Okrutne piękno "Godland". Ten film to dwie godziny kontemplacji

1 rok temu
Zdjęcie: Godland


Hlynur Pálmason opowiada swoją historię nie tylko wydarzeniami, ale także pejzażem, ciszą, dźwiękiem deszczu. To dzieło jednocześnie bardzo uniwersalne i bardzo hermetyczne, piękne i trudne.

Zacznijmy od tytułu, pod którym rozpowszechniany jest ten film – „Godland”, co chcielibyśmy przetłumaczyć jako „Ziemia Boga”. Ta ziemia – owszem – jest być może boska, ale czy Boża? Tytuł duński – „Vanskabte Land” – a szczególnie islandzki – „Volaða Land” – mówią coś zupełnie innego. To raczej nędzne miejsce, zdeformowana, zniekształcona, oszpecona kraina.

Hlynur Pálmason, scenarzysta i reżyser filmu, w jednym z wywiadów wyjaśnia, iż oryginalny tytuł to fraza wyjęta z wiersza Matthiasa Jochumssona (1835-1920) pod takim samym tytułem. Ten islandzki poeta, autor hymnu narodowego, napisał swój wiersz – diatrybę pełną nienawiści do własnego kraju – gdy wrócił po studiach z Danii. Ciągnąca się zima i niedające wytchnienia krótkie lato sprowokowały go do stworzenia utworu pełnego goryczy. „Bóg stworzył cię w gniewie, niespokojna ziemio” – narzekał poeta. Lucas (Elliott Crosset Hove), główny bohater filmu, przybywający na Islandię młody pastor luterański rodem z Danii, prawdopodobnie nie znał wiersza Jochumssona, ale mógłby chyba powtórzyć te słowa. Islandia nie okazała się dla niego ziemią obiecaną, raczej – przeklętą.

To film o kłopotach z islandzką tożsamością, którą wciąż naznaczona jest silnymi związkami z Danią. Sam twórca – jak przyznaje – jest rozdarty między dwoma krajami: Islandią, w której się urodził, i Danią, która dała mu wykształcenie

ks. Andrzej Draguła

Udostępnij cytat
Facebook
Twitter

Jest koniec XIX wieku, Islandia to wciąż terytorium zależne od Danii, a adekwatnie duńska kolonia, pod duńską jurysdykcją kościelną. Film rozpoczyna się od sceny, gdy biskup wysyła tam księdza z misją duszpasterską. Przestrzega przed kapryśnym klimatem, siarkowymi wyziewami z wulkanów, surowością zimy. Lucas wypływa statkiem w kierunku wyspy.

Biskup Adam z Bremy pisał w XI wieku: „Grenlandia położona jest daleko naprzeciw szczytów Szwecji i Gór Ryfejskich. Ludzie są tam zieleni od słonej wody, skąd i cała kraina bierze nazwę. Żyją nie inaczej od Islandczyków, tylko iż są waleczniejsi. Jak słyszymy, w ostatnich latach lud ten został oświecony łaską chrześcijaństwa”.

Zapewne z końcem XIX wieku przekonania o życiu mieszkańców Islandii były o wiele bardziej realistyczne, co nie znaczy, iż wyspa pozbyła się podobnej aury tajemniczości. Znaczna odległość od kontynentu, odizolowanie, trudności komunikacyjne – wszystko to sprawiało, iż pozostawała krajem na poły pogańskim, przynajmniej w odczuciu mieszkańców stałego europejskiego lądu. Nic dziwnego, iż zintegrowani z okrutną naturą, żyjący w rytmie przyrody, w codziennej symbiozie z wodą czy z deszczem, na nazwanie którego mają więcej słów niż Duńczycy, wierzący w istnienie elfów, w młodym adepcie sztuki kapłańskiej tutejsi nieokrzesani mieszkańcy nie mogli wzbudzić zaufania.

Ale i on się o to nie stara. Ascetyczny pastor może być postrzegany wyłącznie jako inny, obcy, nieswój, by nie powiedzieć – intruz. Wbrew radom biskupa, Lucas nie próbuje się upodobnić w swych zwyczajach do przyszłych parafian. Trudności językowego porozumienia to tylko zewnętrzny znak głębszego konfliktu. Czy można wydać za niego córkę? Odpowiedź negatywna wydaje się jedyną możliwą. „Nie potrzebujemy takich mężczyzn” – mówi Carl (Jacob Lohman), ojciec Anny (Vic Carmen Sonne), która chętnie uciekłaby z pastorem do Danii.

Przybycie Lucasa zaburza istniejącą w tutejszym świecie homeostazę. Ragnar, jego przewodnik (Ingvar Sigurðsson), w trakcie podróży przez islandzki interior odradza przejście przez rwący nurt rzeki. Duchowny ignoruje przestrogi i nakazuje przeprawę, w wyniku której ginie jeden z towarzyszy, a krzyż dźwigany przez konia odpływa z nurtem rzeki.

Zresztą, od samego początku to nie krzyż będzie atrybutem Lucasa, ale noszony na plecach aparat fotograficzny. Wędrujący po wyspie z aparatem, kliszami, statywem i przenośną ciemnią w poszukiwaniu pleneru przypomina bardziej kogoś utrwalającego świadectwa pierwotnych kultur niż głosiciela Ewangelii. A jednocześnie jest w tym obrazie nosiciela aparatu coś chrystusowego. Już na plaży, gdy stawia pierwsze kroki na islandzkiej ziemi, Lucas pada pod ciężarem sprzętu jak pod krzyżem. Nie poniesie jednak tego ciężaru do końca, ale zrzuci.

Ze sceny na scenę coraz bardziej jesteśmy przekonani, iż misja młodego pastora nie może się powieść. Ragnar pyta go, jak można zostać sługą Bożym. Lucas nie potrafi wyjaśnić. Ida (Ída Mekkín Hlynsdóttir, córka reżysera), gubi się w tłumaczeniu z islandzkiego na duński. Trzeba słuchać Boga, ale nie chodzi o głos – mówi pastor. jeżeli nie o głos, to o co? Islandzki poeta Helgi Valtýsson tak pisał o swojej ojczystej wyspie: „Odległość, błękit gór, wielka czasza lodowca, królewski szmer ciszy – to wszystko odbija się i rozbrzmiewa pod kopułami twojej duszy rozciągającej się między niebem a ziemią. I sam wtedy wtapiasz się niczym wzruszona śpiewem dźwięcząca struna w nabrzmiały ciszą kosmiczny wymiar Boga i stajesz się jednością”. Zdaje się, iż w tym filmie wszyscy słyszą rozbrzmiewający głos Boga prócz Lucasa, wobec którego Bóg wyłącznie milczy.

Hlynur Pálmason zrobił film piękny, ale mimo wszystko trudny w odbiorze. Z jednej strony to dzieło bardzo uniwersalne, z drugiej – bardzo hermetyczne. Bez znajomości kontekstu historycznego i kulturowego motywacje bohaterów mogą się wydawać nieuzasadnione. Narastająca agresja ze strony Lucasa nie powstaje tylko wskutek kapłańskiej frustracji i dojmującej samotności.

To film o kłopotach z islandzką tożsamością, którą wciąż naznaczona jest silnymi związkami z Danią. Sam twórca – jak przyznaje – jest rozdarty między dwoma krajami: Islandią, w której się urodził, i Danią, która dała mu wykształcenie. W „Godland” symbolem tej fantomowej tęsknoty za Danią staje się starsza córka Carla, która urodziła się tam i nie potrafi odnaleźć się na tej dziwnej wyspie, gdzie nie rosną żadne drzewa. Nad jej romansem z Lucasem ciąży wielowiekowa historia.

A wszystko to opowiada reżyser w bardzo powolnym tempie, typowym dla slow cinema. Tak, samą historię można by opowiedzieć w o wiele krótszym metrażu. Tylko iż ona nie opowiada się wyłącznie wydarzeniami, które ją napędzają. Opowiada się także pejzażem, ciszą, przestrzenią, dźwiękiem deszczu, który zdaje się nigdy nie przestawać padać. To film o Islandii i jej okrutnym pięknie, które mieszkańcy tej wyspy – jak pisał Jochumsson – zawdzięczają gniewowi Boga. Ponad dwie godziny kontemplacji.

Idź do oryginalnego materiału