Niedole aktora. „Zaćmienie w dwóch aktach” w Teatrze Narodowym

17 godzin temu
Zdjęcie: Zaćmienie


Czy aktorstwo z natury rzeczy musi być naznaczone jakimś – mówiąc Gombrowiczem – „pierwiastkiem nieszczęśliwym”?

Że „życie jest nowelą”, to już wiemy. Ale przecież może być także klasycznym spektaklem, serialem telewizyjnym, dramatem filmowym, przedstawieniem awangardowym. Wszystko zależy od tego, jak nas w tym życiu obsadzą. Gdy jednak jest się aktorem albo reżyserem filmowym, rozważania o związku między życiem a sztuką przestają być teoretyczne: aktor chce przecież grać, a reżyser – kręcić nowe filmy. I tak sztuka staje się życiem, a życie sztuką.

Idea teatru w teatrze nie jest oczywiście nowa. Wystarczy przypomnieć sobie „Hamleta” Wiliama Szekspira czy „Piąty akt” Ingmara Bergmana, gdzie fikcja miesza się z rzeczywistością. W „Zaćmieniu w dwóch aktach” – najnowszym spektaklu Sceny Studio Teatru Narodowego – pytania o kondycję współczesnej kultury i status ludzi sztuki zostały postawione przez pryzmat dylematów świata teatralno-filmowego, z perspektywy niezrealizowanych – niestety – ambicji aktorki i reżysera.

Duch Eusebio Valasco

Bohaterami sztuki rozpisanej na czterech aktorów i kilkadziesiąt postaci są Ana Velasco, początkująca aktorka, która marzy o nagrodzie Goya, hiszpańskim odpowiedniku amerykańskiego Oskara, oraz Diego Fontana, wzięty reżyser przebojowych seriali, który chciałbym wreszcie zrobić artystyczny film w stylu Antonioniego. Osobą łączącą biografie obu bohaterów jest powracający we wspomnieniach Eusebio Velasco, postać na poły mityczna, ojciec Any, a jednocześnie dawny profesor ze szkoły filmowej i mentor Diega, autor hermetycznych, intelektualnych filmów. Eusebio nie pojawia się w spektaklu, ale to właśnie jego duch wiąże ze sobą dwie historie.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu

Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.

Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram

Ana wciąż marzy o roli, która przyniesie jej nagrodę, najlepiej oczywiście za kreację pierwszoplanową, póki co chałturuje jednak jako Zła Czarownica z Krainy Oz i produkuje swój własny spektakl w stylu teatru progresywnego, nieskomplikowany w treści, bo ograniczony do wykrzykiwania pewnego wulgarnego czasownika na literę „p”. Można się domyślać, iż ani jedno, ani drugie nie daje jej satysfakcji. Ana artystyczne stoi w miejscu, a jej rozgoryczenie się pogłębia.

Diego też marzy. Cudownie ocalony z katastrofy samolotowej dokonuje przewartościowania życia i podejmuje decyzję, by przestawić swoją twórczość na nowe artystyczne tory. Eusebio, o którego śmierci właśnie się dowiedział, byłby z niego dumny. Czuje się zobowiązany, by oddać cześć swojemu nauczycielowi, kręcąc zupełnie inne filmy niż te wszystkie banalne produkcje, które ma w dorobku. Zrobienie filmu na podstawie scenariusza, który powierzył mu niegdyś Eusebio, byłoby wielkim hołdem dla Mistrza. Niestety, jego dotychczasowy producent, który właśnie zakończył pertraktacje z kultową aktorką Verónicą del Rey, mającą zapewnić publiczność dla nowej produkcji, wcale nie oczekuje od niego wielkiej sztuki, ale kasowego sukcesu. Biznes to biznes, a już na pewno biznes filmowy. Tu nie ma miejsca na artystyczne sentymenty.

Diagnoza z wnętrza

Ten krótki opis fabuły może sugerować, iż jest to sztuka o środowiskowym charakterze, świetna ilustracja problemów, z którymi boryka się świat aktorów, teatru i filmu, taki metateatr dla czterech aktorów. I jest to poniekąd prawda. Niejeden nie tylko początkujący aktor, producent, reżyser znajdzie tam odbicie własnych doświadczeń zawodowych, które zostały żywcem przeniesione na deski teatru.

Była to wybitnie środowiskowa premiera Teatru Narodowego i niejeden widz zasiadający na widowni mógł się odnaleźć w opowiadanej historii. Przyznam, iż sam nie znam zbyt dobrze tego środowiska (co jest przywilejem mieszkania poza Warszawą), ale ufam autorowi, który przecież sam jest aktorem i – jak przyznał w jednym z wywiadów – wykorzystał w swojej sztuce wszystko, czego się nauczył, będąc jednocześnie aktorem i autorem.

Ta diagnoza nakreślona z wnętrza nie napawa optymizmem. Reżyser Grzegorz Małecki tak mówił w wywiadzie: „Przymus bycia najlepszym, castingi, recenzje, opinie widzów, nieustanne porównywanie się z innymi, zmaganie się ze swoimi ograniczeniami, wysłuchiwanie komentarzy na temat wyglądu, wieku i tysiące innych rzeczy sprawiają, iż łatwo się rozsypać. Myślę, iż mało jest środowisk tak rozdygotanych, pełnych kompleksów i kruchych, jak aktorskie. Oczywiście rzadko się do tego przyznajemy. Natomiast nasza praca jest niejednokrotnie okupiona depresjami, psychoterapiami, lekami, bądź też uzależnieniami i życiowym pogubieniem. Cały czas oglądamy się w lustrze, widzimy nasze braki, niedoskonałości”.

Życie rolą

Rodzi się tutaj skądinąd interesujące pytanie, nad którym warto byłoby się szerzej zastanowić: czy aktorstwo z natury rzeczy musi być naznaczone jakimś – mówiąc Gombrowiczem – „pierwiastkiem nieszczęśliwym”? Czy to może cena wkładania w role emocji, permanentnego udawania, wchodzenia w rolę, porzucania jej, wewnętrznej eksploatacji i życia pod nieustanną presją, by wciąż być widzianym: tak na scenie, jak i poza nią? Jaka jest cena aktorstwa?

To są pytania, które nieustannie krążą nad spektaklem: w jakich narracjach występujesz, kto jest ich autorem, jakie role ogrywasz w życiu i przez kogo zostały narzucone? Realizujesz siebie czy próbujesz spełnić cudze projekcje?

ks. Andrzej Draguła

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

W programie spektaklu zebrano kilkanaście wypowiedzi o naturze aktorstwa pod wspólnym tytułem „W poszukiwaniu aktora”. Przytoczę dwie jakże odmienne opinie. Z jednej strony amerykańska aktorka Frances McDormand, laureatka trzech Oscarów, mówi: „Nie utożsamiam się ze swoimi rolami i nie przeżywam traum z wiązanych z wychodzeniem z roli, a więc z identyfikacją siebie”. Z drugiej wielki klasyk teatru Konstantin Stanisławski stwierdza: „Prawdziwy aktor, grający danego wieczoru w spektaklu, pamięta o nim i żyje nim od rana, a nierzadko także w dniu poprzedzającym występ”. Trudno nie postawić pytania: jak żyć rolą, by nie przestać żyć sobą?

Tę środowiskową diagnozę można i trzeba zuniwersalizować. Małgorzata Braunek przyznała się kiedyś, iż prawdziwe wyzwolenie w jej życiu nastąpiło dopiero wówczas, gdy uświadomiła sobie, iż nie musi grać, aby być sobą. To są pytania, które nieustannie krążą nad tym spektaklem: w jakich narracjach występujesz, kto jest ich autorem, jakie role ogrywasz w życiu i przez kogo zostały narzucone? Czy życiowe spełnienie musi się równać z sukcesem, którego oczekuje od ciebie publiczność? Realizujesz siebie czy próbujesz spełnić cudze projekcje?

Oszuści

Remón stawia te pytania w jeszcze jednym, bardzo ważnym, kontekście. W interludium między aktami pojawia się on sam – Eusebio Velasco, porte parole samego autora, który wygłasza monolog o plagiacie. Oskarżony o skopiowanie cudzej historii, autor snuje opowieść o procesie twórczym. I stawia skądinąd intrygującą tezę: wszyscy jesteśmy plagiatorami. Przez nas przemawiają zmarli, których myśli, słowa, idee i pomysły – chcąc nie chcąc – wzięliśmy za swoje. Psychologia nazwała to zjawisko kryptomnezją, czyli nieświadomym przejmowaniem cudzych myśli i traktowaniem ich jako swoich.

Oryginalny, hiszpański tytuł sztuki brzmi „Los farsantes”, co należałoby przetłumaczyć jako „Oszuści”. Polski tytuł odwołuje się natomiast do zjawiska zaćmienia. I nie chodzi tylko o to, iż aktorzy okazują się oszustami, bo odgrywają role, udają kogoś, kim nie są. Perypetie bohaterów stanowią metaforę ludzkości skazanej na odgrywanie dla siebie nawzajem ról, idei, projektów, celów i uczuć, które wcale nie pochodzą od nas, ale które niejednokrotnie jesteśmy zmuszeni udawać przed innymi, a nawet, w najgorszych przypadkach, udawać przed samą sobą.

Nowość Nowość Promocja!
  • Wiesław Dawidowski OSA
  • Damian Jankowski

Leon XIV. Papież na niespokojne czasy

28,00 35,00
Do koszyka
Książka – 28,00 35,00 E-book – 25,20 31,50

Spektakl jest przypowieścią o życiu każdego z nas. W jakimś bowiem znaczeniu oszustami jesteśmy wszyscy, ponieważ nasze życiowe role są grą wobec formułowanych wobec nas oczekiwań i pragnień. Nie jest to może jeszcze total eclipse, ale przecież niejednokrotnie samym sobą zasłaniamy siebie. Życie jest teatrem dużo okrutniejszym niż ten, który rozgrywa się na scenie. Tam ostatecznie, po opadnięciu kurtyny, można zmyć makijaż, zrzucić kostium, zdjąć teatralną maskę – wyjść z roli. W życiu – bywa – zrastamy się z nią na zawsze. I nigdy z niej nie wychodzimy.

44 postaci

Remón prowadzi historie protagonistów równolegle, sygnalizując kolejne rozdziały. Oba wątki nakładają się na siebie, a sny, marzenia, fragmenty granych spektakli i prawdziwe wydarzenia z życia tworzą collage gatunków. Rama teatru w teatrze pozwala autorowi i reżyserowi wprowadzić bardzo wiele form scenicznych. Mamy tutaj farsę, satyrę, komedię, sceny jak z groteskowego filmu. Zjawiskowa Justyna Kowalska (Ana Velasco), Anna Lobedan, Oskar Hamerski i Mateusz Rusin (Diego Fontana) wcielają się łącznie w czterdzieści cztery postaci!

I jest to trwający ponad dwie godziny niezwykły popis zdolności aktorskich. Konstrukcja tekstu Ramóna pozwala bowiem aktorom uruchomić całą paletę umiejętności i technik. Ta śmieszna-nieśmieszna komedia jest bardzo dobrze poprowadzona przez reżysera Grzegorza Małeckiego, który przecież także ma doświadczenie aktorskie. Reżyser postawił na wyrazistość postaci, owszem, czasami szarżujących na granicy naprawdę grubej aktorskiej kreski, ale przecież taka jest cena grania kilkunastu ról w jednym przedstawieniu.

Tacy jesteśmy

Jeśli dobrze sobie przypominam, „Zaćmienie w dwóch aktach” to 150. premiera Teatru Narodowego za dyrekcji Krzysztofa Torończyka i 130. za kadencji Jana Englerta jako dyrektora artystycznego. Wybór tego spektaklu na zamkniecie pracy Englerta na scenie narodowej można uznać za akt symboliczny. W krótkim przemówieniu po premierze, gratulując twórcom, artysta mówił o swoistej zazdrości aktorskiej, iż to nie on stanął tym razem na deskach teatru. Bo to spektakl o nas – mówił – o aktorach.

W kontekście zakończenia sezonu oraz zmiany warty na stanowisku dyrektora artystycznego, spektakl w reżyserii Małeckiego stał się ciekawym przyczynkiem do dyskusji o roli teatru, a także o pozycji Teatru Narodowego i jego repertuarze. Co gramy i dla kogo? To przecież w gruncie rzeczy nad tym pytaniem zastanawiała się komisja konkursowa, która zarekomendowała Jana Klatę na następcę Axera, Horzycy, Dejmka, Hanuszkiewicza, Grzegorzewskiego i Englerta.

W premierze wziął udział wspomniany Klata, nowy dyrektor artystyczny. Zaprosił on do teatru już w nowym sezonie, który – z konieczności – będzie kontynuacją poprzednich. Na widowni siedziałem po ukosie wobec Klaty, przyglądałem się jego reakcjom. Czy w reżyserskich dylematach Diego Fontany odnalazł siebie? Nie wiem. Ale decyzji repertuarowych, obsadowych, organizacyjnych, programowych przed nim wiele. Na swoich przyszłych aktorów patrzył prawdopodobnie z perspektywy ich potencjału, a może choćby już konkretnych obsad. Rozmawiał z nimi po spektaklu. Jakie będą dole i niedole aktorów Teatru Narodowego pod nową dyrekcją, czas pokaże. Tacy jesteśmy – językiem teatru mówi Klacie Małecki w imieniu zespołu.

Pablo Remón, „Zaćmienie w dwóch aktach” (Los fersantes, tłum. Paulina Eryka Masa), reż. Grzegorz Małecki, Warszawa, Teatr Narodowy, Scena Studio, prapremiera polska 13.06.2025 r.

Idź do oryginalnego materiału