Obraz na Wawelu

10 miesięcy temu

Moje serduszko centusieje – wystarczyła informacja od Moniki, iż na wystawę „Obraz Złotego Wieku” można w listopadzie wejść za darmo, wystarczy upolować wejściówkę, żeby błyskawicznie wzrosła moja motywacja do pójścia na wzgórze. Szczególnie iż planowałam się wybrać na zwiedzanie, jakoś mam sentyment do epoki Jagiellonów, choćby lektura Jasienicy mi go nie odebrała.

Dzień dziś był cudowny, nieba nie powstydziłaby się żadna włoska lokalizacja, więc pogoda też odpowiadała epoce. Mimo listopada na Wawelu wciąż kwitną kwiaty i kiedy zawieje, unosi się w powietrzu zapach lawendy i tych krzewinek, które już uschły. Nieco nostalgiczny, ale bardzo przyjemny.

Są także czysto jesienne widoczki, choć zdecydowanie nie listopadowe. Jakoś nie czuję z tego powodu szczególnego bólu, działam na fotony i lubię ciepłe kolory, więc jestem w swoim żywiole.

Ludzi sporo, na szczęście nie jest to takie oblężenie jak w sezonie. Zresztą środek dnia to też nie jest pora, kiedy tubylcy masowo przybywaliby na Wawel – nieco małych dziecków, nieco licealistów i odrobina emerytów. Starałam się na wystawie omijać grupy z przewodnikiem, na szczęście komnaty są na tyle obszerne a reglamentacja wejść na tyle przemyślana, iż moje starania odnosiły sukces.

Wystawa dosłownie dotyczy obrazu. Na początek wychodzi się na cudowny arras, na którym pod monogramem Zygmunta Augusta jest piękne przedstawienie globu. Niestety w swej skłonności do dostrzegania najpierw rzeczy dziwnych, zobaczyłam na starcie nad monogramem pana w meloniku, który to melonik z bliska zdał się bardziej podobny do uszanki. Skojarzenia to przekleństwo.

Sala ta poświęcona jest obrazowi świata i temu, jak obraz ten był kształtowany. Można popodziwiać wydanie greckie i łacińskie słynnego dzieła Ptolemeusza o geografii (rzecz jasna ze zbiorów Zygmunta Augusta, o którym zresztą w dalszej części wystawy można się dowiedzieć, iż był książkoholikiem, czy tam, mówiąc bardziej dystyngowanie, bibliofilem). Jest też rysunek będący czymś na kształt ówczesnej fotki na insta – Maciej Miechowita, który jako pierwszy opisał ziemie nasze i na wschód o Rzeczpospolitej, w swojej relacji umieścił rysunek, jak to pomyka w saniach. Jest też o pewnym posagu i zaleganiu z jego wypłatą, co poskutkowało powstaniem kolejnych grafik, ale już niemieckiego autorstwa. Warto zwrócić uwagę na szklany bukłak podróżny Bonera, bo podobny detal pojawi się potem w kolejnej z sal na obrazie. Ktoś dobrze przemyślał tę wystawę, bo podobnych smaczków jest więcej.

Potem pojawia się oczywiście obraz Boga, w tym sporo ciekawych ikon, wiele w stylu greckim. Obraz przedstawiający męczeństwo św. Stanisława to istny palimpsest – historia w historii, w historii. Na przykład król zamierza się na biskupa, a ma przed sobą w ołtarzu św. Michała Archanioła z wagą, a więc ostrzeżenie przed sądem Bożym. Zachwyciła mnie też drewniana nastawa ołtarzowa ku czci św. Stanisława – wysokiej klasy rzeźba, na dodatek oświetlona tak, iż figury wydają się żyć, a na pewno wyraźne są wibrujące w tych scenach emocje. interesujące także jest przedstawienie debaty św. Katarzyny Aleksandryjskiej z mędrcami, bo to obraz pt. jak pokazać, iż się coś ufundowało, bez pokazania siebie. Boner po prostu w oknie po prawej za świętą umieścił swój herb. A co!

A skoro o obrazie w obrazie mowa, polecam też predellę ze sceną wjazdu Jezusa do Jerozolimy. Dodam tylko, iż żółty kolor w malarstwie religijnym symbolizował zdradę. I teraz sobie rzućcie okiem…

Tutaj też pojawia się bukłak pielgrzymi, o którym wcześniej spojrzałam – w ręku św. Jana (można go rozpoznać po kolorystyce szat i młodym wieku).

Pojawiło się także nieco memicznych przedstawień. Jak na przykład to (Jezus: „Mamo, mamo, jeszcze raz: Idzie rak, nieborak…”. Maryja: „Synek, dajże spokój. Ludzie patrzą!”. Prosze się nie gorszyć, to tylko moje głupie skojarzenia graficzne).

Pojawiło się też nieco naczyń kościelnych, w tym piękny pacyfikał z relikwiami. Zachwyciły mnie królewskie i należące do możnowładców modlitewniki – maleństwa, bogato i z klasą zdobione, zdecydowanie nie dało się nudzić podczas modlitwy.

Ciekawe były też zbiory numizmatyczne, a dokładnie medale, które wtedy traktowano bardziej jak współcześnie podarowanie komuś swojego zdjęcia niż odznaczenie. Zachwycające są portrety w formie kamei, które zawieszano sobie na szyi (tzn. np. królowa wieszała sobie portret męża w pięknej oprawie). Co do numizmatów, są te takie o wymowie, hm, publicystycznej, a zdecydowanie apologetycznej. Na przykład pro- i antypapieskie.

Medalik z profilem Chrystusa i napisem po hebrajsku otrzymywali przyjmujący chrzest Żydzi. Mam w planach studia nad takim jednym – Sewerynem z Lubomli. Pewnie też taki dostał.

Mamy więc na wystawie obraz świata, potem Boga, potem władców i rodu panującego, osób spoza tego kręgu, wojny (w tej sali także zachwycające grafiki Hansa Durera – to zdecydowanie był mistrz), fascynacje antykiem i ich przełożenie na kreowanie obrazu, wreszcie obraz natury – od grafik w opisach świata po arrasy (tak, w tamtej epoce także doceniano lamy…).

W ostatniej sali można z bliska obejrzeć słynne wawelskie główki, jedna okazja na wiele lat, bo zwykle wiszą pod sufitem. A tu blisko, widać każdy detal – zdecydowanie się bronią.

Znów było komicznie, ale tu już autorzy wystawy to świadomie zaplanowali – grafika w książce przedstawiająca sąd Parysa z czyjąś późniejszą próbą cenzury oraz reklamowanie bajek Ezopa jak zawierających elementy krotochwilne. Dobre.

Rozbawiła mnie też zbieżność wyrazu fizjonomii pewnego biskupa z ptaszęciem w jego herbie. Może to się po prostu udziela…

Ekspozycja jest spora, na spokojne obejrzenie trzeba poświęcić nieco czasu, a iż na ten sam bilet można wejść też do komnat, więc jest to tożsame ze spędzeniem większości dnia w zamku. Nie wchodziłam do komnat, bo niedawno byłam, ale bardzo polecam. Wystawę na pewno warto zobaczyć, szczególnie iż jest opcja wypożyczenia słuchawek i oglądania z narratorem, iż tak to ujmę. Jest ona przemyślana, dobrze w większości miejsc oświetlona i rzeczywiście pozwala odczuć, iż to był złoty wiek Rzeczpospolitej. Jednocześnie jego złocistość nie jest nachalna ani kiczowata, ma swoją klasę i wyczucie smaku, rzekłabym – klasyczne. Może poza monumentalnym portretem bp. Piotra Gamracego…

Jest sporo ciekawostek, smaczków i możliwych do wyśledzenia powiązań. Mówiąc inaczej, twórcy wystawy podeszli z szacunkiem do intelektu i spostrzegawczości oglądających. Kto nie zauważy, ten nie zauważy, a kto zauważy, będzie miał przednią zabawę.

Nakarmiona wrażeniami wyszłam na podcienia i zachwycił mnie klimat dziedzińca. To miejsce wciąż żyje i jak dobrze, iż tak jest. Zresztą nie tylko żyje, jest też piękne i wciąż się broni swoim renesansowym pięknem. Po drodze jeszcze zrobiłam fotografię budynkowi mojego instytutu z czasów studiów na UJ (Kolegium Witkowskiego). Niby neogotyk, ale też jest elegancko.

Dzień piękny, zdecydowanie udany i bogaty. Jest za co dziękować, a wam polecam sięgnięcie po darmowe wejściówki, są o TUTAJ (wrzucają je z tygodniowym wyprzedzeniem, jeżeli chodzi o datę wejścia, bo gwałtownie znikają).

Idź do oryginalnego materiału