Osoba skrzywdzona jako kartka papieru

2 godzin temu
Zdjęcie: Dokumenty


Największym absurdem prawa kanonicznego jest to, iż my – pokrzywdzeni – jesteśmy w nim jedynie… świadkami krzywdy Kościoła. Właśnie próbujemy to zmienić. Polscy biskupi obiecali pomóc.

Przestałam już liczyć, ile razy usłyszałam – i od prawdziwych przyjaciół, i od „życzliwych” w cudzysłowie – iż nie da się zrobić tego, co robić próbowałam. „Nie dało się” po doświadczeniu wykorzystania seksualnego zostać w Kościele, „nie dało się” współtworzyć spotkania dla skrzywdzonych i rekolekcji kapłańskich, „nie dało się” wysłać biskupom talerza, nawiązać z niektórymi z nich relacji czy choćby współpracy. Nie da się też, oczywiście, zmienić prawa kanonicznego…

„Potrzymaj mi piwo” – powiedziałabym w języku internetu. A jeszcze dokładniej – nie „mi”, ale „nam”, bo żadnej z tych rzeczy nie robi się w pojedynkę.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.

Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

25 zł 50 zł 100 zł 500 zł

Piszę ten tekst na początku drugiego tygodnia obrad Synodu w Watykanie. Synodu, na który, zgodnie z obietnicą, polscy biskupi zabrali – przygotowaną przez nas, grupę pokrzywdzonych, we współpracy z kanonistami – propozycję zmian prawnych dotyczącą upodmiotowienia osób zgłaszających krzywdę w procesach kanonicznych. Co z tego wyniknie? Nie mam pojęcia. Wiem jednak, iż gra warta jest świeczki.

Jak to wygląda?

Pamiętam zdziwienie w oczach jednego z biskupów pomocniczych, któremu opowiadałam, jak wygląda postępowanie kanoniczne z perspektywy pokrzywdzonego. W końcu biskup ten powiedział zdanie, które brzmi mi w uszach do dziś: „Myślałem, iż prawo jest dobre, a problemem są egzekwujący je ludzie…”.

Pora skończyć dokrzywdzanie pokrzywdzonych przez prawo kanoniczne. W propozycji zawiezionej do Watykanu przez polską delegację synodalną domagamy się podmiotowości

Tośka Szewczyk

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

Jest w tym ziarno prawdy. Już w ramach aktualnie obowiązujących przepisów pokrzywdzeni mogliby być traktowani o wiele bardziej podmiotowo. Pomiędzy nakazami i zakazami prawo pozostawia bowiem sporo miejsca na przyzwoitość i wyobraźnię miłosierdzia: są rzeczy, które urzędnicy zrobić MOGĄ lub których robić NIE MUSZĄ, jeżeli taka będzie ich wola. O tym, jak taka wyobraźnia miłosierdzia powinna działać w praktyce, pisałam już przy okazji pogrzebu abp. Mariana Gołębiewskiego.

Inną kwestią pozostaje jednak fakt, iż sam sposób, w jaki sformułowane jest prawo, pozostawia wiele do życzenia i na różnych etapach postępowania prowadzi do stopniowego dokrzywdzania osób już przecież wykorzystanych. Największym absurdem prawnym pozostaje prawdopodobnie to, iż my – pokrzywdzeni – jesteśmy w świetle obowiązujących procedur jedynie… świadkami krzywdy Kościoła.

W kanonicznym postępowaniu Kościół potrzebuje nas zwykle do złożenia zawiadomienia o przestępstwie, jakiego dopuścił się duchowny, czasem także do złożenia zeznań. Odnowiony Kodeks prawa kanonicznego uznaje, iż najcięższe przestępstwa są czynami przeciwnymi życiu, godności i wolności człowieka, jednak kościelna procedura karna nie uznaje statusu tych, których godność została tak drastycznie podeptana.

Dlaczego tak jest? Jak wygląda to w praktyce? Spróbuję pokazać to na podstawie mojej sprawy, zgłoszonej 5 lutego 2020 r. Opisując ją, zdaję sobie sprawę, iż doświadczyłam czegoś na kształt „średniej krajowej” – zdarzają się bowiem zarówno diecezje, w których sytuacja pokrzywdzonych jest o niebo lepsza, jak i takie, w których jest ona znacznie gorsza.

*

ZAWIADOMIENIE

Momentem uruchamiającym wszelkie procedury kanoniczne jest złożenie zawiadomienia. W moim przypadku miało to miejsce w budynku seminarium (świetny pomysł, księże delegacie!). Osoba towarzysząca, z którą przyszłam, została poproszona o poczekanie za drzwiami.

Podczas spotkania opowiedziałam o doświadczonej przemocy. Delegat zadał kilka pytań, po czym sporządził protokół, który następnie otrzymałam do wglądu i podpisu.

To jeden z kluczowych elementów całego procesu. Jak bowiem miało się później okazać, złożenie zawiadomienia było jedynym momentem, w którym miałam prawo głosu. Przez kolejne lata, na każdym kolejnym etapie postępowania, funkcjonowałam już jedynie jako ta podpisana przeze mnie kartka papieru. jeżeli więc cokolwiek zostałoby w protokole zmanipulowane czy pominięte (w moim przypadku były to nazwiska innych potencjalnych pokrzywdzonych), nie miałam już później żadnej możliwości interwencji.

DOCHODZENIE WSTĘPNE

Po otrzymaniu zawiadomienia zadaniem wydelegowanej przez ordynariusza osoby jest przeprowadzenie dochodzenia wstępnego – przesłuchanie domniemanego sprawcy, rozmowy z osobami mogącymi mieć wiedzę na temat opisywanych wydarzeń, zgromadzenie odpowiedniej dokumentacji. Często czyni to diecezjalny delegat ds. ochrony dzieci i młodzieży – tak było też w dotyczącym mnie postępowaniu.

Nowość Promocja!
  • Tośka Szewczyk

Nie umarłam. Od krzywdy do wolności

31,20 39,00
Do koszyka
Książka – 31,20 39,00 E-book – 28,08 35,10

W mojej sprawie dochodzenie wstępne prowadzone było przez pięć miesięcy. Ksiądz, który mnie skrzywdził, został skierowany do domu księży emerytów dopiero na początku lipca, czyli gdy dochodzenie się zakończyło. W parafii, w której posługiwał, został pożegnany z wszelkimi honorami.

O „haczyku” czyhającym na etapie dochodzenia wstępnego dowiedziałam się w przedziwny sposób. Zupełnym zbiegiem okoliczności wylądowałam kiedyś na całodziennym szkoleniu dotyczącym ochrony dzieci i młodzieży dla wyższych przełożonych zakonów męskich w Polsce. Podczas bloku prawnego usłyszałam tam z pozoru mało istotną informację: osoba, przez którą prowadzone jest dochodzenie wstępne, nie pełni potem żadnych zadań na kolejnych etapach postępowania. Mimo iż ta reguła brzmi zupełnie nienadzwyczajnie, w przypadku takim, jak mój niesie ona ze sobą konkretne konsekwencje. W pewnym momencie procedury okazuje się bowiem, iż delegat – jedyna osoba, z jaką pokrzywdzony ma kontakt i jedyny rzecznik dobra pokrzywdzonego (przynajmniej w teorii) – nie ma nam już nic do powiedzenia. Często nie ma już on dostępu do informacji, więc tym bardziej nie mamy go my.

Delegat diecezjalny mógłby mnie uprzedzić o tym fakcie, gdyby… o nim wiedział. Niestety bowiem, jak okazało się jakiś czas później, choć dla księży pełniących tę funkcję od wielu lat organizowane są przynajmniej raz w roku szkolenia (przez Centrum Ochrony Dziecka i Fundację Świętego Józefa), to jednak udział w nich jest… dobrowolny. jeżeli biskup czy przełożony zakonny nie wymaga od delegata, aby był na nich obecny, może on w nich uczestniczyć, lub nie. „Mój” delegat, na przykład, nie pojawił się na ŻADNYM.

DYKASTERIA

Po etapie dochodzenia wstępnego dokumenty związane ze sprawą wysyłane są do Dykasterii Nauki Wiary w Watykanie. Trafiają tam na wysoki stos papierów związanych z podobnymi przestępstwami z wielu państw i… czekają (a my razem z nimi) przez wiele miesięcy na swoją kolej.

Kiedy przyjdzie na nie pora, pracownicy dykasterii analizują je i podejmują decyzję. Czasem uznają, iż sprawa nie wymaga dalszego postępowania kanonicznego. Najczęściej jednak decyzja dykasterii polega na zaleceniu przeprowadzenia w Polsce jednego z dwóch rodzajów procesów: karno-sądowego lub karno-administracyjnego. Ponieważ zwykle wybierany jest ten drugi (i tak też było w moim przypadku), w dalszej części skupię się właśnie na nim.

PROCES

Telefon z informacją, iż „sprawa wróciła z Watykanu z zaleceniem przeprowadzenia procesu” był ostatnim ruchem, jaki delegat diecezjalny wykonał w moją stronę z własnej inicjatywy. Nie odpowiedział wówczas na żadne z moich pytań dotyczących samego procesu i jego ewentualnych konsekwencji (no bo przecież skąd miał wiedzieć, skoro nie jeździł na szkolenia…) i ewidentnie uznał swoje zadanie za wykonane. Każde z moich późniejszych pytań o przebieg sprawy kwitowane było stałym refrenem: „nie mogę udzielić pani już żadnych informacji…”.

Oto bowiem odkrywa się przed nami największy absurd prawny: w procesach tego typu skrzywdzony wcale nie jest stroną w sprawie. Występujemy tam (to znaczy: kartka papieru z naszymi zeznaniami występuje tam) jako… świadkowie krzywdy. Kto więc jest pokrzywdzonym?

W świetle przepisów kanonicznego prawa karnego do końca nie wiadomo, kto jest pokrzywdzonym. Naruszona jest sprawiedliwość, spowodowano zgorszenie… Na pewno podeptane przestępstwem jest szóste przykazanie Dekalogu i abstrakcyjnie rozumiana – przynajmniej tak wynika z procedury, w której nie mamy żadnej podmiotowej roli – godność człowieka… jeżeli już jednak chcielibyśmy wskazać konkretnego skrzywdzonego przez czyny sprawcy, to byłaby nim prawdopodobnie Wspólnota Kościoła.

Dość już mam wszelkich „nie da się” i „to bez sensu”. Zawsze można zrobić tyle… ile można zrobić

Tośka Szewczyk

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

Oczywiście jest to po części prawda. Grzech wykorzystania seksualnego zatacza bardzo szerokie kręgi – zgorszeni ludzie zaczynają atakować niewinnych księży, którzy ze strachu otaczają się coraz większym murem; wierni odchodzą ze wspólnoty; pojawia się okazja do fałszywych oskarżeń; naruszone zostaje fundamentalne wzajemne zaufanie między duchowieństwem i świeckimi…

Ale, do jasnej Anielki, ja nie jestem tylko świadkiem tej sytuacji. Jestem pokrzywdzoną. Osobą, której ciało i emocje były przez kilka lat brutalnie używane do zaspokajania chorych potrzeb księdza katolickiego. Na etapie procesu Kościół w swoich przepisach zdaje się już o tym zupełnie zapominać.

Poza oczywistymi konsekwencjami psychologicznymi, związanymi z nazwaniem nas świadkami, mierzymy się również z brutalnymi konsekwencjami prawnymi. Oskarżony sprawca, jako strona procesu, ma zasadniczo pełny dostęp do informacji (w tym, oczywiście, do treści naszych zeznań), możliwość prawnej reprezentacji, składania wniosków dowodowych oraz odwołania się od decyzji biskupa. My, jako nie-strona, nie mamy żadnego z tych przywilejów. Pokrzywdzony nie wie, jakie zarzuty są postawione oskarżonemu, jaka jest treść jego zeznań oraz jakim wyrokiem kończy się sprawa (o tym ostatnim czasami nieoficjalnie możemy się dowiedzieć od ludzi dobrej woli).

Jedyne informacje, jakie powinny nam być udzielane, dotyczą etapu, na jakim jest sprawa. I z tym jednak bywa niełatwo. Po półtora roku słuchania refrenu delegata (który przecież NIE WIEDZIAŁ), umówiłam się z biskupem diecezjalnym, żeby zapytać, z jaką kompetentną osobą mogę się kontaktować, żeby uzyskać jakiekolwiek informacje odnośnie procesu. Biskup również NIE WIEDZIAŁ, jednak obiecał to sprawdzić.

Kilka miesięcy czekania sprawiło, iż znów zaczęłam pisać do delegata, od którego – wraz z ewidentnymi wyrazami zniecierpliwienia – otrzymałam w końcu numer telefonu do „księdza Tomasza, pracownika sądu kościelnego”. Rzeczony ksiądz Tomasz dostępny był raz w tygodniu, przez dwie godziny, w czasie mojej pracy. Przyszło mi więc rozmawiać z nim w zakładowej toalecie. W rozmowie z nim (to znaczy – prawdopodobnie z nim, ponieważ mimo mojej prośby nie przedstawił się) dowiedziałam się, iż „skorzystałam już ze wszystkich praw, składając zawiadomienie”, iż sprawa „się toczy”, iż jest ona „na tyle poważna, iż nie ma podstaw do informowania mnie o czymkolwiek”, chyba iż „załatwię to sobie w Watykanie”. A jeżeli ksiądz zostanie usunięty ze stanu duchownego, to pewnie „gdzieś tam na stronie internetowej to będzie”.

W tamtym czasie zaprzyjaźniony biskup innej diecezji zaczął w moim imieniu regularnie nachodzić urzędników Dykasterii Nauki Wiary (pamiętaj, drogi Czytelniku, iż nie każdy pokrzywdzony ma zaprzyjaźnionego biskupa!), pytając ich o moją sprawę. Dowiedział się jedynie, iż powinnam napisać list do tejże Dykasterii z prośbą o udzielenie mi informacji. Napisałam, a jakże. Półtora roku temu. Skrzynka pocztowa przez cały czas czeka na odpowiedź.

Podczas mojego spotkania z biskupem wydarzyła się jeszcze jedna interesująca rzecz. Zaczynając powoli orientować się, w jaką gram grę, powiedziałam, iż każdy pokrzywdzony na etapie składania zawiadomienia powinien być informowany o tym, w jaki sposób przebiegają takie sprawy. Biskup odparł na to, iż o takich rzeczach nie powinno się mówić skrzywdzonym, ponieważ rezygnowaliby wówczas ze składania zeznań.

To prawda. Wiedząc, z czym będę się mierzyć, nie złożyłabym zawiadomienia. Chciałabym jednak móc zdecydować o tym samodzielnie na podstawie jasnych i rzetelnych informacji.

DEKRET I DYKASTERIA

Proces karno-administracyjny w mojej sprawie po czterech latach dobrnął do etapu dekretu biskupa. Kilkumiesięcznej gimnastyki korespondencyjnej wymagało ode mnie (oraz od towarzyszących mi przyjaciół, społeczników z Inicjatywy „Zranieni w Kościele” i prawników kanonicznych z grupy konsultacyjnej przy Fundacji Świętego Józefa: konsultacjekanoniczne@fsj.org.pl) poznanie treści dekretu. Okazało się, iż biskup zdecydował o usunięciu sprawcy ze stanu duchownego. Żeby było jasne – gdybym była w tej sytuacji sama, bez kompetentnego wsparcia, do dziś nie miałabym pojęcia, na jakim etapie jest sprawa.

Promocja!

Ludzie vs. sztuczna inteligencja | Bezbronni dorośli w Kościele | Dyktatura dosłowności

30,50 33,90
Do koszyka
Książka – 30,50 33,90 E-book – 24,40 30,50

Po wydaniu dekretu dokumentacja związana z procesem trafia ponownie na znaną nam już stertę papierów w Dykasterii Nauki Wiary, której urzędnicy albo wyrok potwierdzą, albo zalecą ponowne rozważenie niektórych kwestii. Jak będzie? Nie wiem. Moja sprawa leży na stercie dopiero od lutego.

REKURS

Jeśli Dykasteria Nauki Wiary przychyli się do dekretu biskupa, sprawca ma możliwość złożenia dwóch rekursów (to forma odwołania się od dekretu, jak apelacja od wyroku). Tak, ja nie mogę się odwołać, może to uczynić tylko sprawca. jeżeli mój krzywdziciel z tego dostępu skorzysta, sprawa może potrwać kolejne kilka lat.

Teoretycznie kanoniczne prawo do rekursu ma każdy, kto czuje się pokrzywdzony dekretem biskupa. Jednak osoba zgłaszająca krzywdę – zgodnie z przepisami dotyczącymi najcięższych przestępstw, regulującymi sprawy prowadzone przez Dykasterię Nauki Wiary – takiego rekursu złożyć nie może. Może to uczynić tylko oskarżony lub promotor sprawiedliwości tejże Dykasterii. Ten ostatni działa w imieniu Kościoła dla przywrócenia naruszonej sprawiedliwości i – jak informują znajomi kanoniści – czasem takie rekursy niekorzystne dla oskarżonego składa. W ten sposób może chronić wspólnotę Kościoła, a pośrednio działa także dla dobra osoby pokrzywdzonej.

Tylko pokrzywdzony o tym zwykle nic nie wie, bo nie ma dostępu do informacji… Zresztą osoba skrzywdzona i tak nie zna pełnej treści dekretu (zwłaszcza jego uzasadnienia), bo nie jest stroną postępowania – co także zamyka ewentualną możliwość skargi lub odwołania.

WYROK

Jeśli sprawca ani promotor sprawiedliwości rekursu nie wniesie (lub kiedy zakończy się jego rozpatrywanie we wszystkich możliwych instancjach), zapada ostateczny wyrok. Wyrok, którego diecezja nie ma obowiązku ogłosić publicznie (w tym miejscu chciałabym szczerze podziękować biskupowi świdnickiemu i zielonogórsko-gorzowskiemu, którzy ostatnio postanowili to zrobić). Teoretycznie jest to zrozumiałe, ale…

Ale „mój” sprawca już teraz szykuje sobie dzięki temu miękkie lądowanie. Dotarły do mnie już z kilku źródeł informacje, iż opowiada o swoim odejściu z kapłaństwa. Podobno „za długo nie zrobili go proboszczem, więc ma dosyć”. Po otrzymaniu wyroku – ze względu na fakt, iż jest on niejawny – sprawca będzie więc mógł funkcjonować w stworzonej przez siebie narracji, w której to on, pokrzywdzony przez kościelny system, rezygnuje z posługi.

*

Używani przez Kościół do posprzątania

Zdaję sobie sprawę, drogi Czytelniku, iż przedstawiony przeze mnie opis jest dość długi. Bez niego jednak wołanie o zmiany w prawie kanonicznym może wydać się przesadzone i odklejone od rzeczywistości.

Moja historia jest jedną z wielu, bardzo wielu tego typu spraw. Spraw, w których my – mówiąc ironicznie, ale kanonicznie uczciwie: świadkowie krzywdy Kościoła – jesteśmy przez ten Kościół używani do posprzątania na własnym podwórku. Spraw, w których naszym zasadniczym prawem jest złożenie zawiadomienia, a później jako osoby znikamy z pola widzenia – ważna staje się jedynie kartka papieru z naszymi zeznaniami.

Promocja!

To nie jest kraj dla rodziców | Rozliczalność w Kościele | W obronie nieużytecznego

30,50 33,90
Do koszyka
Książka – 30,50 33,90 E-book – 24,40 30,50

To właśnie bezsilność związana z brakiem dostępu do jakichkolwiek informacji sprawia, iż niektórzy z nas stają się agresywni, niektórzy odchodzą z Kościoła, a inni decydują się na kontakt z mediami. Prawo w naszej wspólnocie wiary sformułowane jest w taki sposób, iż w pewnym momencie dziennikarze i publicyści stają się jedynymi rzecznikami naszych spraw.

Czego więc domagamy się w propozycji zawiezionej do Watykanu przez delegację synodalną? Podmiotowości. Walczymy przede wszystkim o to, aby w procesach karno-sądowych pokrzywdzeni uzyskali status strony, a w procesach administracyjnych – uprawnienia analogiczne do uprawnień strony. Mamy już po dziurki w nosie bycia świadkami. I choć ewentualna zmiana prawa nie wpłynie już w żaden sposób na moją sprawę, mam ogromną nadzieję, iż ułatwi ona życie kolejnym nieumarłym.

Musiałam się zmienić. I jest mi smutno

Zakończę ten tekst trzema myślami.

Inicjatywa. Boli mnie, iż mimo iż o konieczności zmiany prawa mówiło się w Polsce i na świecie od lat – również wśród biskupów diecezjalnych! – inicjatywa do działania musiała pojawić się oddolnie. Projekt zmian prawnych, który przekazaliśmy polskiej delegacji synodalnej, powstał (i jest naprawdę dobry!) tylko i wyłącznie dzięki życzliwości i pięknym sercom grupy zaprzyjaźnionych prawników i ekspertów. Do jego przygotowania i „przepchnięcia” potrzeba było ich ogromnej wiedzy i naszej wspólnej determinacji. I tak, jak widać – dało się to zrobić. Jednak to przecież biskupi (którzy też wiedzą o tych absurdach prawnych) mieli o wiele szersze możliwości stworzenia takiego projektu. Szkoda, iż z nich nie skorzystali.

Zmiana. Mam wrażenie, iż opisana przeze mnie sprawa zmieniła mnie nieodwołalnie.

Musiałam nauczyć się uważać na każde słowo – swoje i urzędników. Musiałam nauczyć się wielu niuansów z zakresu prawa kanonicznego, znieczulić się na pobożną mowę-trawę, nauczyć się przekierowywać rozmowę, którą delegat sprowadza do norm, na porządek ewangeliczny. Musiałam się nauczyć nie ustępować, mrozić atmosferę, rozróżniać pomiędzy tym, czego człowiek naprawdę nie może zrobić, a o czym tylko tak twierdzi. Musiałam się nauczyć wymyślać opcje działania za urzędników kościelnych, zamiast błędnie zakładać, iż zrobili wszystko, co się dało. Musiałam zacząć myśleć, jak w kontakcie z nimi mogę przygotować grunt dla kolejnego pokrzywdzonego, któremu być może będzie już łatwiej.

Nie powinno tak być. Przede wszystkim nie powinnam MUSIEĆ stać się taka, jaka jestem dziś.

W zasadzie z wielu tych zmian powinnam być dumna. Ale jest mi jednocześnie smutno, iż zmienić się musiałam. I realnie płaczę nad tamtą poranioną dziewczyną, którą byłam. Nad jej zaufaniem, iż najgorsze już za nią. I nad tym, przez jaki proces musiała przejść.

Sens. Jak zaznaczyłam na początku, co rusz słyszę, iż nasze działania są „bez sensu, bo i tak nic się nie zmieni”. Wiem, wiem. A jednak postanawiam próbować, tak jak wiele odważnych kobiet i wielu odważnych mężczyzn, którzy toczyli tę walkę przede mną.

Gdyby Skrzywdzeni, z którymi dziś współpracuję (pozdrawiam zwłaszcza Kubę Pankowiaka i Roberta Fidurę), nie zrobili pewnego dnia odważnego kroku do przodu, nie byłoby dziś Tośki Szewczyk. Gdyby tak wiele osób pokrzywdzonych nie zdecydowało się na podpisanie wspólnego listu otwartego do Rady Stałej KEP, nasz głos wciąż brzmiałby za cicho. Gdyby kanoniści nie odważyli się pewnego dnia głośno mówić o zmianie prawa, nie mieliby tej kwestii tak świetnie przemyślanej. Gdyby nie to, iż na różnych etapach tej walki konkretne osoby – pokrzywdzeni, publicyści, prawnicy, społecznicy – robiły wszystko, co w ich mocy, nie mając gwarancji powodzenia, propozycja upodmiotowienia pokrzywdzonych nie byłaby dziś na synodzie.

Jestem realistką. Zdaję sobie sprawę, iż synod to nie koniec naszej walki, a jedynie jej etap. Pozwalam sobie jednak na to, aby robić kroki w stronę zmian, których być może sama nie zdążę już oglądać. Nic zwalnia mnie z obowiązku próbowania. „Jeżeli jutro, być może, nadejdzie dzień sądu ostatecznego, porzucimy chętnie naszą pracę dla lepszej przyszłości, wtedy, ale nie przedtem” (Dietrich Bonhoeffer).

Dość już mam wszelkich „nie da się” i „to bez sensu”. Zawsze można zrobić tyle… ile można zrobić. I być ambasadorem nadziei – choćby tej „bez optymizmu”.

Przeczytaj także: Przemoc duchowa po katolicku

Idź do oryginalnego materiału