Jezus – jak sam o sobie mówił, „cichy i pokornego serca” – bierze do ręki bicz ze sznurków i robi „demolkę” na placu świątynnym. Wypędza przekupniów, bankierów, handlarzy. „Zabierzcie to stąd i z domu mego Ojca nie róbcie targowiska!”. Zazgrzytało. „Przecież zawsze tak było” – tłumaczyli się Żydzi. Przecież tak jest wygodniej: po co wlec przez długą drogę zwierzęta, które miały być złożone na ofiarę. Nie lepiej kupić na miejscu, aby dopełnić religijnego obowiązku? Sprawnie i gwałtownie załatwiony „temat” z Jahwe! Zresztą sykle świątynne (waluta, w której regulowano obowiązkowe donacje) można było wymienić tylko w kantorach na miejscu. Wszak denar nosił wizerunek Cezara. Prowizja – rzecz słuszna! I wszyscy zadowoleni. Tylko gdzie w tym wszystkim jest Bóg? W gęstwinie „obowiązków”, „odhaczania” powinności, religijnej „akuratności”?