Potrzebujemy widzenia lasu, a nie pojedynczych drzew. Szerokiej syntezy, a nie wycinkowej analizy.
Miesiące letnie są w wielu miejscach naturalnym okres spowolnienia, który jednocześnie tworzy przestrzeń do refleksji, remanentów albo przeglądu procesów i procedur. Zjawisko to dotyczy również uczelni. Kiedy studenci przebywają na urlopie i nie angażują tak mocno swoją obecnością zarówno kadry akademickiej, jak i uczelnianej administracji, rozpoczyna się z jednej strony proces planowania kolejnego roku, a z drugiej strony weryfikacja tego, co wydarzyło się w mijającym. To także czas, kiedy uczelnie mocniej przygotowują się zarówno do oceny działalności naukowej, jak i akredytacji poszczególnych kierunków kształcenia.
Jako iż zawsze bliżej mi było do traktowania uczelni jako miejsc, gdzie nomen omen uczy się studentów, chciałbym się skupić nieco bardziej właśnie na dydaktyce i procesie akredytacji.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
Zacząłbym z wysokiego C – zdecydowana większość pracowników i kadry zarządzającej uczelniami ma dydaktykę w nosie. Co prawda poświęcamy jej mnóstwo czasu i tworzymy wokół niej cały szereg procedur, badań, ankiet, etc., ale obserwując środowisko akademickie od wielu już lat, mam przemożne wrażenie, iż w gruncie rzeczy mało kogo realnie obchodzi prawdziwa jakość kształcenia czy zadowolenie studentów. Ważne, żeby wszystko dobrze wyglądało w papierach. A im więcej papierów, sprawozdań czy raportów, tym lepsza jakość dydaktyki. Przynajmniej takie panuje przekonanie.
Problem niestety ma charakter systemowy, bo dokładnie taką samą logikę prezentuje Polska Komisja Akredytacyjna. Chcąc dodatkowo zapewnić porównywalność standardów dla różnych typów uczelni, tzw. PAKA wizytuje je i uważnie sprawdza … papiery. Jak mawia Psalmista, „głębia przyzywa głębię”, zaś zasada ta w osobliwy sposób dobrze opisuje relacje pomiędzy uczelniami a Komisją.
PAKA kontroluje dokumentacje, a uczelnie, chcąc dobrze wypaść, same generują dodatkowe procedury. W efekcie proces dydaktyczny jest utkany z szeregu różnych procedur, które w założeniu mają gwarantować wysoką jakość kształcenia. Tak jest pewnie prościej – inaczej trzeba byłoby dokonywać czasochłonnej ewaluacji, bazującej głównie na kryteria jakościowych, które są o wiele trudniej mierzalne, i które na dodatek trudno porównywać.
Nie chciałbym, broń Boże, kwestionować roli i znaczenia procedur dla sprawnego działania instytucji. Powiem choćby więcej – procedury nierzadko ratują życie, wystarczy spojrzeć na takie obszary jak ochrona zdrowia, zarządzanie kryzysowe czy systemy bezpieczeństwa i higieny pracy. Mają one jednak sens wyłącznie wtedy, kiedy dobrze oddają sens opisywanych przez siebie procesów.

Marcin Kędzierski
Stworzenie dobrej i funkcjonalnej procedury jest bardzo trudne, gdyż wymaga dogłębnego rozumienia logiki danego działania. jeżeli tego rozumienia brak, wówczas procedury mogą stać się nie tylko nieużyteczne, co wręcz szkodliwe. Choćby dlatego, iż dają nam fałszywe poczucie bezpieczeństwa czy jakości.
Grzechem pierworodnym w procesie tworzenia zbędnych, czysto biurokratycznych procedur, jest koncentracja na mało istotnych detalach i brak spojrzenia całościowego, które umożliwia uchwycenie rzeczywistego sensu. Nie twierdzę, iż nie warto przyglądać się pojedynczemu drzewu, ale bez spojrzenia na cały las nasze działania stają się często rytualne, doktrynerskie, a ostatecznie – kompletnie bezsensowne. Co jednak najgorsze, w zalewie akredytacyjnej biurokracji tracimy z oczu prawdziwego studenta, a tym samym jakąkolwiek szansę, by realnie ocenić jakość kształcenia.
Tyle iż opisane wyżej zjawisko nie jest wyłącznie problemem uczelni. Dotyka ona całości życia społecznego, politycznego i gospodarczego, i ma wiele przejawów. Fetysz PKB i innych wskaźników makroekonomicznych jest tego doskonałym przykładem.
Chciałbym jednak, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, zwrócić Twoją uwagę na inny przejaw tej choroby. Mam na myśli factchecking. Współcześnie bardzo trudno go krytykować, bo w absolutnie powszechnym mniemaniu weryfikowanie faktów podawanych przez polityków czy inne osoby życia publicznego stanowi ogromną wartość.
Nie przeczę, iż weryfikacja manipulacji jest działalnością ze wszech miar pożądaną. Problem w tym, iż factchecking nie tylko weryfikuje rzeczywistość, ale również ją kreuje. Debata publiczna z roku na rok coraz mocniej kręci się wokół detali. Świetnie było to widać w debacie prezydenckiej przed II turą wyborów, kiedy obydwaj kandydaci zarzucali się przyczynkarskimi zarzutami, które na bieżąco były sprawdzane przez internautów.
Po tamtym starciu pojawiło się mnóstwo głosów wychwalających factchecking. Ba, niektórzy domagali się nawet, by weryfikacja słów polityków odbywała się na żywo w studiu telewizyjnym. Moja refleksja była dokładnie przeciwna – koncentracja na trzeciorzędnych szczegółach sprawiła, iż obaj kandydaci nie przedstawili absolutnie żadnej wizji państwa. Znów, używając biblijnego porównania, można powiedzieć: przecedziliśmy komara, a przepuściliśmy wielbłąda.
Jakkolwiek patetycznie to zabrzmi, bardziej od przyczynkarskiego czepiania się detali potrzebujemy dziś rewolucji sensu. Widzenia lasu, a nie pojedynczych drzew. Szerokiej syntezy, a nie wycinkowej analizy. Tym bardziej, iż sztuczna inteligencja będzie nas wpychać w świat detali, bo w tym świecie ma nad nami ogromną przewagę. O wiele trudniej przychodzi jej rozumienie nieoczywistych powiązań. A to właśnie w nich jest prawdziwe życie.