Nina Simone: życie dedykowane sprawie. Boginie muzyki (4)

5 godzin temu
Zdjęcie: Nina Simone


Dojmująco śpiewała o tym, iż choćby nie mając nic, zawsze można mieć siebie. Wolność równoznaczna była dla niej z brakiem lęku.

Czwarty odcinek cyklu „Boginie muzyki”. Wcześniejsze przeczytacie tutaj

Władcza, bojowa, posągowa, majestatyczna – to przymiotniki, którymi można opisać postać Niny Simone. Słowa, jak to słowa, stanowią tylko próbę zbliżenia się do istoty rzeczy. W przypadku Simone raczej przestrzeloną. To artystka wymykająca się próbom takiego uchwycenia, przekraczająca je absolutną siłą swojej muzyki.

Dźwięki jej płyt kojarzą mi się z okresem dzieciństwa i nastoletniości – prawdopodobnie wtedy po raz pierwszy je usłyszałam. Odtwarzane przez mojego tatę utwory Niny Simone rozbrzmiewały doniośle w salonie, wypełniając wszystkie piętra naszego domu aksamitnym głosem. I choć jestem za młoda, aby mieć bezpośrednie doświadczenie jej koncertu, to choćby dzisiaj obcowanie z zapisami tamtych występów nieskończenie mnie elektryzuje. Za każdym razem czuję się zarażona afektywnym działaniem jej wokalu – do tego stopnia, iż zdarza mi się zapomnieć o zapośredniczonym charakterze tego doświadczenia.

Zadymiara i ryzykantka

„Dla mnie i dla moich przyjaciół była boginią. Wielka Nina Simone. Legendarna Nina Simone. Zadymiara i ryzykantka, która nauczyła nas wszystkiego, co powinniśmy wiedzieć o istocie artystycznego nieposłuszeństwa. Była autentykiem, najlepszą ze wszystkich” – pisał Nick Cave, odwołując się do wydarzeń roku 1999 w trakcie Meltdown Festival w Londynie. To właśnie wtedy, 1 lipca, Nina Simone zagrała jeden ze swoich ostatnich koncertów.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu

Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.

Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram

Z pomalowanymi na złoto powiekami przypominała Kleopatrę, a tuż przed wydobyciem pierwszych dźwięków, zasiadając do steinwaya, wyjęła z ust zużytą gumę do żucia i przykleiła ją do instrumentu. Warren Ellis – przyjaciel Cave’a i kolega po fachu z zespołu The Bad Seeds – po koncercie gwałtownie popędził do fortepianu, aby odkleić pozostawioną przez artystkę resztkę. Przez długie lata trzymał ją zawiniętą w ręcznik, schowaną na strychu niczym najcenniejsze znalezisko.

Dopiero w 2019 r., równo dwie dekady po pamiętnym występie, gumę ujrzała szersza publiczność. Cave organizował wówczas w Kopenhadze wystawę „Stranger Than Kindness” i wspólnie z Ellisem uznali, iż resztka z ust muzycznej bogini powinna znaleźć się na ekspozycji. Guma przeobraziła się w coś więcej niż tylko pamiątkę wyjątkowego wieczoru, gdy królowała muzyka. Wystawiana niczym dzieło sztuki, zabezpieczona taflą szklanej gabloty, odlana w kopiach ze srebra i złota stała się artefaktem, wręcz relikwią.

Ta historia stanowi nie tylko dowód osobliwych zainteresowań Warrena Ellisa (napisał książkę „Guma Niny Simone”). Jest też świadectwem niezwykłego oddziaływania artystki, która jeszcze za życia zdołała wypracować sobie renomę pozwalającą na myślenie o niej w kategoriach sacrum, jako o kimś bliskim Absolutowi. Porywała tłumy, miała miliony fanów, przez których była uwielbiana. Z równą intensywnością inspirowała kolejne pokolenia artystów.

Co się stało, Pani Simone?

Pytanie stawiane w książkowej biografii autorstwa Alana Lighta oraz w filmie o tym samym tytule w reżyserii Liz Garbus jest jak najbardziej uzasadnione. Ba, wręcz nieuniknione. W życiu Niny Simone działo się tak wiele, iż spokojnie swoim życiorysem mogłaby obdarować co najmniej kilka osób. Zdobywała szczyty sławy i tarzała się w dołach depresji.

Urodziła się jako Eunice Kathleen Waymon 21 lutego 1933 r. w Tryon w Karolinie Północnej. Była szóstym dzieckiem (łącznie będzie ich ośmioro) w rodzinie zubożałej w wyniku Wielkiego Kryzysu. W autobiografii zatytułowanej „I Put a Spell On You” uprawia wstrząsającą archeologię bólu, odtwarzając dzieje rodziny Waymon oraz przywracając pamięć o niewolniczej spuściźnie swoich przodków. Pierwsze wspomnienie przyszłej wokalistki to śpiew jej własnej matki-kaznodziejki. Gry na fortepianie zaczęła się uczyć w wieku 3-4 lat. Mama zabierała ją na pikniki religijne wypełnione muzyką.

Od zawsze miała jasno określony cel: stać się pierwszą czarną pianistką koncertową w Europie. Pobierała w tym celu lekcje u białej nauczycielki muzyki, a potem studiowała w Julliard w Nowym Yorku. Pragnęła kontynuować edukację muzyczną i w tym celu aplikowała do Curtis Institute of Music w Filadelfii, ale nie została przyjęta. Przyczyn odrzucenia słusznie doszukiwała się w swoim, wówczas uważanym za niewłaściwy, kolorze skóry.

Nie poddała się i rozpoczęła pracę w Midtown Bar&Grill w Atlancie. „W nocnym klubie powiedziano jej, iż będzie musiała śpiewać do własnego akompaniamentu, co skutecznie zapoczątkowało jej karierę jako wokalistki jazzowej” – odnotowuje Warren Ellis.

W roku 1954 zmarła Eunice Waymon, a narodziła się Nina Simone. Zmiana personaliów, równoznaczna z ostrym odcięciem się od rodziny, poprzedzona była decyzją o graniu jazzu, „diabelskiej muzyki”, której nie zaakceptowałaby mama artystki. Łatka śpiewaczki jazzowej przylgnęła do niej na dobre, a jazz jako gatunek w omówieniach jej twórczości odmieniany był przez wszystkie przypadki. Sama chciała widzieć siebie nieco inaczej: „Jeśli miałabym zostać jakoś nazwana, powinna to być śpiewaczka ludowa, ponieważ w moim graniu było więcej folka i bluesa niż jazzu”.

Kariera zamiast klasyki

Lata 1958/59 stanowiły dla Niny Simone preludium do wkroczenia w przestrzeń show biznesu – przestrzeń wcale nie domyślną dla osoby od zawsze aspirującej do grania muzyki klasycznej.

Stało się to najpierw dzięki wyjątkowej interpretacji utworu „I Loves You Porgy” z opery „Porgy and Bess” George’a Gershwina, a później za sprawą wydania pierwszego albumu „Little Girl Blue: Jazz as Played in an Exclusive Side Street Club”. W jego skład zostało włączone wspomniane wykonanie, a także tak znamienne dla niej utwory jak: „Love Me or Leave Me” czy „My Baby Just Cares for Me”. Krążek bił rekordy sprzedaży i do teraz uważany jest za najbliższy bestsellerowi w dorobku Simone. Kolejne lata to aż dziesięć nagranych albumów, a także zmiana wizerunku piosenkarki, która coraz częściej decydowała się na etniczne elementy ubioru i fryzurę afro.

W 1960 r. wystąpiła na Newport Jazz Festiwal, gdzie publiczność zobaczyła w niej prawdziwą gwiazdę. Chwilę później przez wspólnych znajomych poznała Andy’ego Strouda, poślubiła go jeszcze w tym samym roku, potem na świat przyszła ich córeczka – Lisa. Relacja, w której mąż pełnił jednocześnie funkcję partnera oraz menadżera, stanowi mroczny wątek biografii Simone. Gdyby żyła dzisiaj, z pewnością byłaby jedną z kobiet wypowiadających się w ramach ruchu #Metoo. Andy stosował wobec niej przemoc fizyczną i psychiczną, gwałcił ją, wykorzystywał. Jej własny mąż zgotował jej piekło na ziemi.

Zrobił z Niny maszynkę do zarabiania pieniędzy, nie pozwalał jej na choćby chwilę wytchnienia, naciskał, żeby uczestniczyła we wszystkich wydarzeniach, niczego nie odpuszczała, „pielęgnowała” karierę. Czuła się jak w pułapce – była w nim śmiertelnie zakochana, ale też śmiertelnie się go bała. Z każdą kolejną przemocową sytuacją wmawiała sobie, iż to ostatni raz, iż on już nigdy więcej tego nie powtórzy. Był tyranem, którego nie potrafiła opuścić. W swojej autobiografii napisze później: „Przez większość mojego życia pracowałam na rzecz bardzo prywatnych celów z takim poświęceniem, które wykluczało cokolwiek innego”.

W 1963 r. wystąpiła w prestiżowej Carnegie Hall. O koncercie właśnie w tym miejscu marzyła od zawsze. Zaczęło się istne szaleństwo – utwory Niny Simone grały stacje radiowe w całej Ameryce, prasa o niej huczała.

Śpiewaczka ku wolności

Diagnozę jej twórczości, która najbardziej do mnie przemawia, zaproponował Dave Marsh w przedmowie do wznowionego po śmierci Simone wydania jej autobiografii. Pisał tam, iż jeżeli już jakoś ją określać, to jako freedom singer, bo to właśnie niezwykły głos, będący jednocześnie głosem ku wolności, bardziej niż muzyka definiował jej twórczości.

Wolność stanowiła sens jej śpiewu i sens jej życia. W wywiadzie z 1968 r. zapytana o to, czym dla niej jest, mówiła, iż wolność to uczucie niemożliwe do wytłumaczenia dzięki słów. Porównywała je do stanu zakochania – wolność może zostać przez człowieka rozpoznana, dopiero gdy zostanie w nim urzeczywistniona. W utworze „Ain’t Got No, I Got Life” (okrzykniętym nowym czarnym hymnem) dojmująco śpiewała o tym, iż choćby nie mając nic, można zawsze mieć siebie. Jej zdaniem wolność równoznaczna jest z brakiem lęku.

Doskonale wiedziała, iż nie jest tylko czarna, ani nie jest tylko kobietą. Jest czarną kobietą w rasistowskich Stanach Zjednoczonych. Jednocześnie wierzyła, iż determinizm nie jest raz na zawsze rzuconą klątwą

Karolina Broda

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

Konsekwencje segregacji rasowej nie były dla niej kwestią przenikliwej analizy, ale czymś, co tu i teraz odciskało widoczne, odczuwalne piętno na jej własnej skórze. Stały się kwestią życia i śmierci, istnienia i nieistnienia. Sprawa dołączenia do ruchu praw obywatelskich jawiła się Ninie jako oczywista: „Jak każda osoba mająca choć trochę rozumu podążałam za rozwojem ruchu praw obywatelskich, począwszy od jego wczesnych dni”.

Była świadoma intersekcjonalnych wykluczeń kumulujących się w jej osobie. Doskonale wiedziała, iż nie jest tylko czarna, ani nie jest tylko kobietą. Jest czarną kobietą i ten niezaprzeczalny fakt sprawił, iż rasistowskie i patriarchalne społeczeństwo Ameryki przyszykowało społeczne lokum Niny Simone jeszcze przed jej narodzinami. Wierzyła, iż determinizm społeczny nie jest raz na zawsze rzuconą klątwą. Chciała pokazać, iż zmiana jest możliwa, a gdy wkraczała na scenę, ta pod wpływem jej głosu przeistaczała się w arenę walki o sprawiedliwość. Dziś jej twórczość nazwalibyśmy sztuką politycznie zaangażowaną.

Przyjaźniła się z eseistą, powieściopisarzem Jamesem Baldwinem i dramatopisarką Lorraine Hansberry (pierwszą czarną Amerykanką, której sztukę wystawiono na Broadwayu). Od tej ostatniej dostała istotną lekcję dotyczącą politycznej świadomości. Nigdy nie rozmawiały o facetach czy ubraniach. „To był zawsze Marks, Lenin i rewolucja – prawdziwy girls’ talk”. Dopóki mieszkała w stanie Nowy York, jej sąsiadami był Malcolm X, jedna z czołowych postaci ruchu afroamerykańskiego, oraz jego żona Betty Shabazz – pedagożka i działaczka na rzecz praw obywatelskich.

Nina Simone swoim głosem wcielała w życie aktywistyczne idee ruchu dążącego do zniesienia segregacji rasowej. Z całej siły pragnęła być wolną – wolną artystką, kobietą, człowiekiem. „I wish I knew how it would feel to be free” brzmiał jeden z tytułów jej piosenek i uniwersalny przekaz całej jej twórczości.

W reakcji na wydarzenia roku 1963 – wysadzenie kościoła w Birmingham w Alabamie (określanego mianem najbardziej podzielonego rasowo miasta kraju), w którym zginęły 4 dziewczynki i 20 innych czarnych, skomponowała utwór „Mississippi Goddam”. Śpiewa w nim: „Alabama bardzo mnie zasmuciła”. Zawierający w tytule przekleństwo (co było wtedy nie do pomyślenia dla sfery publicznej i medialnej) protest song pełen gniewu i złości był istną rewolucją!

Wydany w 1964 r. album „In Concert” dopełnił protestacyjne nastawienie jej muzyki. „Muzyka wspierająca prawa obywatelskie”, jak sama ją nazywała, stała się dla niej najważniejsza. A piosenki takie jak „To Be Young, Gifted and Black” czy „Blacklash Blues” (śpiewa tam: „świat jest pełen takich jak ja”) miały nieść moc, motywować do politycznego działania. Mówiła, iż nigdy nie wybierała; iż to, co spotykało ją w życiu, było wynikiem konieczności – mieszanki biedy i wykluczenia. Zdaje się, iż jako adwokatka słabych (do których czuła, iż wciąż należała i których uznawała się reprezentantką) oraz wrażliwa artystka chciała oszczędzić podobnego losu młodszym pokoleniom.

Cisza po burzy

Od lat 70. stała się niemal całkowicie nieobecna na amerykańskiej scenie muzycznej i artystycznej. Wyjechała z USA w 1971 r. po serii problemów z urzędem podatkowym. Podatków rzeczywiście przez pewien czas nie płaciła – we adekwatnym sobie rewolucyjnym geście – w ramach protestu wobec toczonej przez Stany wojny w Wietnamie oraz amerykańskiej dyskryminacji rasowej. W tamtym momencie rozpoczęła swoje podróże m. in. po Liberii, Barbadosie, żeby w końcu wylądować (aż do śmierci) na południu Francji.

Uchodziła za postać bezkompromisową i nieustępliwą, wręcz władczą. Posądzana była o zarozumiałość, wyniosłość i nadmierną pewność siebie. Współpracownicy Simone często podkreślają, jak obawiali się popełnienia choćby najmniejszego błędu, bo wiedzieli, iż może on spotkać się z ostrą, wybuchową reakcją ze strony piosenkarki. Miała opinię osoby o trudnym charakterze. Ale to właśnie ten charakter pozwolił jej na tak odważne przeciwstawianie się – od najmłodszych lat – przemocy i dyskryminacji przejawianych przez białych wobec takich jak ona.

Kiedy w wieku 12 lat dawała swój pierwszy publiczny koncert, jej czarni rodzice zostali przegonieni z pierwszego rzędu – musieli ustąpić miejsca białym i usiąść gdzieś z tyłu, stać się niewidocznymi. Już na tych wczesnych etapach życia czuła, iż coś jest bardzo nie tak, a taki stan rzeczy budził jej stanowczy opór. Głośno zaprotestowała. Powiedziała, iż w takim razie nie zagra. Rodziców natychmiast przesadzono do przodu.

Wraz z latami 90. nastał trudny dla niej okres. Mieszkała na południu Francji, słabła na zdrowiu, była chorowita, brakowało jej sił fizycznych i psychicznych, kruszyła się. Na wspomniany koncercie w 1999 r. poruszała się na wózku inwalidzkim i niewiarygodne było to, iż się na niego w ogóle zdecydowała.

Jej ostatni koncert przypadł na Polskę, w 2002 r. zagrała w Sopocie. Ironia losu chciała, iż na dwa dni przed jej śmiercią (po wyczerpującej walce z rakiem) Curtis Institute, do którego kiedyś tak bardzo pragnęła wstąpić, a on tak bardzo nie chciał jej przyjąć, przyznał jej tytuł doktorki honoris causa.

Komunikat po jej śmierci był krótki: „Nina Simone zmarła 21 kwietnia 2003 r. Jej prochy rozprowadzono w kilku krajach”.

Idź do oryginalnego materiału