Nieoswajalność powrotu. „Już pora. Miesiące i godziny” Jana Maciejewskiego

6 godzin temu
Zdjęcie: Maciejewski


Maciejewski rozsadza podział na autorów obrażonych na Boga i piewców ortodoksji – często utalentowanych, ale pod względem form wyrazu uwięzionych w gorsecie religijnej poprawności.

To książka zrodzona z oczekiwania. I z tęsknoty za tym, co i tak nadejdzie. Chciałoby się napisać „nadejdzie nieuchronnie” albo przynajmniej „nieodwracalnie”, ale tu przecież nie chodzi o coś, czego chcielibyśmy uniknąć. Polskie frazy, skażone fatalizmem, bogate są w opisy lęku przed przyszłością. Zresztą prawdopodobnie nie tylko polskie. Boimy się tego, co ma do nas przyjść, wolimy nie patrzeć w tamtym kierunku, a dla pociechy rozczytujemy się w losach dawnych bohaterów. Oni żyli w złotym wieku, my jesteśmy ich późnymi wnukami, zdolnymi jedynie nieudolnie naśladować wspaniałe gesty przodków. Im dalej w czas, tym gorzej. A przecież zegar bije coraz szybciej.

Pozornym przeciwieństwem tamtej pociechy są współczesne opowieści o transhumanizmie. Wręcz pękające w szwach od optymizmu patrzących przed siebie autorów. Tutaj z kolei nie ma przeszłości, odwracamy się od niej plecami. Bo po co nam ona, skoro to właśnie my, nasze pokolenie, kończymy wypisywanie recepty, długo poszukiwanego algorytmu szczęścia ludzkości? Jej nieśmiertelności. No, może nie całej, ale jej bardziej zamożnej cząstki.

Mniejsza o to. Nowy, wspaniały świat już tylko na wyciągnięcie dłoni, wystarczy zrobić ten jeden, ostatni krok, a już znajdziemy się po drugiej stronie naszych oczekiwań i nadziei, gdzie licznik bije (wreszcie!) nie przeciw nam, ale na naszą korzyść. Transhumaniści wierzą, iż już niedługo tempo rozwoju medycyny, doskonalenia implantów, prześcignie szybkość, z jaką starzeją się nasze komórki. Wygramy wyścig ze śmiercią. Hulaj dusza! Zaraz, kto tutaj mówi o duszy?

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu

Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.

Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram

Zasada trzech świętości

Cała ta gadanina przypomina marzenie człowieka spadającego w przepaść, a jednocześnie siedzącego przy stoliku, na którym wbrew prawu grawitacji przez cały czas stoi smaczny deser. Powiedzmy – poziomki w bitej śmietanie. I on, chcąc przez cały czas rozkoszować się tym deserem, dokłada starań o to, by obniżyć dno. Teraz właśnie doszedł do takiej perfekcji, iż obniża je w tempie prawie równym spadaniu.

Tylko – jak długo tak można? Komu chciałoby się w nieskończoność pogłębiać ten kosmiczny wykop? Czy już nie lepiej będzie zaakceptować ów „nieuchronny” porządek spadania? Oczywiście nie bezwarunkowo. Osobista zgoda na bycie porwanym przez lecący w dół strumień wiąże się z wiarą, iż potem, po nieuchronnym dotknięciu dna, może choćby uderzeniu, ktoś nas jednak, dziwnym sposobem, wyniesie z powrotem na szczyt urwiska. Gdzie już w zupełnym spokoju, na twardym gruncie, będziemy mogli zasiąść przy naszym stoliku.

Jak zaradzić naturalnemu lękowi przed zderzeniem z cmentarną ziemią w sytuacji, gdy nie wystarcza wiary? Jan Maciejewski już kilka lat wcześniej, w artykule o cyfrowym okultyzmie, zamieszczonym w „Plusie Minusie”, sformułował zasadę trzech świętości – jako kontrapunkt „trzech super”, mantry transhumanistów. Wierzą oni, iż odwieczne problemy ludzkości rozwiąże superdługowieczność, superdobrobyt i superinteligencja (ta ostatnia kusi nas i frapuje pod postacią AI).

Odtrutką na tę utopię może być poczucie świętości ciała, „które nie jest więzieniem, ale świątynią”, świętości duszy, „której nie da się zuploadować na twardy dysk”, wreszcie świętości śmierci, „drzwi za którymi realizuje się obietnica, przy której wszystkie marzenia transhumanistów okazują się przerażające w swojej śmieszności”.

Gilbert Keith Chesterton przeciwstawiał pogardzie życia pogardę śmierci. Ta pierwsza ma ponoć cechować fanatyka islamu, druga – chrześcijanina o temperamencie krzyżowca. Maciejewski śmiercią bynajmniej nie pogardza, czytając „Już pora” zaczynamy podejrzewać, iż wie on już o niej cokolwiek. Książka skądinąd zaczyna się od opisu samobójstwa Sandora Maraiego, przygotowywanego przez pisarza długo i starannie. Ale przerzucając jej kolejne kartki, przekonamy się, iż nie napisano jej z perspektywy człowieka szykującego się do zejścia do krypty. Stworzył ją raczej ktoś, kto ufa iż bardziej niż potomkiem – jest protoplastą. Pielgrzymem, który jak Abraham patrzy w gwiazdy, pełen nadziei, choć niepewny losów własnych ani też potomnych.

Na tylnej okładce swojej książki Maciejewski przedstawia się czytelnikom jako „tata Juliusza, Anieli, Stefana i Urszuli”.

Klucz

To cienka książka, można ją zabrać wszędzie – do poczekalni u dentysty, w podróż pociągiem, na wakacje. Dzięki laminowanym okładkom można ją nawet, lekko zginając, zmieścić w kieszeni. Jest podręczna. Brytyjczyk Tom Hodgkinson, którego dzieło zainspirowało Maciejewskiego do napisania „Już pora”, jest autorem „praktycznych przewodników”, z których jeden, zatytułowany „Stary, wspaniały świat”, wprowadza nas na powrót w życie, którego tempo dyktowane jest, jak ongiś w średniowieczu, rytmem pór roku.

Chyba trudno byłoby znaleźć w polskiej literaturze fragmenty, które mówią o Bogu chrześcijan w podobnym rytmie dionizyjskiego tańca

Jacek Borkowicz

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

„Miesiące i godziny” – podtytuł książki Maciejewskiego chce nas uczulić na głęboki związek pomiędzy porami roku a porami dnia. Jak w fudze Bacha, oba porządki czasu przenikają się wzajemnie i współgrają, tworząc melodię codziennego życia człowieka. Nasi przodkowie, odmawiając kolejne modlitwy liturgii godzin – od przedświtu do głębokiej nocy – prawdopodobnie słyszeli, jak różnym barwami głosu rezonują one wiosną, latem, jesienią i zimą. „Godzinki księcia de Berry”, najbardziej znane dzieło iluminatorów epoki gotyku, choć przeznaczone do modlitwy codziennej, przemawiają do nas poprzez całostronicowe ilustracje dwunastu miesięcy.

Każdy z nich oznacza inny rodzaj zajęć. Dworzanie ucztują, polują z sokołami, ale też walczą w konnej bitwie. Chłopi uprawiają winnice i orne pola. Popatrzmy na wizerunek czerwca, z widokiem sianokosów, potem zaś na lipiec, z początkiem żniw. Trawa na pierwszym z obrazów koszona jest kosą, natomiast na drugim zboże ścina się tradycyjnie, dzięki sierpa. Kosą byłoby łatwiej, jednak użycie tego nowego narzędzia wobec kłosów, z których wytłacza się ziarno na chleb, byłoby obrazą Boga (pamiętamy ten motyw z „Konopielki” Redlińskiego?).

Nad każdym z miesięcznych wizerunków bracia Limbourg, twórcy „Godzinek”, umieścili stosowne znaki Zodiaku. Takim to sposobem codzienne rytuały wplatają się drobnym ściegiem w szerszy wątek czterech pór roku, te zaś – w jeszcze szerszy porządek kosmosu. I wszystko ma swoje miejsce, choć sens tego porządku, jego poszczególnych elementów, przestał być czytelny dla współczesnych nam pokoleń.

„Już pora” to właśnie takie godzinki albo „Żywot człowieka poczciwego” Mikołaja Reja, przeniesiony w dukt narracji początku XXI stulecia. Pierwszą połowę książki zajmuje dwanaście rozdziałów, zatytułowanych nazwami dwunastu kolejnych miesięcy roku. Rozdziały części drugiej opowiadają tytułami modlitwę liturgii godzin: od jutrzni po nieszpory i kompletę. To nie jest łatwy szyfr, jednak warto śledzić jego meandry. Kluczem z prostymi wcięciami nie otworzy się przecież skomplikowanego zamka. Kraina z opowieści Maciejewskiego nie jest baśniową Narnią, do której drzwi otwiera się jednym pociągnięciem ręki. Jest z tego świata – choć nie jest pozbawiona magii.

Winobranie

Tę książkę dobrze jest czytać niespiesznie, stosownie do upływających miesięcy. Styczeń to czas rąbania drew i rozpalania ognia. A ogień to dużo więcej niż ciepło i energia – dla nich samych nie narażałby życia Prometeusz, wykradając płomień bogom. Tajemnica ognia schodzi pod dachy rodzinnych mieszkań niejednego z nas, w postaci żagwi, które wieczorami lubimy oglądać, jak topnieją w skwarze domowego kominka.

Póki jeszcze wolno jest palić w kominkach… Bo żadna władza, roszcząca sobie prawo do ludzkiej duszy – z aktualnymi wielkimi tego świata na czele – za żywym ogniem raczej nie przepada. Ognia nie sposób do końca oswoić, zakleszczając go, jak czynimy to z ropą czy gazem ziemnym, w rubrykach cen i dystrybucji. Tymczasem „stary świat nie negocjował cen energii. Miał jej w sobie wystarczająco dużo, żeby znajdować ją dookoła siebie. Tym właśnie zajmował się w styczniu”.

Luty to pora „rozruszania ziemi, co dodaje jej wigoru”; marzec jest miesiącem siewu. W kwietniu stare czary tracą swą moc, ale jednocześnie zaczynają działać nowe, potężniejsze. Maj to eksplozja, a przesilenie jest domeną czerwca. Wchodzimy w lato: po lipcowych sianokosach przychodzą sierpniowe żniwa. I tak doszliśmy do września, który jest „fazą przejściową” pomiędzy wyjściem a powrotem. Miesiąc winobrania, w którym Dionizos prowadził swoich wyznawców szalonym korowodem.

Jan Maciejewski, „Już pora. Miesiące i godziny”, Teologia Polityczna, Warszawa 2024, s. 232

„Może oszalałe dziewice nie biegają już po drogach i chodnikach w ekstatycznym tańcu. […] Może i on nie wjeżdża na główne place miast na byku, w przerażającej masce. […] Nie jesteś już królem, Bachusie, tylko lokajem. Zmieniły się twoje obowiązki, co wcale nie oznacza – jak chciałoby wielu – iż zostałeś zwolniony […]. Próbują cię namówić, żebyś zniknął, ale są też inni, którzy wodzą cię na równie fatalne pokuszenie. Chcą z ciebie zrobić uzurpatora, twierdzą, iż Król zniknął, może choćby umarł. Tron stroi pusty i tylko czeka, żebyś się w nim z powrotem rozsiadł. Nie słuchaj jednych ani drugich”.

Chyba trudno byłoby znaleźć w polskiej literaturze fragmenty, które mówią o Bogu chrześcijan w podobnym rytmie dionizyjskiego tańca. Bo nie myślimy tu bynajmniej o Dionizosie, zwanym też Bachusem, ale o ukrytym bohaterze cytowanej frazy. Owym Królu, który rzekomo umarł, a u którego tak naprawdę bożek wina jest tylko sługą. Może choćby kimś więcej – marszałkiem dworu, zapowiadającym nadejście władcy. Nieważne. W każdym razie nie ma mowy o żadnej abdykacji.

W takich momentach język Maciejewskiego uderza do głowy jak młode wino. Rozsadza podzielone bukłaki, gdzie po jednej stronie mamy liczny zastęp autorów na Pana Boga obrażonych, z drugiej zaś piewców ortodoksji, nierzadko utalentowanych, a jednak pod względem wyrazu, uwięzionych w gorsecie narzuconej przez pokolenia religijnej poprawności. Analogią może być tu chyba tylko piąta pieśń „Beniowskiego”, w której Słowacki wyznaje, przed jakim to Bogiem upada na twarz: „On lubi huczny lot olbrzymich ptaków/ a rozhukanych koni On nie kiełza…”

Powrót

Droga i opowieść – to dwa imiona tej samej ludzkiej przygody. Druga część książki opowiada o wędrówce, w rytm codziennych modlitw liturgii godzin. Dlaczego opis podróży, która w obcych językach wręcz nazywa się awanturą, włożył Maciejewski w ramy godzinek, jakie w potocznym mniemaniu służą jedynie do „odklepywania” przez dewotki? A w każdym razie nie są synonimem czegoś ekscytującego. Odpowiedź na to pytanie niech da sobie czytelnik. My tylko podpowiemy mu ją frazą Mickiewicza: „Trudniej dzień dobrze przeżyć, niż napisać księgę”

„Godziny” są opisem wyprawy Odyseusza. Maciejewski przechodzi wraz z nim przez kolejne etapy chrześcijańskiego rytuału. Zdecydował się zorganizować to osobliwe spotkanie, gdy zorientował się, iż odmawianie godzinek, jeszcze niedawno surowo wymagany obowiązek każdego katolickiego księdza, jest w istocie „homerycką i dawidową intuicją”, dostępną każdemu, kto tylko wykaże się uważnością.

„Musisz śpiewać, śpiewać bez końca; śpiewać o tym, o czym nie da się mówić, a za nic w świecie nie można milczeć. […] Bo jeszcze mógłbyś pomyśleć, iż jesteś na tym świecie u siebie; zapomnieć, iż zostałeś wygnany i musisz powrócić. Przestaniesz tęsknić, zaczniesz się urządzać, kręcić w kółko. I uwiodą cię syreny albo pożrą do spółki Scylla z Charybdą”.

W tym porządku rozdział „Nieszpory” opowiada o rzezi zalotników Penelopy. I robi to w sposób naturalistyczny; w sali, którą starożytni Grecy zwali megaron, miejsce uczty, ale jednocześnie ofiary, „kał miesza się z krwią, wszystko cieknie i śmierdzi”. Nie tak chcielibyśmy sobie wyobrażać radosny powrót Odysa do domu.

Ale uładzona euforia jakoś nie potrafi wzbudzić naszej autentycznej fascynacji. Bo fascynuje nas nie tyle to, co przeraża, ale zupełnie inny obraz, jaki mgliście wyłania nam się za zasłoną lęku. Jak ukraińskie niebo Słowackiego, po którym ciągną „girlandy upiorów”. Albo jak w krótkim wierszu „Szkielet” Chestertona, gdzie leżący wśród kwiatów kościotrup śmieje się wiecznym śmiechem, gdyż odgaduje, iż śmierć jest tylko żartem dobrego Króla: „jest przecież tak starannie ukryta”.

Ale oto nadchodzi czas komplety, ostatniej modlitwy liturgii godzin. Odyseusz spotyka się z Penelopą. Złączeni ciałem i duchem, wpatrzeni w siebie nawzajem, przeglądają się sobie „w tej jednej parze oczu”, która jest w nich, i poza nimi jednocześnie.

Przeczytaj również: On jest liturgią

Idź do oryginalnego materiału