Oscary 2025. Świat śni o pokoju, Hollywood o sobie

8 godzin temu

Fabryki Snów nie interesuje świat jako taki. Jej bolączką jest tylko i wyłącznie zanikanie kina. By temu zapobiec, nagradza się niezależne filmy.

„Sztuka nadaje porządek chaosowi” – padło przynajmniej raz ze sceny podczas tegorocznej 97. edycji nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej. Słowa te wypowiedziała bodaj Molly O’Brien, holenderska reżyserka nagrodzona za krótkometrażowy dokument „Pierwsza dziewczyna w orkiestrze”. Był to jeden z najszczerszych momentów wieczoru w Los Angeles. Najszczerszych i najbardziej symptomatycznych – pokazujących jak w soczewce problem, który reszta świata ma z Hollywood.

Wszystko – albo prawie wszystko – rozchodzi się o to, co Fabryka Snów uznaje za chaos, niebezpieczeństwo, zagrożenie, a gdzie dostrzega je na przykład Europa. W Polsce powiedzielibyśmy pewnie, iż w tej chwili sen z powiek spędza nam głównie widmo konfliktu NATO z naszym wschodnim, rządzonym przez bezwzględnego zbrodniarza, sąsiadem. Albo też coraz wyraźniejszy amerykański izolacjonizm czy brutalny darwinizm w przebraniu dyplomacji, jaki od kilku tygodni prezentuje amerykańska dyplomacja. Ale to nasz, europejski sen. Hollywood tymczasem śni inny sen – sen o samym sobie. Ciężko rozrywać szaty i na to psioczyć, tak po prostu jest.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.

Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

25 zł 50 zł 100 zł 200 zł 500 zł 1000 zł

Zacznijmy od tego, iż tegoroczne rozdanie było nad wyraz przewidywalne. W ubiegłym roku pokusiłem się o tekst przedoscarowy, w którym typowałem zwycięzców. Pomyliłem się wówczas jedynie przy Oscarze dla Emmy Stone (i była to bardzo miła pomyłka!). Tym razem – w moim odczuciu – zaskoczeń w najważniejszych kategoriach nie było. No dobrze, dość nieoczekiwanie statuetkę w kategorii „film międzynarodowy” zdobyło brazylijskie „I’m Still Here”, a „Nie chcemy innej ziemi” uznano za najlepszy dokument.

Zwłaszcza ten drugi przypadek jest ciekawy, a choćby można by powiedzieć – wspaniały. Oto zatriumfował poruszający obraz zrealizowany wspólnie przez Palestyńczyków i Izraelczyków, film pokazujący brutalne wysiedlenia na Zachodnim Brzegu, odrzucony przez amerykańskich dystrybutorów. Dopiero w tym momencie w Dolby Theatre zrobiło się, choć na chwilę, politycznie i poważnie. Trudno, by było inaczej, gdy twórcy mówili ze sceny o czystce etnicznej, a także o uznaniu państwowości obu narodów – to drugie zostało nazwane „jedyną drogą do pokoju”.

Nie chcę powiedzieć, iż przez resztę gali było niepoważnie, raczej – iż oglądanie jej dla widza z zewnątrz, zafascynowanego amerykańskim kinem, ale z zewnątrz, to rok po roku dziwne doświadczenie. Niby jest zabawnie – prowadzący Conan O’Brien dwoi się i troi, żeby tak było – ale nie do końca wiadomo, z czego tu się śmiać. Może z tego, iż uroczystość po kilku latach poprawy wróciła do rozwleczonego tempa i prawie czterogodzinnego formatu. Bywało gorzej, filmowa śmietanka była znacznie bardziej zachwycona sobą, wiem, pamiętam (przykładowo nieszczęsną wizytę „przypadkowych turystów” w 2014 r.). Teraz niby jest lepiej, ale to wciąż arena próżności, wielkie telewizyjne show, skarbie…

O samych rozstrzygnięciach nie warto się długo rozwodzić, bo i Oscary od dawna – może od zawsze – niekoniecznie honorują najlepszych w stawce. Tym razem zresztą adekwatnie zabrakło wielkich niesprawiedliwości wśród aktorskich rozstrzygnięć. Konkurencja była znakomita w każdej z czterech kategorii, ale też – mam wrażenie – triumfowali ci, którzy najbardziej na to zasłużyli. Jasne, iż trochę szkoda Demi Moore, która przegrała z niespełna 26-letnią Mikey Madison (zwłaszcza w kontekście tego, o czym opowiada „Substancja”…), ale umówmy się: Madison jest w „Anorze” absolutnie zjawiskowa.

Pewnie gdyby to ode mnie zależało, przyznałbym znacznie więcej statuetek „Emilii Pérez”. Podoba mi się, jak błyskotliwy, wymykający się wszelkim ramom i konwencjom jest to film – poza tym uwielbiam energię Jacquesa Audiarda, który z wiekiem staje się coraz bardziej brawurowym twórcą. Natomiast „delikatne pominięcie” monumentalnego „Brutalisty” („tylko” trzy Oscary: dla aktora, za zdjęcia i muzykę) zupełnie mnie nie dziwi – kilka dni temu rozmawialiśmy z Michałem Oleszczykiem w podcaście „Oddech kultury”, iż prawie czterogodzinny obraz Brady’ego Corbeta to film zbyt gorzki, by mógł zdobyć serca członków Akademii.

Z kolei w tym kluczu triumf „Anory” staje się zupełnie zrozumiały. To po prostu kolejna wariacja na temat amerykańskiego snu, zapewnienie, iż może się on zrealizować, choćby jeżeli jesteś striptizerką żyjącą od pierwszego do pierwszego. Wizja ta spodobała się Hollywood na tyle, iż nowy obraz Seana Bakera to dopiero trzeci film w historii, który rozbija oscarowy bank, a wcześniej triumfuje w Cannes.

Żeby nie było: Baker to jeden z najciekawszych autorów w amerykańskim kinie. Jego szeroki uśmiech i aż czterokrotne wychodzenie na scenę (!), ucieszyły prawdopodobnie każdą osobę, która choć trochę interesuje się współczesnym filmem. Tyle tylko, iż z „Anorą” problemy są dwa. Po pierwsze, jej reżyser powtórzył to, co przed nim stało się udziałem choćby Martina Scorsese lub Steve’a McQueena – trafił na filmowy Olimp wcale nie za swoje najlepsze dokonanie. „Anora” może się podobać, to niemal idealny mariaż Bakerowskiej wrażliwości z komercyjnymi wymaganiami. Ale też film co najmniej pół klasy gorszy niż wcześniejsze „Red Rocket”, „The Florida Project” czy „Mandarynka”.

Drugą kwestię stanowi nonszalancka rusofilia, która bije z nagrodzonej historii – rusofilia w naszej części Europy niezrozumiała. Podczas gdy my zastanawiamy się, jak mocno putinowskie zbrodnie w Ukrainie wpłyną na nasze stosunki z Rosjanami jako takimi i ich kulturą, Baker – człowiek, który zawsze w swoim kinie przyglądał się marginalizowanym grupom społecznym – widzi w młodych rosyjskich oligarchach, adekwatnie gangsterach, infantylnych półgłówków. Trochę z nich drwi, ale też szuka ludzkich cech. Wygrywa, choć płaci za to pewną cenę.

Promocja!
  • Wojciech Marczewski
  • Damian Jankowski

Świat przyspiesza, ja zwalniam

39,98 49,98
Do koszyka
Książka – 39,98 49,98 E-book – 35,98 44,98

Nie stanowi żadnej tajemnicy, iż „Anora” spotkała się w ostatnich tygodniach z nad wyraz ciepłym przyjęciem w rosyjskich kinach. Jurij Borisow – nominowany za drugi plan do Oscara – traktowany jest w Moskwie jak bohater. W nim samym widać jakąś wieloznaczność – rola u Bakera okazała się znakomita, sam Borisow zdobył uznanie zarówno na Zachodzie, jak i u siebie. Niby grywa też w ojczyźnie (ostatnio rzadziej), ale unika jednoznacznych deklaracji – wystąpił w produkcji kręconej na okupywanym Krymie, ani nie potępił, ani nie pochwalił rosyjskiej inwazji z 2022 r.

Zresztą podobna wieloznaczność występuje w losach „Anory” jako filmu. W Stanach uchodzi on za przykład mocy niezależnego, niskobudżetowego kina. W Europie zwraca się uwagę, iż właśnie owa niezależność otworzyła mu drzwi do dystrybucji, która od trzech lat była zamrożona dla produkcji szeroko rozumianego Zachodu.

I tu wracamy do rozjeżdżania się oczekiwań. Przed galą ktoś zapytał mnie, czy to możliwe, iż w jej trakcie filmowcy połączą się z prezydentem Zełenskim. – Coś ty, nie zrobili tego choćby w bardziej sprzyjających okolicznościach, a co dopiero teraz! – odpowiedziałem. I miałem rację. Jedyne wsparcie wobec Ukrainy to miniaturowe flagi wczepione w naprawdę pojedyncze marynarki uczestników niedzielnej uroczystości oraz jeden raz „Sława Ukrajini!” – wypowiedziane przez Daryl Hannah.

Zaskakiwać może tylko zupełny brak antytrumpowskich elementów podczas gali. Nie od dziś wiadomo, iż Hollywood z obecnym prezydentem USA wręcz się nienawidzi. Ten kilka miesięcy temu wrócił do Białego Domu, a w Dolby Theatre zapanowała specyficzna, głucha cisza na ten temat. Delikatna wzmianka o imigranckim pochodzeniu poczyniona przez Zoe Saldañę czy apel Adriena Brody’ego o „inkluzywny świat” to za mało, zważywszy, jak środowisko filmowe reagowało w ostatnich latach, przy różnych okazjach, na Trumpa i jego świtę. Teraz z bezradności lub szoku rozłożyło ręce? Pojęło, iż kąsanie prezydenta będzie przeciwskuteczne? A może wybrało swoistą emigrację wewnętrzną, eskapizm?

Nie znam odpowiedzi na te pytania, możliwe, iż i Akademia jeszcze ich nie zna. Zastanawiam się nad tym wszystkim oczywiście z naszej, europejskiej perspektywy. Jedyne, co widać wyraźnie nie od dziś: dla Hollywood koszmarem nie jest widmo żadnego światowego konfliktu. Bardziej – zanikanie kina jako takiego.

By temu zapobiec, warto pokazać, iż nagradza się niezależne filmy, prawda? Każdy ma poza tym swoje własne bolączki i swoje własne sny. Wasze nie są takie jak nasze – zdaje się szeptać Fabryka Snów. Niejako dodając: jestem tylko areną rozrywki, cyrkiem iluzji, czego ode mnie chcecie? I w pewnym sensie ma rację. Dziwi może jedynie to, iż wciąż jeszcze się temu dziwimy.

Idź do oryginalnego materiału