Nie-dzień pełen ciszy

21 godzin temu
Zdjęcie: W ranach Twoich ukryj mnie


Siedzę w tę Wielką Sobotę przy dwóch grobach – grobie mojego Boga i grobie mojej nadziei na ziemską sprawiedliwość. Nie czekam już na nic. A jednocześnie czekam na wszystko.

Wielka Sobota jest cicha. Na tyle, iż nie umiem sobie w niej znaleźć sensownego zajęcia. Zresztą, jakie zajęcie może być uznane za sensowne w dniu będącym jednocześnie najgłębszą nocą, jaką poznał świat?

Chciałabym przyspieszyć tę Sobotę. Chciałabym sprowadzić ją do zwykłych przygotowań do Niedzieli Zmartwychwstania. W końcu wszyscy przecież wiemy, jak ta historia się skończy. Po co więc mierzyć się z bezsilnością i pytaniami Wielkiej Soboty, jeżeli można znaleźć natychmiastowe ukojenie w niedzielnej radości? Po co myśleć o martwym Bogu, jeżeli wiadomo już, iż On żyje?

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu

Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.

Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram

Wielka Sobota jednak uparcie, a może wręcz prowokacyjnie… jest. I niesie ze sobą całe morze paradoksów. Hans Urs von Balthasar pisał o niej: „Jako dzień śmierci, Sobota nie może być dniem zwycięstwa Boga nad śmiercią. A jednak czy nie jest to ów dzień, w którym życie wieczne ukazało się tak żywe i tak silne, iż było w stanie wziąć na siebie samą śmierć, by ją przezwyciężyć od wewnątrz?[1]”.

Ani dzień, ani noc. Ani życie, ani śmierć. Wiem dobrze, iż w miejsce „ani” mogłabym wstawić spójnik „i”. Wtedy Wielka Sobota wypełniłaby się znaczeniami i treścią. Przeżywam ją jednak w tym roku bardziej jako pustą niż pełną. Jako nie-dzień, który jednak uparcie nie chce wykreślić się z kalendarza.

Zdaję sobie sprawę, dlaczego tak jest. Tegoroczna Wielka Sobota jawi mi się nie tylko jako konkretny moment Triduum Paschalnego, ale też jako całożyciowe zadanie, które zupełnie niespodziewanie przede mną postawiono.

Pielgrzymi (bez)nadziei?

Ten rok rozpoczął się dla mnie wyjątkowo absurdalnie (szczególnie biorąc pod uwagę jego charakter jubileuszowy i sztandar nadziei, pod którym ma upłynąć). Na początku stycznia na spotkanie zaprosił mnie biskup diecezji, w której toczyła się od początku 2020 r. moja sprawa (opisywałam ją tutaj, a wcześniej w książce „Nie umarłam. Od krzywdy do wolności”).

Poprzednią informację na temat postępowania kanonicznego otrzymałam 10 miesięcy wcześniej – był to etap, w którym proces w Polsce dobiegł końca, a biskup wydał propozycję wyroku (usunięcie sprawcy ze stanu kapłańskiego). Rzeczywiście trzeba przyznać, iż był to wtedy moment, kiedy biskup, informując mnie o tym, zachował się przyzwoicie – zrobił więcej niż wymagało od niego prawo kanoniczne.

Wierzę Bogu, który doświadczył kresu rozpaczy. To, zupełnie paradoksalnie, jedno ze źródeł mojej nadziei

Tośka Szewczyk

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

W międzyczasie zaczęły dochodzić do mnie informacje o plotkach, które sprawca rozpowiadał w diecezji. Coraz szersze kręgi zataczała bowiem „informacja”, iż zamierza on „rzucić wszystko” i odejść ze stanu kapłańskiego, ponieważ biskup „za długo nie zrobił go proboszczem”.

Kolejne miesiące upłynęły na oczekiwaniu. Cała dokumentacja procesu wraz z propozycją wyroku trafiła na biurko anonimowego urzędnika Dykasterii Nauki Wiary, który – na ile rozumiem zawiłości prawa kanonicznego – miał się z nią zapoznać i albo wyrok zaakceptować, albo, w przypadku dopatrzenia się jakichś nieprawidłowości, wydać dalsze zalecenia. Gdyby wyrok został zaakceptowany, sprawca miałby możliwość złożenia rekursu (to forma odwołania od decyzji).

Wydawało się więc, iż istnieją tylko dwie opcje rozwiązania sprawy i iż właśnie którejś z tych opcji dotyczyć będzie spotkanie, na które zostałam zaproszona w styczniu. Okazało się jednak, iż po pięciu latach zmagań wciąż coś jeszcze jest w stanie w tej sprawie mnie zaskoczyć.

Nie ma wyroku, nie ma winy i winowajcy

Nie przypuszczałam (ani biskup, jak się później okazało), iż istnieje jeszcze art. 27 norm „De gravioribus delictis”: „Oskarżony ma prawo w każdej chwili przedstawić papieżowi, za pośrednictwem Kongregacji Nauki Wiary, prośbę o zwolnienie ze wszystkich obowiązków wynikających ze święceń, w tym z celibatu, a w razie potrzeby także ze ślubów zakonnych”. Nie wzięliśmy tego pod uwagę… A powinniśmy.

Nowość Promocja!
  • Tośka Szewczyk

Nie umarłam. Od krzywdy do wolności

31,20 39,00
Do koszyka
Książka – 31,20 39,00 E-book – 28,08 35,10

Okazało się bowiem, iż w tym samym czasie na biurko urzędnika Dykasterii Nauki Wiary trafiły dwie przesyłki: pierwsza zawierała dokumentację sprawy wraz z propozycją wyroku; w drugiej znajdowała się prośba sprawcy o przeniesienie go do stanu świeckiego. Urzędnik zrobił więc to, co, jak mi się wydaje, było dla niego najwygodniejsze. Zamiast analizować akta i decydować, czy proces został przeprowadzony w sposób prawidłowy, można przecież przychylić się do prośby księdza. Przecież efekt jest taki sam, prawda?

Nieprawda, Księże Urzędniku.

Bo przy tej drugiej procedurze sprawca nie jest już księdzem… na własne życzenie. To pozwala mu więc przez cały czas tkać własną narrację – taką, w której to on jest pokrzywdzony przez biskupa.

A ponieważ sprawca nie jest już księdzem, sprawa nie zostanie dokończona – mimo iż po pięciu latach jej trwania został do wykonania tylko jeden ostatni krok[2].

Na zawsze pozostanie już więc w kościelnych aktach proces, w którym nie ma wyroku, nie ma prawomocnie stwierdzonej winy (a więc przecież obowiązuje domniemanie niewinności, prawda?) i winowajcy. Nie ma w nim uznanej przez prawo kanoniczne osoby pokrzywdzonej. Wszystko dlatego, iż sprawca znalazł furtkę, pozwalającą mu wymknąć się wyrokowi.

Żałoba po sprawiedliwości

Wytrzymałam spotkanie z biskupem (który sam wydawał się zupełnie wytrącony z równowagi takim obrotem spraw). Z godziny na godzinę docierała do mnie jednak coraz bardziej ta podstawowa prawda: ja nigdy nie walczyłam o przeniesienie tego człowieka do stanu świeckiego. Walczyłam o nazwanie zła złem – to było w moim rozumieniu przywrócenie elementarnej sprawiedliwości, adekwatnego ładu świata.

Z jakiejkolwiek nadziei na takie rozwiązanie sprawy nie zostało już nic. Pustka. Cisza. Moja osobista Wielka Sobota. Żałoba po sprawiedliwości, która już nie nadejdzie.

Tak właśnie intuicyjnie wyczuwam ten dzień w historii świata, w którym Bóg leżał w grobie. Nie pozostało już wtedy żadne dobro, na które można by czekać. Nie było kogo poprosić o cud. Sytuacja wymusiła na jej uczestnikach konieczność zmierzenia się z definitywnym końcem – nie jako ideą, ale jako sytuacją bardziej realną niż cokolwiek wcześniej.

I jeszcze ten okrzyk Jezusa z krzyża: „Eli, Eli, lema sabachtani?” (Mt 27,46). Co mieli z tym okrzykiem zrobić ludzie opłakujący śmierć Pana? Jak pogodzić go w sobie ze wszystkim, co mówił On wcześniej o Ojcu? Jak zmierzyć się z jego treścią?

Doświadczenie Wielkiego Piątku potrzebuje Wielkiej Soboty. Potrzebuję pozwolić sobie na przeżycie bólu, zamiast go w sobie tłumić

Tośka Szewczyk

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

Wiem, iż wielu teologów już to zrobiło. Potrafię – na ile to w ogóle jest możliwe – ułożyć to sobie na poziomie rozumu. Przeżywanie jednak zupełnie nie nadąża za teorią.

We mnie też bowiem przez miesiące żałoby po sprawiedliwości zmagały się dwa obrazy Boga. Jeden mówi o Bogu dobrym, kochającym, troszczącym się (przecież – nie mogę temu zaprzeczyć – takiego Boga doświadczyłam i spotkałam). Drugi opowiada historię Boga, który opuścił na krzyżu swojego Syna… i który nie zawalczył o swoją córkę. To Bóg, który milczy, kiedy błagam o ukojenie. Bóg chłodny i daleki. Nie mogę przecież zaprzeczyć, iż również tak Go przeżywam.

Przeczytano komunikat

Po perypetiach związanych z różnym rozumieniem „dobra pokrzywdzonych” przez przedstawicieli diecezji i przeze mnie oraz moich bliskich – perypetiach, na których opisanie zupełnie brak mi teraz sił – udało się uzgodnić odczytanie oficjalnego komunikatu w parafiach, w których pracował sprawca.

Nie można było, rzecz jasna, ogłosić winy czy wyroku – ani jednego, ani drugiego przecież w sprawie nie ma. Do wiadomości parafian podana więc została informacja, iż człowiek ten nie jest już księdzem oraz iż Stolica Apostolska przychyliła się do jego prośby w czasie trwania procesu kanonicznego.

Byłam tam. Usłyszałam ten komunikat.

Myślę dziś, iż było to przeżycie podobne do tego, co mogło rozegrać się w sercach świadków wyznania setnika pod krzyżem po śmierci Pana (por. Mk 15,39). To wspaniale, iż setnik uwierzył w Jezusa. W żaden sposób nie mogło to jednak przywrócić Jezusowi życia.

Bestseller Nowość
  • Marek Kita

Zostać w Kościele / Zostać Kościołem
Książka z autografem

36,00 45,00
Do koszyka
Książka – 36,00 45,00

Dobrze, iż w parafiach przeczytano komunikat. Nie zmienia on jednak niczego w mojej żałobie po sprawiedliwości. W żaden sposób jej nie ułatwia. Po prostu jest – jako jeden z elementów tej przedziwnej historii.

Wielki Piątek potrzebuje Wielkiej Soboty

Jak zatem mam przeżyć ten rok pod sztandarem nadziei? Na co czekać w tę osobistą Wielką Sobotę, skoro wszelkie oczekiwanie właśnie straciło sens?

To nie jest moment tekstu, w którym następuje nagły zwrot akcji. Nie stawiam tu – jak to wspaniale napisała kilka dni temu w swoim tekście pani Katarzyna – „ale”, negującego całe to trudne doświadczenie. Choć chciałoby się napisać: „tak, boli, ALE Jezus przecież zmartwychwstał!”, to jednak powstrzymuję się od takich skrótów.

Doświadczenie Wielkiego Piątku potrzebuje Wielkiej Soboty. Potrzebuję pozwolić sobie na przeżycie bólu, zamiast go w sobie tłumić.

Nie będę więc przyspieszać tego dnia (tak jakbym miała taką moc…). Zamiast tego próbuję pytać go, co chce mi opowiedzieć. Czy w tkanej przez niego historii mam w ogóle prawo szukać przebłysków nadziei?

Solidarny do końca

Wielka Sobota, poza historią mojej żałoby, opowiada mi o „solidarnym z umarłymi”. To dzień, w którym Jezus rzeczywiście był martwy. Rzeczywiście „zstąpił do piekieł”.

Przez wiele lat zachwycałam się tekstem „starożytnej homilii na Świętą i Wielką Sobotę” czytanej w ten dzień przez Kościół w Liturgii Godzin: „Bóg umarł w ciele, a poruszył Otchłań. Idzie, aby odnaleźć pierwszego człowieka, jak zgubioną owieczkę. Pragnie nawiedzić tych, którzy siedzą zupełnie pogrążeni w cieniu śmierci; aby wyzwolić z bólów niewolnika Adama, a wraz z nim niewolnicę Ewę, idzie On, który jest ich Bogiem i synem Ewy. Przyszedł więc do nich Pan, trzymając w ręku zwycięski oręż krzyża…”. Jest to rzeczywiście tekst przepiękny.

Tegoroczna Wielka Sobota opowiada mi historię Chrystusa solidarnego do końca. Mojego Brata w śmierci. Jezusa, który poznał, czym jest przegrana, który wszedł bezbronny w najgorsze doświadczenie świata

Tośka Szewczyk

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

W tym roku jednak zatrzymuję się przy innym obrazie – przy idei zstąpienia do piekieł opisanej przez Hansa Ursa von Balthasara. Zstąpienia, które nie miało wiele wspólnego z triumfalnym pochodem Chrystusa przez otchłanie.

Czy tego typu pochód – już w atmosferze zmartwychwstania – nie stanowiłby dowodu na to, iż Chrystusowa solidarność ma swoje granice? Że Syn Boży ochronił się jednak – korzystając ze swojej boskiej mocy – przed doświadczeniem bycia przenikniętym przez samotność i jałowość Szeolu, na wszelki wypadek wchodząc do niego już jako zwycięski Pan?

Tegoroczna Wielka Sobota opowiada mi historię Chrystusa solidarnego do końca. Mojego Brata w śmierci. Jezusa, który poznał, czym jest przegrana, który rzeczywiście doświadczył na krzyżu odrzucenia przez Boga, który wszedł bezbronny – bo przecież martwy – w najgorsze doświadczenie świata.

Wierzę zranionemu Bogu

Powtarzam więc w tym roku za Tomášem Halíkiem, iż „moje serce i moja wiara należą wyłącznie do tego Boga, który może ukazać swoje rany. […] Mój Bóg jest Bogiem zranionym[3]”, a zaraz później za Janem Twardowskim: „Mówią iż Cię poznano przy łamaniu chleba / raczej po ranach rąk Twych które go łamały” (z wiersza „Rany”).

Promocja!

Państwo–Kościół: potrzebny reset | Kontemplacja – zejść na poziom ciszy | Kiedy Nobel dla tłumacza?

32,30 35,90
Do koszyka
Książka – 32,30 35,90 E-book – 29,00 32,30

Poznaję mojego Zbawiciela nie po tym, iż przeszedł triumfalnie przez moje piekło, ale po tym, iż pozwolił się nim zranić. Po tym, iż najpierw je poczuł, a dopiero później nad nim zwyciężył.

Wracam znów do von Balthasara: „Czy nie powinniśmy umieścić dzień zstąpienia w Wielkim Tygodniu i nie kojarzyć go z chwałą Wielkiej Nocy? Czyż zwycięstwo nad grzechem i śmiercią nie dokonało się w najgłębszym milczeniu? Czy więź umarłych z życiem wiecznym nie zrealizowała się w sytuacji pozbawionej jakiegokolwiek kontaktu? – w całkowitym posłuszeństwie Syna, który musiał – poza jakimkolwiek zrozumieniem – szukać drogi powrotu do Ojca żywego właśnie tam, gdzie nie mogło jej być pod żadnym względem – w pozaczasowym królestwie śmierci?”[4].

Wierzę Bogu, który doświadczył kresu rozpaczy. To, zupełnie paradoksalnie, jedno ze źródeł mojej nadziei.

Goel żyje

Pierwszej nocy po otrzymaniu od biskupa informacji o zakończeniu sprawy, po kilku godzinach płaczu, w końcu zaczęłam się modlić. Choć „modlitwa” może być tu określeniem na wyrost. Po prostu siedziałam z Bogiem, nie umiejąc złożyć spójnego zdania. Siedzieliśmy jednak razem – a im dłużej byłam w Jego obecności, tym głośniej brzmiało we mnie jedno słowo: goel.

„Goel” to w języku hebrajskim „odkupiciel”, „mściciel krwi”. Prawo żydowskie określało tak najbliższego krewnego – człowieka, który miał obowiązek wykupić po śmierci majątek członka rodziny, jeżeli istniała możliwość, iż miałby on stać się własnością cudzoziemca. Do tamtej nocy słowo to łączyłam tylko z Księgą Rut – w tej historii goelem był Booz.

Księga Rut jednak milczała. Nie mogąc zasnąć, zaczęłam więc szukać „goela” w innych miejscach – aż w końcu trafiłam na księgę Hioba: „Lecz ja wiem: Wybawca mój żyje i jako ostatni nad prochem stanie” (Hi 19,25).

Przyjdzie taki dzień, kiedy nad prochem, którym jestem, nad prochem, który pozostał po szansie na ziemską sprawiedliwość, stanie Goel. Niezależnie od tego, jak potoczy się dalej ta historia, niezależnie od tego, jak bardzo już do tej pory została podeptana… to do mojego Brata w śmierci – Chrystusa-Mściciela krwi – będzie należało ostatnie słowo. A skoro On – przeszedłszy przez moje piekło – zwyciężył każdą beznadzieję, mam podstawę, żeby wierzyć, iż będzie to słowo życia.

Zupełnie nie spodziewam się po moim Bogu, iż będzie mścił się na ludziach, którzy zadali mi ból. Wiem przecież, iż Boża sprawiedliwość jest miłosierna. W porządku. Wierzę w to, co obiecał mój Brat w śmierci: „Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni” (Mt 5,6).

O nadziei mogę zdecydować. Ona nie jest naiwnością czy ślepym optymizmem. To zrodzona w sercu ciemności decyzja, żeby samemu nie stać się ciemnością

Tośka Szewczyk

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

Oddycham z ulgą, myśląc o tym, iż nie muszę Bogu wskazywać konkretnych sposobów na wyjście z tej sytuacji. Jak manewrować pomiędzy miłosierdziem a sprawiedliwością? Jak nasycić jednych, kochając też drugich? Nie mam pojęcia. Ale to Jego zmartwienie. Ja po prostu wierzę, iż On to potrafi.

To taki rodzaj nadziei, przy którym jednocześnie pozbywam się złudzeń. Wiem przecież, iż muszę czekać na jej realizację do momentu, kiedy zobaczę Boga twarzą w twarz. To nadzieja, która, jak powie o niej autor Listu do Hebrajczyków, zakotwiczona jest „poza zasłoną” (por. Hbr 6, 19-20), już w wieczności. W porządku. Poczekam na Jego Słowo nad moim prochem.

Zgoda na tajemnicę

Nadziei broni we mnie w tym czasie zgoda na tajemnicę. Wielka Sobota to przecież czas przepełniony paradoksami. Dzień, w którym muszę się zatrzymać, ale też iść.

Muszę przystanąć, bo mój Bóg jest w Szeolu i nic się nie da z tym zrobić. Potrzebuję wyhamować, bo nie mam już o co walczyć – również w kwestii zmagań o sprawiedliwość. Jednocześnie jednak ten dzień trzeba przejść. Tak jak przechodzi się przez ciemną dolinę (por. Ps 23), zamiast zostawać w niej na zawsze. Tak jak idzie się i płacze, niosąc ziarno na zasiew (por. Ps 126), a nie siedzi się, patrząc w nie, pogrążywszy się w rozpaczy.

Jak się w tym dniu zatrzymać, a jednocześnie przez niego przejść? I jak zmierzyć się z tajemnicą, jaką w sobie niesie?

Być może jednym ze sposobów jest właśnie zwykła zgoda. Gotowość na wytrzymanie w dniu, w którym wszystko jest „pomiędzy” – pomiędzy życiem a śmiercią, nadzieją a beznadzieją, zwycięstwem a klęską.

Nowość Nowość Promocja!
  • Martin Scorsese
  • Antonio Spadaro SJ

Dialogi o wierze

35,92 44,90
Do koszyka
Książka – 35,92 44,90 E-book – 32,32 40,41

„Z tajemnicą” – jak pisze Halík – „człowiek nigdy nie może się «uporać». Tajemnicy — w odróżnieniu od problemu — nie można zdobyć; trzeba cierpliwie przebywać na jej progu i trwać w niej. […] Wiara potrzebna jest właśnie w chwilach światłocienia, wieloznaczności życia i świata, a także na czas nocy i zimy Bożego milczenia. Jej zadanie nie polega na tym, by ugasiła nasze pragnienie pewności i bezpieczeństwa, ale by nauczyła nas żyć z tajemnicą”[5].

To normalne

A co z walką, jaka toczy się we mnie między różnymi obrazami Boga? Z tą straszącą mnie wizją Boga obojętnego, dalekiego, tak boleśnie milczącego?

Być może w tej kwestii również mogę po prostu zgodzić się na pytania. Nauczyć się z nimi żyć, bez konieczności szukania łatwych, natychmiastowych odpowiedzi. Podejść do pytań z odwagą i łagodnością, ucząc się wytrzymywać napięcie, jakie ze sobą niosą.

„To normalne, iż przychodzi taki dzień, kiedy zadajesz sobie pytanie czy masz wiarę” – pisze w swoim duchowym dzienniku brat Michel, jeden z mnichów z Tibhirine[6]. To normalne. Być może więc wystarczy pogodny dystans do pytań? Postawa daleka od ucieczkowego obśmiania ich i od wewnętrznej ewakuacji – a raczej zauważanie ich i spokojne oglądanie?

Być może wystarczy nie przestraszyć się pytań o to, jaki naprawdę jest Bóg? Wytrzymać siedzenie przy grobie z brzmiącym w uszach krzykiem „Eli, Eli, lema sabachtani?”, aż w końcu On sam zajmie się zwycięstwem nad śmiercią?

Wbrew pokusom Wielkiej Soboty

O nadziei w końcu, jak wierzę, mogę zdecydować. Nie ma ona bowiem zbyt wiele wspólnego z emocjami, które mi towarzyszą.

Myślę, iż Wielka Sobota – tamta dwa tysiące lat temu i ta, którą w tej chwili przeżywam – niesie ze sobą wiele pokus. Przy grobie łatwo o rozgoryczenie, żal, wściekłość (nie piszę, oczywiście, o złości konstruktywnej, ale o takiej, która izoluje i niszczy). Nietrudno zwątpić, negując swoje dotychczasowe doświadczenie. Czy Bóg, który leży w grobie, naprawdę działał cuda? Czy naprawdę spotkałam Go jako dobrego? Może to jedynie wyobraźnia i ułuda?

Nowość Nowość Promocja!
  • Zbigniew Nosowski

Szare, a piękne
Książka z autografem

31,20 39,00
Do koszyka
Książka – 31,20 39,00

Przy grobie w serce chce się też wkraść wstyd. Przecież Pan, na którego postawiłam całe życie, został wyszydzony i zabity. Cała moja nadzieja okazała się płonna – czy nie była więc jedynie naiwnością i głupotą?

Pokusy Wielkiej Soboty są silne, ponieważ uwalniają od napięcia. One właśnie oferują mi szybką odpowiedź na paradoksy i pytania, o których pisałam wcześniej.

Nie muszę im ulegać.

Decyzja o tym, jaka będę po wyjściu z ciemnej doliny, stoi przede mną właśnie teraz, w jej sercu. Mogę wybierać między nadzieją a beznadzieją, między łagodnością a przemocą, między zaufaniem a rozpaczą. Choć sytuacja, z którą się mierzę, zawiera w sobie wiele zła, to ode mnie zależy, czy pozwolę mu się pochłonąć.

Nadzieja wybrana w takim procesie przestaje mieć w moim postrzeganiu cokolwiek wspólnego z naiwnością. Nie jest ślepym optymizmem, ignorującym zupełnie okoliczności zewnętrzne. To zrodzona w sercu ciemności decyzja, żeby samemu nie stać się ciemnością. Taka nadzieja nie zawstydza (por. Rz 5,5).

Razem z Solidarnym

Może więc jednak ta Wielka Sobota nie jest tak pusta, jak myślę? Może zderzenie się ze śmiercią – choć trudne i bolesne – wcale nie musi oznaczać końca?

A może właśnie w tym stanie, w jakim jestem, mogę być najbliżej Jezusa złożonego w grobie? Skoro On jest solidarny z umarłymi, to może ja mogę być tego dnia solidarna z Nim?

Choć zabrzmi to dla niektórych niedopuszczalnie, ta Sobota to dla mnie dzień, żeby usiąść jak martwy z martwym. Każde w swojej własnej samotności. W swoim własnym grobie. Osobno, a jednocześnie tak bardzo blisko siebie.

Wielka Sobota to dzień, w którym mój Brat przemierza otchłanie tak przerażające, iż trudno mi choćby o nich myśleć. Przy Jego doświadczeniu moja próba okazania Mu solidarności wydaje się śmieszna. Myślę jednak, iż nie jest taka dla Niego.

Siedzę więc dziś przy dwóch grobach – grobie mojego Boga i grobie mojej nadziei na ziemską sprawiedliwość. Siedzę… i mierzę się w sercu z paradoksami, tak trafnie opisanymi przez św. Pawła: „niby umierający, a oto żyjemy, jakby karceni, ale nie uśmiercani,jakby smutni, ale zawsze radośni, jakby ubodzy, a jednak wzbogacający wielu, jako ci, którzy nic nie mają, a posiadają wszystko” (2 Kor 6,9-10). Tak. jeżeli człowiek może zmieścić w sobie te wszystkie paradoksy, to właśnie je mieszczę.

W tę Wielką Sobotę nie czekam już na nic. A jednocześnie czekam na wszystko.

Przecież mój Goel żyje.

[1] H. U. von Balthasar, „Zstąpienie do piekieł”, „Communio” 1985, nr 1, tłum. L. Balter SAC.
[2] Fakt, iż księża, wobec których toczy się postępowanie kanoniczne, mają możliwość odejścia z kapłaństwa (i uniknięcia wyroku) po raz kolejny przekonuje mnie, jak ważna jest podmiotowość osób skrzywdzonych w procesach kanonicznych, o którą aktywnie walczymy. Gdybym mogła być stroną w tym postępowaniu (lub gdybym miała uprawnienia analogiczne do uprawnień strony), mogłabym złożyć w niej rekurs. W aktualnym stanie prawa kanonicznego jakakolwiek forma odwołania przysługuje przecież jedynie oskarżonemu lub występującemu w imieniu Kościoła tzw. „promotorowi sprawiedliwości” (kimkolwiek on jest, nie widziałam człowieka na oczy). A przecież oskarżony wylądował ostatecznie w stanie świeckim, prawda? Po co więc drążyć temat?
[3] T. Halík, „Dotknij ran. Duchowość nieobojętności”, Kraków 2010, tłum. A. Babuchowski, s. 14.
[4] H. U. von Balthasar, „Zstąpienie do piekieł”, dz. cyt.
[5] T. Halík, „Cierpliwość wobec Boga. Spotkanie wiary z niewiarą, Kraków 2016, tłum. A. Babuchowski, s. 10-11.
[6] Mnisi z Tibhirine, „Żyć pustynią”, Poznań 2025, tłum. M. Chodacki, s. 69.

Idź do oryginalnego materiału