szewczyk
Nie umarłam. Od krzywdy do wolności
Jako już zakonnik i ksiądz żartem wspominał mi potem, gdy przypadkiem się spotykaliśmy, iż wstąpił do zakonu „przeze mnie”, bo kiedyś, gdy pierwszy raz pojawił się w duszpasterstwie, miałam go serdecznie zaprosić (czego ja nie pamiętam, choć to wysoce prawdopodobne), by został na spotkaniu – i tak zrobił, pozostał u dominikanów.
Żartował. Ten żart jednak odbił się u mnie bolesnym echem po tym, gdy przeczytałam o jego przewinieniach i krzywdach osób, które mu zaufały. Także jako świecka kobieta w Kościele jestem współwinna tego, co stało się z Pawłem M. Nie raz zadałam sobie pytanie, jak to możliwe, by ten nieśmiały chłopak, którego kiedyś zaprosiłam do duszpasterstwa, zamienił się w Pawła M. Ogromną część winy ponosi za to nasza dominikańska wspólnota, z którą już jako osoba dorosła związana byłam na dłużej.
Zaczęłam się gorąco modlić w okrutnym pomieszaniu uczuć. Za ofiary Pawła – to po pierwsze i najważniejsze. Ale też… za niego. On też jest członkiem Kościoła – myślałam.
Co więcej, znając nieco wewnętrzne stosunki panujące w zakonie, wiedziałam, iż przecież „tego nie dało się ukryć”, „o tym współbracia musieli wiedzieć na długo wcześniej, niż ujrzało to światło dzienne”, „jak w rodzinie”. Często słyszałam, i jest to prawdą, o metaforze zakon-rodzina zarówno w dobrym, jak i w złym znaczeniu.
W złym – bo rodzina, ta naturalna, może mieć także odcień „dulszczcyzny” lub mocniej: „mafijny”. Może być strukturą chorą, deprawującą jej członków. Tak może być w zakonie i tak może być w Kościele. Tu rzeczywiście nasz ból sięga szczytów. Tu rodzi się myśl o „odejściu” jako jedynej możliwej perspektywie.
Do komunii z Pawłem M.
Niedawno spotkałam Pawła. Przypadkowo (o, mocy przypadków!). Przystępowaliśmy do komunii w tym samym budynku, przy tych samych balaskach. Paweł odbył już karę przewidzianą polskim prawem, opuścił więzienie i powrócił do społeczeństwa.
Został też mocą prawa kanonicznego wydalony z zakonu i ze stanu kapłańskiego. Stał się kimś takim jak ja – świeckim. Pozostał najwyraźniej także pełnoprawnym członkiem Kościoła.
Kiedyś nieco bawiła mnie kanoniczna kara kościelna „wydalenia do stanu świeckiego”. To znaczy co? – myślałam. Gorzej już nie można kogoś „skazać”, jak wysyłając go do „nas”, świeckich?
Ukarany w ten sposób przez hierarchię kościelną Paweł M. doznał jednak w tym samym Kościele przebaczenia, dostąpił „komunii” we wspólnocie. Co więcej! Gdy wróciłam tej niedzieli do domu, głęboko się zadumałam. Nad moim Kościołem.

W modlitwach mojego Kościoła nie powinno być tak: „módlmy się za papieża, biskupów, prezbiterów, osoby konsekrowane i cały lud Boży”. Tylko tak: „módlmy się za cały lud Boży, osoby konsekrowane, prezbiterów, biskupów i papieża”
Jolanta Czapczyk
Paweł najpewniej odbył całą drogę sakramentu pokuty. Nie powinnam zatem oceniać jego drogi, autentyczności jego nawrócenia, nie powinnam go kwestionować, jeżeli wierzę w Jezusa i Jego Kościół. To rzeczywistość duchowa, w której spotyka się ogrom grzechu i nienaprawialnych jego skutków dla osób skrzywdzonych i dla całej wspólnoty Kościoła – z mocą Miłosiernego Chrystusa. Jedno i drugie jest niedostępną nam tajemnicą.
Ufam w moc Chrystusa w sakramencie. Gdyby tak nie było, byłabym jedną z ofiar zaistniałego w Kościele zła. Ufam mimo tego, iż w najczarniejszej mojej wizji rozgrzeszenia mógł udzielić koleś z tej samej ferajny, a sumienie Pawła może być płytkie jak kałuża i zakłamane tak, jakby był największym prymusem w szkole Księcia Kłamstwa. Może jednak jestem ofiarą, skoro poczułam przymus napisania tego ostatniego zdania?
Co więcej, mam na drodze bezwarunkowego i nieznającego miary przebaczenia naśladować Jezusa! Największy grzesznik powinien wiedzieć – i to między innymi ode mnie – iż jest dla niego droga powrotu do wspólnoty. Że tą drogą jest właśnie wspólnota nas, świeckich, w której spotykają się i oprawcy, i skrzywdzeni. To jednak rzeczywistość duchowa mojego Kościoła. Jest i ta inna – społeczna.
Najniższa kasta hierarchii
Największym grzechem wspólnoty polskiego Kościoła okazuje się to, iż była ślepa i głucha. I wydaje się, iż przez cały czas chce taka pozostać. Że nie chce nic zmienić w swoich strukturach i obyczajach. Że zamyka usta wołającym o sprawiedliwość i wrażliwość na krzywdę. To ból nie do zniesienia.

- Jerzy Sosnowski
Niezerowa liczba smoków
Na płaszczyźnie psychologicznej i społecznej jest ze mną tak, jak to w uproszczeniu ujął mój kolega filozof społeczny – „na księży mogę patrzeć tylko, gdy są pojedynczo”. Dodam, iż na perspektywę spotkania z biskupami zareagowałabym prawdopodobnie podobnie jak abba Arseniusz, pustelnik egipski z przełomu IV i V wieku. Uciekłabym do pieczary w górach i broniła wejścia choćby cynową miską. Wiem, iż są wśród polskich biskupów ludzie prawi i wspaniali. Ale to niczego nie zmienia. Ocenę mojej reakcji pozostawiam psychologom i socjologom.
Paweł znalazł się wśród „nas”. W najniższej kaście tej hierarchii. Za nami nie ma już nikogo (poza Jezusem). Zmywamy za sobą podłogę, gdy koniecznie musimy przejść nobliwymi korytarzami (tak czynią/czynili członkowie najniższej kasty w Indiach). Być może jeszcze niżej w tej hierarchii są osoby ekskomunikowane, ale na szczęście są! Choć wyłączone z komunii, pozostają przez cały czas w Kościele, o czym tak dobitnie przypominał nam papież Franciszek.
Nie śmieję się już z tego „ukarania wydaleniem do stanu świeckiego”. To bardzo poważne miejsce. Myślę tylko, iż w modlitwach mojego Kościoła nie powinno być tak: „módlmy się za papieża, biskupów, prezbiterów, osoby konsekrowane i cały lud Boży”. Tylko tak: „módlmy się za cały lud Boży, osoby konsekrowane, prezbiterów, biskupów i papieża”.
Kościół ma mieć inną „hierarchię”
Jak przypomniał kard. Grzegorz Ryś, pisząc o Franciszku z Asyżu, ten święty całą hierarchię społeczną swoich czasów postawił na głowie. Pozbawił znaczenia społeczne honory i prawo własności. Myślę, iż o to dopominał się papież Franciszek. Kościół ma mieć inną „hierarchię”.
Żyję jednak na tyle długo, by pamiętać, iż dokładnie takiego „przewrotu” chcieli komunistyczni rewolucjoniści – to była karykatura chrześcijaństwa bliska demonizmowi. Powiem zatem tak – za Erazmem: pozostaję w Kościele, bo nie znam lepszego. Chcę jednak pozostać na samym dole.
I to w pewnym sensie jest „odejście”, to choćby „ucieczka”, fuga mundi. To się w historii Kościoła już zdarzało takim jak ja – którzy albo wyrzuceni na margines za straszne grzechy, albo sami się tam usunąwszy, podjęli drogę pokuty (przede wszystkim za grzechy własne, ale także wspólnoty Kościoła) i cichej modlitwy. Nikomu tego nie życzę ani nie zachęcam czy polecam. Kościół trzeba reformować i zmieniać (chwała papieżowi Franciszkowi i tym, którzy podjęli współcześnie drogę reform), aby krzywdy było w nim jak najmniej, a skrzywdzeni doznawali zadośćuczynienia.
Jest więc w tej mojej fuga mundi rodzaj uznania własnej bezsilności i wiary w moc Jezusa, który Kościół ustanowił. Tylko tyle.