Pewnie niejeden Czytelnik i niejedna Czytelniczka powie: „Po co się czepiasz otwartych katolików!? Popatrz, co się wokół ciebie dzieje!”. Nie raz już słyszałem, iż jeszcze zatęsknię do biskupa Pieronka i księdza Tischnera, a tak w ogóle to powinienem się zająć Jędraszewskim. Przyznam szczerze: nie tęsknię. Otwarci katolicy byli przez wiele lat i są tylko listkiem figowym. Skoro tak, spójrzmy na sprawę z innej strony: już wiemy, co różni otwartych katolików od polskiego Kościoła w całości, teraz zapytajmy, co ich łączy.
Wyznam, iż przedstawiciele otwartego Kościoła grają mi na nerwach. W tak zwanych środowiskach liberalnych są – a przynajmniej do niedawna byli – pod ścisłą ochroną, albo żeby powiedzieć dosadniej – mieli status świętych krów. Chroni się ich, bo polski Kościół jest, jaki jest, i w tej smutnej sytuacji otwarci katolicy stanowią ponoć jakąś nadzieję. Ile razy próbowałem krytykować Kościół, nieodmiennie słyszałem: ale przecież „Tygodnik Powszechny”, ale przecież biskup Życiński, ale przecież ks. Tischner.
Miało z tego wynikać, iż należy wspierać otwartych katolików i w ten sposób cały polski Kościół stanie się otwarty. Jakoś do tego nie doszło.
Prawo do kopania w dupę
Pora zadać sobie pytanie: czy biedni otwarci katolicy nie dali rady i polegli w walce z Radiem Maryja i spółką, a wcześniej z tak zwaną ludową religijnością promowaną przez kardynała Wyszyńskiego, czy może od początku działało to inaczej?
Weźmy konkretny przykład, będzie łatwiej. 7 maja 2004 roku odbył się w Krakowie Marsz Tolerancji i Demokracji organizowany przez Kampanię Przeciw Homofobii. Manifestowało jakieś tysiąc dwieście osób. Jak to w Polsce bywa, na trasie czekali dziarscy chłopcy, poleciały kamienie, kilku demonstrantów było rannych, na szczęście lekko. Sprawa wydaje się oczywista, wszyscy dobrze to znamy.
I teraz reakcja otwartego katolika, a raczej otwartej katoliczki, Józefy Hennelowej z „Tygodnika Powszechnego”. Żeby było jasne: tam rzucają kamieniami, a tu wypowiada się otwarta katoliczka.
Po pierwsze „niewiele jest powodów, żeby oprotestowywać «nietolerancję» wobec homoseksualistów – w czym się ona adekwatnie przejawiała?” – stwierdziła Hennelowa. Różnica w postrzeganiu rzeczywistości to zasadnicza sprawa w obcowaniu z otwartymi katolikami.
Hennelowa – a razem z nią większość otwartych katolików – była święcie przekonana, iż na mocy tradycji, nauki Kościoła albo sam diabeł wie czego, może nie liczyć się z innymi ludźmi i stosować wobec nich ordynarną przemoc. Kiedy Kampania Przeciw Homofobii mówi: przepraszamy bardzo, ale tu należy przecież coś zmienić, nieheteroseksualni obywatele naszego kraju czują się zaszczuci, a z badań (na przykład stowarzyszenia Lambda) wynika, iż rzeczywiście są dyskryminowani wedle obiektywnych kryteriów, którymi przyjęło się mierzyć dyskryminację, otwarci katolicy nie posiadają się z oburzenia. Jak to? Chcecie odebrać nam prawo kopania was w dupę?! To agresja! To atak na naszą wolność!
Przesadzam? No to posłuchajmy: „początkowo wybrana data marszu – niedziela 9 maja, dzień tradycyjnie świętowany procesją ku czci św. Stanisława – to było albo skandaliczne niedopatrzenie, albo jednak prowokacja”. Marsz odbył się w końcu w piątek a nie w niedzielę, organizatorzy uszanowali „wody terytorialne” wokół kościołów, które w tym wypadku obejmowały całe miasto. Na chłopski rozum, nie wiadomo, dlaczego uczestnikom procesji miałby przeszkadzać Marsz Tolerancji i Demokracji, skoro osoby LGBT „nie mają powodów”, żeby narzekać na „nietolerancję”. Rozwiążemy ten problemat, kiedy zrozumiemy, iż dla Hennelowej tolerancja polega na tym, iż pozwala homoseksualistom siedzieć cicho.
A jak nie? „Przepraszam bardzo, ale czy nie zasłużyłeś sobie na to kopanie?” – pyta otwarta katoliczka. „Nastroje społeczne mają swoje prawa (…), gdy się kogoś drażni, nie ma się co dziwić – wygląda to jak wczoraj”. Tłumacząc na polski: jak się wam nie podoba, to dopiero spuścimy wam wpierdol. Kto nie wierzy, niech sprawdzi: Józefa Hennelowa, felieton Moje trzy grosze opublikowany w piśmie otwartych katolików, czyli w „Tygodniku Powszechnym” 16 maja 2004 roku.
Z kościelnego na polski
To jeszcze nic. Najbardziej denerwujące w postawie otartego katolika jest to, iż po takim mniej więcej wstępie, uśmiecha się i z miną niewiniątka mówi: no to teraz porozmawiajmy, przecież najważniejszy jest dialog.
Jeśli puszczą nam nerwy, co chyba należałoby uznać za psychologicznie zrozumiałe i co więcej dopuszczalne w zaistniałej sytuacji, mamy przechlapane, bo otwarty katolik natychmiast zawoła: A nie mówiłem! Oni są agresywni! Lewackie bojówki chcą zniszczyć tradycję! Jak trafimy na rzeczywiście łagodnego człowieka, to zacznie się za nas modlić i obwieści to światu.
Pisałem już kiedyś w „Krytyce”, iż katolicyzm niszczy nasze własne granice i zachęca do naruszania cudzych granic. Hennelowa najwyraźniej nie wiedziała, gdzie się kończy. Wydawało się jej, iż nie istnieją żadne płoty oddzielające teren kościelny od przestrzeni, gdzie wszyscy się spotykamy na równych prawach. Powiedzmy sobie jasno – dialog z kimś takim nie jest możliwy i to, co nam proponuje, nie jest żadnym dialogiem. To zwykły szantaż i najzwyklejsza agresja.
Nasz dialog miałby zdaniem Hennelowej wyglądać tak: „Mieli rację nobliści, przypominając o prawie każdego do wyrażania swoich przekonań publicznie. Miały rację władze Kościoła krakowskiego, przypominając katolickie zasady szacunku dla osoby ludzkiej”. To ostatnie zdanie znów należy przetłumaczyć z kościelnego na polski: chodzi o katolicie zasady dyskryminowania osób homoseksualnych. Nobliści wzywali do równości, a więc zaprzestania dyskryminacji, biskupi wprost przeciwnie. Hennelowa będzie nas przekonywać, iż równość, owszem, jest za, ale są przecież wyjątki. Katolicy mają prawo dyskryminować.
„Tygodnik Powszechny” to jak wiadomo bardzo nobliwe pismo. Dialog, do którego zapraszają otwarci katolicy, ma być kulturalny. Jakże kulturalna była sama Józefa Hennelowa, kiedy uprzejmie wyjaśniła gejom i innym, gdzie ich miejsce. W tej subtelnej atmosferze odchodzi zwyczajne chamstwo, tyle iż opakowane w elegancką bombonierkę. Zasady dobrego wychowania zabraniają powiedzieć, co się tak naprawdę dzieje. To byłaby kupa w salonie.
Dziarscy chłopcy i kulturalni starsi państwo
Jak się czujecie? Puszczają wam nerwy? o ile zdenerwowanie, o którym pisałem na początku, ma realne powody, należałoby pomyśleć, co adekwatnie z tym fantem zrobić.
Przede wszystkim zdać sobie sprawę, iż klęska otwartych katolików w starciu z konserwatywnym polskim Kościołem to nie przypadek. Otwarci katolicy nie tak bardzo się od niego różnią. Józefa Hennelowa zachowując maniery kulturalnej starszej pani powiedziała mniej więcej to samo, co mogliby powiedzieć dziarscy chłopcy rzucający kamieniami w demonstrantów. Różnica pozostaje jedynie kosmetyczna.
Przykład Hennelowej jest bardzo wyrazisty, ale ta sama pogarda dla ludzi spoza Kościoła przejawia się także w sytuacjach mniej oczywistych. Przypominam sobie pogrzeb jednego z naszych profesorów. Byłem wtedy jeszcze młodym człowiekiem, poszliśmy go pożegnać większą grupą. Wszyscy go lubili, a niektórzy po prostu kochali – za to jaki był i jak myślał. Na pogrzebie przemawiał Tadeusz Mazowiecki. Byli przyjaciółmi. I nagle słyszymy, iż nasz profesor „był przyzwoitym człowiekiem, chociaż był ateistą”.
To „chociaż” było dla mnie oburzające. Mazowiecki najwyraźniej był przekonany, iż poza Kościołem nie ma moralności, i nie mógł się powstrzymać choćby na pogrzebie przyjaciela. W swoim przekonaniu był prawdopodobnie życzliwy i otwarty, ale z poczucia wyższości i z prawienia katolickich kazań nie mógł zrezygnować. „Przyzwoity ateista” pozostawał w jego oczach koniec końców jedynie wyjątkiem. Łaskawie dał prawo obywatelstwa jednemu, ale wszystkich pozostałych odesłał do kąta.
Tak jak dla Hennelowej nie ma tu za bardzo przestrzeni na spotkanie równych sobie ludzi. Pierwsza fala klerykalizacji to właśnie rządy Tadeusza Mazowieckiego. Nie było jeszcze radia Maryja. Kiedy myślę o tym „chociaż”, wcale mnie to nie dziwi, bo jest w nim potępienie wszystkiego co inne, nie katolickie. Hennelowa groziła, Mazowiecki wykonał – dla niekatolików zostawało w Polsce coraz mniej miejsca.
Wróćmy jeszcze do „Tygodnika Powszechnego”. Razem z felietonem Hennelowej ukazał się tekst ks. Adama Bonieckiego. Chciałoby się powiedzieć – parafrazując słowa Tadeusza Mazowieckiego – „całkiem przyzwoity człowiek, chociaż katolik”. Ale jednak nie. Nie, ponieważ tworzenie par typu „Hennelowa i Boniecki” to jedno z typowych zagrań otwartych katolików. Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek. Kiedy ktoś oburzy się na Hennelową, usłyszy: „Ależ nie przesadzaj, przecież Boniecki, trzeba wspierać Bonieckiego!”.
To iż ten sam Boniecki, który był już wtedy naczelnym „Tygodnika”, drukował Hennelową i – nazwijmy to po imieniu – oddawał łamy pisma komuś, kto broni dyskryminacji, to zaledwie nie warty uwagi szczegół. W otwartym „Tygodniku” kulturalna Hennelowa ma swoje miejsce i otwarty Boniecki będzie tego pilnował. Jaki sygnał płynie do czytelników? Prawda leży pośrodku: „Mieli rację nobliści, przypominając o prawie każdego do wyrażania swoich przekonań publicznie. Miały rację władze Kościoła krakowskiego, przypominając katolickie zasady szacunku dla osoby ludzkiej”. Miał rację Boniecki, miała rację Hennelowa. Nic nie trzeba zmieniać, wszystko gra.
I znów, jeżeli ktoś chce zasłużyć sobie na miano „otwartego” albo przynajmniej zachować przyzwoitość, musi jasno powiedzieć: władze Kościoła nie miały racji. Po prostu. Nie ma rady – czasami trzeba wybrać.
Swojego czasu „Gazeta Wyborcza” bardzo lubiła grać w tę grę i choćby jak na podorędziu nie było otwartego katolika, próbowała go sobie stworzyć. Po publikacji Sąsiadów Jana Tomasz Grossa wypowiedział się prymas Glemp. Prawdę mówiąc, był to czysty antysemityzm, ale przez srogą minę hierarchy raz czy dwa przeświecało jakby niezdecydowanie coś ludzkiego. „Gazeta” chwytała się tego jak tonący brzytwy i powołując się na prymasa przekonywała, iż katolicy powinni być bardziej otwarci. Cytowano na przykład takie zdanie: „mord dokonany na ludności żydowskiej spędzonej siłą przez Polaków do stodoły, jest niezaprzeczalny”. Tymczasem prymas mówił zupełnie jak Hennelowa: oczywiście, nie można zaprzeczyć, iż rzucano w gejów kamieniami, ale przecież sami byli sobie winni. Nie muszę przekonywać, iż popieranie tak rozumianego otwartego Kościoła nie przyniosło większych skutków. Mamy, co otrzymaliśmy.
A teraz porozmawiajmy, najważniejszy jest dialog.