W przestrzeni publicznej króluje przekonanie, iż decyzja o dziecku równa się decyzji o pożegnaniu z dotychczasowym, lepszym życiem. Niedawno zostałam mamą i zupełnie tak tego nie widzę.
Na brzegu jeziora stoi mężczyzna – waha się, czy do niego wejść. Ludzie zanurzeni już w wodzie po pachy machają w jego kierunku: – Śmiało, wchodź, woda jest idealna! Ośmielony ich zachętami, mężczyzna wbiega do jeziora i dołącza do roześmianej ekipy. Czuje, jak pod wpływem lodowatej wody jego ciało cierpnie, przeszywają go zimne dreszcze. Na powrót na plażę i tak jest za późno, więc zrezygnowany pyta swoich towarzyszy, dlaczego go tak dotkliwie okłamali. – Cóż, teraz przynajmniej wiesz, jak jest naprawdę i jesteś umoczony po pachy, razem z nami – słyszy w odpowiedzi.
Powyższą anegdotę, która w zamierzeniu ma w nieco ironiczno-zabawny sposób oddać trud rodzicielstwa (w końcu bohatera dykteryjki trzeba było skusić kłamstwem o idylli, by wskoczył do zimnej wody symbolizującej tu rodzicielstwo, przecież nikt, kto zna o nim „prawdę”, nie zdecydowałby się na nie świadomie), usłyszałam zaledwie kilka dni po narodzinach mojego pierwszego dziecka. I choć opowiedziana przez bliską osobę i w dobrej wierze, wywołała we mnie smutną refleksję o tym, iż dzisiejsza narracja nie sprzyja czerpaniu satysfakcji z bycia rodzicem.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
Ostatnie dyskusje w przestrzeni publicznej – czy to przy okazji okładkowego tekstu w „Tygodniku Powszechnym” (16-22 lipca 2025 nr 29) o wypaleniu rodzicielskim (żeby było jasne – bardzo istotny i potrzebny głos), czy przy okazji kontrowersyjnej naklejki na drzwiach jednego z nadbałtyckich hoteli (informującej o tym, iż w lokalu mile widziane są osoby spod szyldu LGBTQ+ i czworonogi, ale już nie małe dzieci) tylko mnie w tej niewesołej konstatacji utwierdzają.
Rodzicielstwo: miód i mleko kontra krew, pot i łzy
Dziecko daje ci w kość? Cierp ciało, coś chciało, nikt nie obiecywał, iż będzie łatwo. A może wygraliście jako rodzice los na loterii i trafił wam się niemal bezobsługowy egzemplarz małego człowieka? Cóż, cieszcie się, póki możecie, bo promocja wiecznie trwać nie będzie. Słowem – tak źle, i tak niedobrze.
Choć jako społeczeństwo starzejemy się w drastycznym tempie, a system emerytalny chwieje się w posadach, dominująca narracja raczej do prokreacji nie zachęca. Mimo wysiłków kolejnych ekip rządzących, zachęt w postaci 800+, karty dużej rodziny czy „babciowego” (a choćby mimo „gróźb”, jak powracający ostatnio temat podatku „bykowego”) wciąż słyszymy o patologiach na rynku pracy, z którymi muszą mierzyć się matki próbujące kontynuować karierę zawodową.
Nadal też na rodziców, a zwłaszcza na kobiety, wywierana jest presja. Nie masz dzieci? Jesteś karierowiczką i egoistką. Masz tylko jedno dziecko? Bez rodzeństwa skazujesz je na samotność. A może masz aż piątkę dzieci? Na pewno je zaniedbujesz – prawdopodobnie połasiłaś się na kasę od państwa. Takie szpilki, mniej lub bardziej wprost, są wbijane Polkom na każdym kroku. I znowu: nie masz dzieci? Niedobrze. Masz? Jeszcze gorzej.
Antidotum na ten rodzaj presji miało być zdjęcie z macierzyństwa i rodzicielstwa w ogóle odium świętości, owego „mitu rodzicielskiego”, o którym pisze na łamach „Tygodnika Powszechnego” Martyna Pietrzak-Sikorska w tekście „Miłość ponad siły”. I faktycznie – przez lata, w naszym konserwatywnym, przywiązanym do „tradycyjnych wartości” kraju, wokół bycia rodzicem narosło wiele szkodliwie wielkościowych narracji. Mityczna umęczona, wręcz umordowana matka Polka, która sobie odejmuje od ust (i metaforycznie, i nierzadko dosłownie), by zaspokoić potrzeby dziecka, to jeden z toposów zakodowanych w naszym narodowym DNA.

Wizerunek zadowolonych rodziców to stosunkowo rzadszy obrazek niż ten ukazujący ojca i matkę z podkrążonymi oczami
Magdalena Fijołek
W środowisku psychoterapeutycznym funkcjonuje powiedzenie „nie ma masochizmu bez narcyzmu” – niesie ono za sobą pewną mądrość również i w kwestii rodzicielstwa. Bo ta macierzyńska martyrologia ma swoją drugą stronę medalu – łechcącą kobiece ego, wynoszącą bycie matką niemal do poziomu bóstwa. Bo do kogo innego by porównać dawczynię życia?
Kobiety, przez lata zwodzone cukierkową wizją macierzyństwa (ach, ta oksytocyna!) i jego doniosłej roli (bardzo chętnie suflowaną zresztą przez Kościół w Polsce czczący Matkę Boską niemal na równi z Jezusem), często zaliczały twarde zderzenie z rzeczywistością: a to instynkt macierzyński okazał się wydmuszką (jak dotąd naukowcom nie udało się udowodnić jego istnienia), a to przede wszystkim opieka nad człowiekiem z krwi i kości, który domaga się zaspokojenia swoich potrzeb w dość bezceremonialnym stylu, okazała się dalece odległa od wyobrażeń z dziecięcych lat, gdy jako dziewczynki chętnie bawiłyśmy się lalkami typu bobas, wożąc je w różowych wózeczkach i przebierając w urocze ciuszki.
Dziecko wylane z kąpielą
Po latach lukrowania rodzicielstwa doszło do narracyjnego przebiegunowania i trudno nie odnieść wrażenia, iż w ostatnim czasie w dominującym dyskursie króluje przekonanie, iż decyzja o dziecku równa się decyzji o pożegnaniu z dotychczasowym – w domyśle lepszym – życiem. Ileż to ja się nasłuchałam w okresie ciąży i krótko po porodzie o nieprzespanych nocach, wiecznie zimnej kawie, braku czasu w tak podstawowe czynności jak jedzenie czy prysznic, o życiu towarzyskim czy kontakcie z kulturą nie wspominając. Być może jako mama zaledwie miesięcznego niemowlęcia mam jeszcze słaby mandat do wysuwania daleko idących tez, ale tym, do czego mam prawo, jest dzielenie się własną subiektywną perspektywą, która, uwaga, żadnej z wyżej wymienionych rodzicielskich udręk nie odnotowała.
I tak, być może mam niezwykłe szczęście, iż trafiło mi się low-need baby, które głównie śpi, je i uśmiecha się (w tym miejscu głęboki ukłon w kierunku rodziców, którzy na co dzień naprawdę muszą mierzyć się z bardzo wymagającymi noworodkami i niemowlętami), ale nie wydaje mi się, żebym była aż takim wyjątkiem. Po prostu głosu „szczęśliwych rodziców” w przestrzeni publicznej zwyczajnie brakuje. A jeżeli choćby gdzieś się przebijają, gwałtownie są gaszone hasłami pod tytułem „poczekaj, aż zacznie ząbkować”. Zresztą z czasem wcale nie jest lepiej, bo jeżeli już jakimś cudem przetrwacie okres niemowlęctwa, przedszkola i szkoły, to pamiętajcie, iż teraz dopiero się zacznie, bo przecież małe dzieci to małe problemy, a duże dzieci, to duże problemy. I tak dalej, i tak dalej…
Zdaje się więc, iż w tej – z wielu powodów słusznej – batalii chcącej „odczarować macierzyństwo” poszliśmy jako społeczeństwo o krok za daleko, a dziecko, nomen omen, zostało wylane z kąpielą. Bo o ile kryzys demograficzny pozostaje dla wielu z nas abstrakcyjnym problemem, niemającym (jeszcze) bezpośredniego przełożenia na codzienność, o tyle postępująca dyskryminacja dzieci i ich opiekunów w przestrzeni publicznej zaczyna być namacalnym, niepokojącym zjawiskiem.
Narzekać nie wolno, ale i cieszyć się nie bardzo

- Janusz Korczak
Sam na sam z Bogiem. Modlitwy tych, którzy się nie modlą
„W Polsce wiele rzeczy może męczyć i frustrować, na wiele spraw można publicznie narzekać. Pod żadnym pozorem nie powinno się jednak burzyć skrupulatnie budowanego i przekazywanego z pokolenia na pokolenie mitu rodzicielstwa. Nic więc dziwnego, iż mówienie o trudnościach, zmęczeniu, czy emocjonalnym wyczerpaniu przez cały czas budzi w rodzicach poczucie winy, wstyd i strach przed negatywną oceną, a publiczne napomknięcie o jakichkolwiek negatywnych aspektach posiadania potomstwa często kwitowane jest frazesami typu «inni mają gorzej», «nie masz na co narzekać», «jeszcze za tym zatęsknisz»” – pisze Martyną Pietrzak-Sikorska we wspomnianym tekście w „TP”.
To jednak tylko część prawdy o tym, z czym mierzą się dzisiaj rodzice. Drugą stroną medalu jest klimat niesprzyjający temu, by otwarcie mówić o sytuacji odwrotnej – kiedy czujemy się w rodzicielstwie spełnieni. Niedawno wpadłam na wpis matki, która na jednej z parentingowych grup na Facebooku żali się, iż w swoim pozytywnym przeżywaniu macierzyństwa czuje się wyobcowana:
Od samego początku słyszę od koleżanek co są matkami, iż nie mam się tak cieszyć, bo zaraz ta sielanka minie. Że teraz niby [synek – przyp. MF] wszystko je, a zaraz mu się odwidzi. Te przespane nocki też miały być według nich tylko chwilowe. Jedna powtarza do mojego syna słowa: „No, już czas. Pokaż, jaki jesteś naprawdę. Niech mama w końcu zobaczy, co to prawdziwe macierzyństwo”. Doszło do tego, iż jak się z kimś spotykam, to zaczynam wymyślać jakieś sytuacje jak np. „Miałam zaplanowane to i to, a syn mi oczywiście nie pozwolił”. Natomiast tu na grupie też nie spotkałam się nigdy z postem kobiety, która opisałaby, iż jest szczęśliwa. Której trafiło się tak, iż ma mało wymagające dziecko. Czy bycie szczęśliwą i wypoczęta w pierwszych miesiącach po urodzeniu to źle, albo przynajmniej dziwne? Czy tu na grupie także są kobiety, które ukrywają swoje szczęście przed innymi, bo nie wypada się cieszyć z tego, co się ma?
I chociaż fora rodzicielskie z zasady nastawione są raczej na problematyczne kwestie (w końcu służą wsparciu w różnego rodzaju kryzysach), trudno nie odnieść wrażenia, iż wizerunek zadowolonych rodziców to stosunkowo rzadszy obrazek niż ten ukazujący ojca i matkę z podkrążonymi oczami.
Nie lubić można zupy pomidorowej
Opinia „nie lubię dzieci” brzmi dziś w wielu kręgach niemal tak neutralnie jak „nie lubię lodów truskawkowych”. A przecież gdyby słowo „dzieci” zamienić na „osoby z rudymi włosami”, „osoby rasy niebiałej” czy „seniorzy”, mielibyśmy do czynienia – i słusznie – ze skandalem. To dlatego tak duże kontrowersje wywołują tzw. strefy wolne od dzieci, o których regularnie informują media, i które powodują medialne wzmożenie.
Najświeższe z nich, dotyczące wpisu opublikowanego przez publicystę Jakuba Wiecha, dotyka istotnej kwestii: nie tyle tego, czy można oczekiwać miejsc, do których wstęp dzieciom będzie wzbroniony, ile raczej tego, jak to prawo egzekwować. Bo o ile nie dostrzegam niczego złego w lokalach przeznaczonych wyłącznie dla osób dorosłych (samej zdarzało mi się korzystać za granicą – raczej z przypadku niż ze świadomego wyboru – z hoteli adults only, i nie widziałam wielkiej różnicy w poziomie hałasu, ale rozumiem, iż można mieć pod tym względem różne poziomy wrażliwości), o tyle naklejka z przekreślonym bobasem budzi już mój zdecydowany sprzeciw.
Naklejka na drzwiach jednego z hoteli nad Bałtykiem. Z pieskiem można, z dzieckiem nie.
Ja rozumiem, kochani, choćby te argumenty „jak ci się nie podoba, to załóż własny hotel”, ale naprawdę: nie podoba mi się normalizowanie podejścia, iż dzieci, zwłaszcza malutkie, to jest… pic.twitter.com/t2nf8h8e9v
Super, iż są miejsca afirmatywnie nastawione na tęczową społeczność, zwłaszcza jako odpowiedź na haniebne „strefy wolne od LGBT”. Super, iż coraz więcej restauracji i hoteli uwzględnia też zwierzolubów, którzy dzięki takim miejscom mogą spędzać więcej czasu i podróżować z ukochanymi pupilami. Jednak równie super by było, gdyby dzieci były traktowane podmiotowo, a nie jak w przytoczonym przykładzie nadbałtyckiego hotelu, gdzie komuś z personelu żywa istota najwidoczniej pomyliła się z rzeczą, którą można tak po prostu oddać do depozytu.
Dzieciofobia niczym gimboateizm
Dzieciofobia nie jest zjawiskiem nowym. Eksperci i publicyści alarmują o niej od lat (wystarczy wspomnieć chociażby głośną książkę Michała Radomira Wiśniewskiego „Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzą dzieci”). To pewien trend, który przybiera na sile i cyklicznie podgrzewa publiczną dyskusję o granicach naszej wolności: bo jako ludzie mamy prawo do bezdzietności (która może być, ale nie zawsze jest wyborem), ale nie mamy prawa oczekiwać świata bez dzieci.
Tymczasem moda na hejt po „kaszojadach” (jak często w przestrzeni internetowej pogardliwie nazywa się dzieci) przypomina często tzw. gimboateizm, czyli postawę otwarcie krytykującą religię i jej instytucje (nie to, żeby nie było za co, zwłaszcza nad Wisłą), ale charakteryzującą się powierzchownością argumentów i infantylnością. Podobnie jest z niechęcią wobec dzieci – jako nastolatka wygłaszałam podobne tezy (dziś uważam to za – jak mówi młodzież – cringe), chcąc pokazać, jak bardzo jestem – uwaga, kolejne młodzieżowe słówko – edgy. Dzisiaj, jako osoba dorosła, nie godzę się na dehumanizowanie dzieci. Nie tylko dlatego, iż sama niedawno zostałam matką. Po prostu nie uważam dzieci za odrębną kategorię czy niedoskonałą formę dorosłego. Dziecko to człowiek, po prostu. Mniejszy, często bezbronny, zależny od naszej, dorosłych, opieki.
I zanim ktoś zarzuci mi pajdokratyczne zapędy, uspokoję – nie, nie chodzi o stawianie dziecka w centrum świata. Chodzi o respektowanie prawa do godności dziecka, które jako obywatel jest konstytucyjnie chronione przed dyskryminacją (art. 32 ust. 2 Konstytucji). Tylko tyle, a może aż tyle?
Trudno zresztą nie zauważyć podobieństwa zachodzącego między dzieciofobią a gimboateizmem – może po prostu „nie lubię dzieci” to nowa wersja hasełka „księża na księżyc”? Poziom rozumowania i chęć zabłyśnięcia kontrowersyjną opinią wydaje się tu bardzo zbliżony. Dzieciofobia a strasznie rodzicielstwem to w teorii dwa różne zjawiska, ale w praktyce prowadzą do tego samego: do ukonstytuowania się narracji o tym, iż dziecko równa się intruz.
Szanujmy, żebyśmy sami byli szanowani
W tytule tekstu celowo znalazło się nawiązanie do głośnej powieści Cormaca McCarthy’ego (która doczekała się równie głośnej ekranizacji). Jedną z konkluzji ukazanej w niej historii jest refleksja nad gwałtownie zmieniającą się rzeczywistością, za która często trudno nadążyć starszym pokoleniom.
Obserwujemy to sami na co dzień – wybierane rokrocznie młodzieżowe słowo roku bezlitośnie konfrontuje milenialsów (o tzw. boomerach nie wspominając) z upływającym czasem i coraz większą przepaścią między tym, co było modne i zabawne „za naszych czasów”, a tym, czym dzisiaj żyją dzieci i młodzież. Ba, być może choćby słowa użyte przeze mnie w tym tekście, takie jak cringe, współczesny nastolatek uznałby za cringe’owe (tudzież krindżowe).
Dlatego zamiast przekreślać bobasy na wlepkach na drzwiach i odcinać się od najmłodszych, może jednak warto spróbować zaciekawić się ich światem. Również przez wzgląd na to, iż z każdego dziecka prędzej czy później wyrasta dorosły, a wpojony za młodu szacunek do innych ludzi, bez względu na ich metrykę, może zaprocentować w przyszłości chociażby w stosunku do seniorów. Czyli: szanujmy dzieci, żebyśmy sami byli szanowani. Ani się obejrzymy, gdy ten „społeczny dług” stanie się również i naszym udziałem.
Na koniec krótkie przesłanie od pedagoga, który przenikliwością i celnością wyprzedził swoje czasy, Janusza Korczaka: „Dzieci – to przyszli ludzie. Więc dopiero będą, więc jakby ich jeszcze nie było. A przecież jesteśmy: żyjemy, czujemy, cierpimy”.