To pytanie zdaje się zupełnie pozbawione sensu. A może potraktować je jak kōan – wejście w paradoks, który może odsłonić przed nami coś istotnego, jeżeli tylko odrzucimy proste pewniki.
Lata temu, gdy na studiach religioznawczych zgłębiałem buddyjskie teksty japońskich tradycji rinzai i sōtō – dwóch głównych odłamów buddyzmu zen – natknąłem się na kōany. To nazwa krótkiej literackiej formy, zwykle przyjmującej postać pytania, anegdoty czy lapidarnego dialogu, której istotą jest paradoks. Jeden ze słynnych kōanów brzmi: jaki dźwięk wydaje jedna klaszcząca dłoń?
Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.
Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Koany nie stanowiły popisu pomysłowości, to motywacja zupełnie obca buddyjskim autorom. Były narzędziem do medytacji, sposobem na wytrącenie umysłu ucznia ze stanu drzemki, pomocą w drodze do osiągnięcia kenshō – pierwszego i nagłego oświecenia, płytkiego wglądu w ostateczną naturę rzeczywistości, który ma przygotować adepta buddyjskich nauk do przebudzenia pełniejszego i trwalszego: satori.
O co modlą się ateiści? To pytanie zdaje się zupełnie pozbawione sensu. Ale czy jesteśmy tego absolutnie pewni? Przecież wiemy już, dzięki współczesnej socjologii religii, iż wiara i niewiara to raczej spektrum niż absolutnie opozycyjne bieguny. Żyjemy w końcu w miejscu i epoce naznaczonej przez krzyżowanie się nurtów sekularnych, postsekularnych i zorientowanych na rewitalizację postaw konfesyjnych.
Czy dziś – dekady po rozbiciu jądra atomu, sformułowaniu zasady nieoznaczoności i stworzeniu logik wielowartościowych – tak trudno nam wyobrazić sobie, iż serce jednego człowieka mogą przecinać prądy o pozornie sprzecznych wektorach? Tzw. chłopski rozum, który prowadzi swoich współczesnych rycerzy na krucjaty przeciw osiągnięciom nauk szczegółowych, nie jest dobrym patronem na czas płynnych lęków i rozpadu – niekoniecznie ostatecznego – tradycyjnych form religijności.
A gdyby zatem tytułowe pytanie potraktować jak kōan – chwilowe wytrącenie nas z poczucia oczywistości, wejście w paradoks, który może odsłonić przed nami coś istotnego, jeżeli tylko odrzucimy proste pewniki? Kilka dni temu natknąłem się na wpis karmelity, o. Mateusza Filipowskiego, który na swoim profilu Facebook napisał „Modlitwę ateisty”. Tak opisuje ją sam autor:
„Napisałem ją kilkanaście lat temu, po tym jak w moich żyłach zaczęli płynąć bracia i siostry ateiści. Mogłem ich przyjąć do stołu swego życia dzięki mądrej i wrażliwej formacji pod okiem małej Teresy z Lisieux. «Modlitwa» ta przeleżała w szufladzie do dnia dzisiejszego. Dziele się nią właśnie teraz, bo warto przypomnieć, iż poezją i baśnią, obrazem i literackimi artefaktami, alegorią i symbolem, słowem tkanym i malowanym, można opowiadać na różne sposoby dobre opowieści o ratunku przychodzącym od światła i kawałka chleba. Błogosławieni, którzy obraz, słowo i dobre intencje potrafią odczytywać w prostych spojrzeniach”.
A oto treść samej modlitwy:
Ojcze kościoła, który rzekomo jesteś.
Niech imię twoje zostanie nam podarowane.
Niech królestwo twoje – jeżeli jednak jest – niech nie będzie dla nas zamknięte, z powodu naszej wyznawanej niewiary.
Niech nasze proste i uczciwe życie,
okaże się twą wolą dla nas;
tu na ziemi – tak wspaniałej i realnej; jak i w niebie, które jest dla nas zakrytą tajemnicą.
Jeśli nas stworzyłeś – daj nam chleba codziennego, chociaż cię o niego nie prosimy.
Jeśli jesteś – przebacz nam zło, które wymierzyliśmy drugiemu człowiekowi, bo i my również pragniemy miłości, pokoju i dobra dla naszych bliźnich.
I nie dopuść, abyśmy przypadkiem uwierzyli w ciebie na pokaz, ale zachowaj nas w prawdzie naszego sumienia.
AMEN!
to znaczy niech się tak stanie, skoro droga niewiary jest naszą drogą, którą w wolności (a ponoć nam ją dałeś) sami wybraliśmy!
Solidarność wewnętrzna
Nietrudno wyobrazić sobie szyderczą odpowiedź zaciętego antyteisty – a więc kogoś, kto nie tylko nie wierzy w Boga i uznaje, iż nie ma podstaw w niego wierzyć, ale również jakiekolwiek przejawy takiej wiary uznaje za głęboko szkodliwe – w której wypowiedz karmelity byłaby pobożną mrzonką. Czy to nie kolejna mutacja idei anonimowego chrześcijaństwa, jaka w swojej zwulgaryzowanej formie traktuje ateistów jak dzieci, które jeszcze nie zrozumiały prawdziwej treści swojego doświadczenia duchowego.
Jestem przekonany, iż możliwa jest inna perspektywa spojrzenia na samą myśl i konkretną propozycję „Modlitwy ateisty”. Wystarczy wsłuchanie się w słowo wstępu samego autora, a potem w kolejne wersy modlitwy – bez hermeneutycznej nieufności i pragnienia zdemaskowania zawartego w nich fałszu.
Słowa o „braciach i siostrach ateistach”, których autor przyjmuje przy stole, to niemal cytat z wspomnianej chwilę później Teresy z Liseux – wyjątkowej postaci w dziejach Kościoła, która sama u kresu życia deklarowała, iż „straciła wiarę”, iż „nie widzi” już Boga i potrafi „już tylko kochać”. Jej deklaracje o doświadczanej ciemności, zaćmieniu wiary, które nie dosięgnęło jedynie jej miłości, stanowią istotny trop w myśleniu o możliwości ateistycznej modlitwy.
Mała Teresa dostrzegła, iż druzgoczące doświadczenie opuszczenia przez Boga może być udziałem osoby, która całym swoim sercem i przez całe życie jest ku Niemu wychylona. Solidarność z niewierzącymi, o której pisała, nie oznacza tylko dyplomatycznego gestu skierowanego na zewnątrz: do rzekomo gorszych innych, którzy odrzucili wielką obietnicę, którym ona – jako ta mądrzejsza – łaskawie podaje rękę. Jest zupełnie odwrotnie
Przyjęcie ateistów do stołu to w pierwszej kolejności gest wewnętrzny, uczciwe przyznanie, iż żadna wiara nie jest całkowitą, absolutną, nieprzerwaną, obejmującą każdy fragment naszego życia pewnością. Taka wizja wiary jest zdehumanizowaną fikcją, wykolejoną duchowością, mutacją zamkniętej ideologii, która sama sobie sufluje odpowiedzi na wszystkie pytania płynące spoza jej granic.
Siadamy przy jednym stole z ateistami nie tylko dlatego, iż na dobre i na złe jest nam dane żyć na tym samym świecie, iż istnieją drogi do etycznego i sensownego życia, których nie oświetla wiara – przynajmniej nie we własnym imieniu – ale również dlatego, iż jak Teresa z Liseux, potrafimy przyznać, żę jesteśmy zranieni doświadczeniem oddalenia perspektywy ostatecznego sensu, które wydaje się nieuleczalne.
Cierpliwość w ciemności
Tym, co może faktycznie różnić nas wobec tego uniwersalnego doświadczenia, jest cierpliwość. W znakomitej książce Tomáša Halíka „Cierpliwość wobec Boga” czytamy:
„Cierpliwość – jaką wykazujemy wobec wieloznaczności stawianych nam przez życie zagadek, odrzucając pokusy ucieczki na drogę zbyt łatwych odpowiedzi – jest zawsze naszą cierpliwością wobec Boga. Boga, którego nie mamy «pod ręką». Czymże jest wiara, jeżeli nie aktywną otwartością na Jego ukrycie; owym odważnym «tak» albo przynajmniej pragnącym «może» naszej nadziei w głębokiej ciszy Bożego milczenia; wytrwałym płomykiem, który ciągle od nowa wystrzeliwuje z popiołu rezygnacji choćby w najdłuższej, najciemniejszej i najchłodniejszej nocy?”.
Żyjemy – niestety – w czasach, w których myśl o próbach zbyt wielkich dla ludzkiej cierpliwości, jest zupełnie namacalna, a społeczne rusztowania postaw konfesyjnych i zmysłu sensu się chwieją
Karol Grabias
Wierzący – czyli choćby ten, którym kieruje „pragnące «może»” – w arcyludzkim doświadczeniu nocy, której kresu nie widać, daje Bogu jeszcze jedną szansę. Mówi „zaczekajmy jeszcze chwilę”, gdy inni przestają wypatrywać ratunku. Patrzy na swój los jak na nieurodzajne drzewo figowe, na które, mimo braku racjonalnych podstaw, nie wydaje wyroku i za ogrodnikiem powtarza do właściciela „Panie, jeszcze na ten rok je pozostaw”, bo przecież „może wyda owoc” (Łk 13;8).
W tej perspektywie ateista byłby kimś, kogo cierpliwość przerosła noc, czyje usta zdolne wypowiedzieć „tak” przykryła woda. Oczywiście, istnieje wiele typów ateizmu – nie ma jednego mianownika dla egzystencjalnego gestu Iwana Karamazowa, zwracającego bilet Bogu i płaskiego materializmu Lenina, dla którego religia to bajka, wydłużającą agonię klasy robotniczej. Ale spróbujmy, choćby w formie eksperymentu myślowego, przyjąć perspektywę Halika, który o wierze i niewierze myśli właśnie w kategoriach cierpliwości.
Nie wydaje mi się, by w naszej szerokości geograficznej wyzwaniem było wyobrażenie sobie perspektywy kogoś, na kogo spadła noc spoza jego kategorii wagowej. Kogoś, kto w ciemności traci cierpliwość i przestaje w końcu wypatrywać ocalenia. Kogoś, kto szukał śladów obietnicy na tym świecie, ale nie udało mu się ich znaleźć. Kto powtarza za właścicielem ogrodu „Oto już trzy lata, odkąd przychodzę i szukam owocu na tym drzewie figowym, a nie znajduję. Wytnij je” (Łk 13;7).
Na jednego Wiktora Frankla, który po piekle Auschwitz napisał „Ukrytego Boga”, przypadły tysiące osób, które – absolutnie nie z własnej winy – w obozowej nocy nie znalazły nic, poza całkowitą ciemnością. Żyjemy – niestety – w czasach, w których myśl o próbach zbyt wielkich dla ludzkiej cierpliwości, jest zupełnie namacalna, a społeczne rusztowania postaw konfesyjnych i zmysłu sensu się chwieją.
Modlitwa ateisty
Dlatego czytam „Modlitwę ateisty” jako istotny fenomen, który staje w poprzek utartego dualizmu wierzący–niewierzący. Tak, o. Filipowski pisze ją w pierwszej osobie, próbując opisać moment ateistyczny z wnętrza własnej wiary. Ale jednocześnie próbuje w jakiś sposób otworzyć swoją wyobraźnie na tropy myślenia ateistycznego, którego nie odrzuca i jednoznacznie nie wartościuje.
- Martin Scorsese
- Antonio Spadaro SJ
Dialogi o wierze
To coś, co współczesny filozof i twórca pojęcia anateizmu, Richard Kearney, nazywa hermeneutyczną gościnnością – ćwiczenie z wyobrażania sobie perspektywy egzystencjalnej innego, które dochodzi aż do zamiany roli gospodarza z gościem. Jak mój obraz świata wyglądałby z perspektywy kogoś, kto ma inne doświadczenie sensu? Czy jego pojęcia i kategorie dają się ugościć w moim myśleniu? „Modlitwa ateisty” to antypody tego, jak wierzący często myślą i wypowiadają się na temat niewiary.
„Jeśli jesteś” – mówi „Modlitwa”, między wierszami dopowiadając: „choć wszystko wskazuje na to, iż jest inaczej”. „Niech królestwo twoje – jeżeli jednak jest – niech nie będzie dla nas zamknięte”, a w wyobraźni czytamy: „choć tyle razy słyszeliśmy, jak odmawiano go nam przez naszą postawę”. Wiem, iż takie słowa mieszczą się w granicach ateistycznej wrażliwości – choć oczywiście nie każdej. W komentarzach pod „Modlitwą” znajdziemy szczere wyznania: „Prawie każdy z nas był kiedyś ateistą”, „Bardzo często zaczynam modlitwę właśnie od słów «jeśli jednak jesteś»“.
Nie jestem naiwny – są ateiści, którzy na żadnym gruncie nie chcą dyskutować z wierzącymi, ani tym bardziej słuchać o ateistycznych wariacjach na temat modlitwy. Po części pewnie dlatego, co wiele razy na swój temat od rzekomo wierzących usłyszeli. Są też tacy, dla których „opowieści o ratunku przychodzącym od światła“ brzmią jak kolejna bajka dla dorosłych dzieci, choćby w formie Tokarczukowskiej tęsknoty do „jakiegoś innego spojrzenia, czułego, szerokiego i ocalającego”, o jakiej pisała w przedmowie do nowego wydania „Ziemi Ulro”.
Nawet, jeżeli ateiści nie chcą żeby ktokolwiek dzielił się z nimi obietnicą światła – często wciskaną im do gardła w formie, która dawno przestała być strawna poza zamkniętą formacją kulturową – to nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy towarzyszyli sobie w chwilach, gdy nie mamy żadnych odpowiedzi wobec doświadczanego zła. Będzie to tym łatwiejsze, im szczerzej przyznamy, iż nas też nie oszczędza noc.
Nic nie szkodzi temu bardziej, niż teodycealne bajki przyjaciół Hioba opowiadane w chwilach, gdy dojrzała wiara milczy. Żadna teologia nie czyni skandalu cierpienia niewinnych – w Gazie, Ukrainie, Jemenie, czy gdziekolwiek indziej – mniej absurdalnym.
„Nie wiem” i „nie ma dla tego żadnego uzasadnienia” – może to są niezapisane słowa ateistycznej modlitwy, które częściej powinni odmawiać wierzący?
Przeczytaj również: Anateizm: nowe otwarcie dla wiary? Rozmowa z ks. Tomášem Halíkiem