Nasz kościół musi być największy na świecie, skoro się w jednym kraju nie zmieścił

2 dni temu
Zdjęcie: Bílá Voda


A to co takiego?! – nie wytrzymała, patrząc na ostatnie malowidło. Przedstawiało skromny ołtarz, przed nim postać w sutannie ze stułą, z rękami uniesionymi w geście konsekracji. Niby nic szczególnego, tyle iż ksiądz miał na głowie welon zakonnicy, co wskazywało, iż jest kobietą.

Fragment książki „Bílá Voda. Tom 1”, monumentalnej opowieści o prześladowaniach czechosłowackich zakonnic, która w Czechach stała się bestsellerem. Tłum. Julia Różewicz, Wydawnictwo Afera, Wrocław 2024

Wyblakłe zdjęcie kościoła i klasztoru. Pałac. Sanktuarium na wzgórzu i cudowna figura Marii Panny. Lena przejrzała broszurę, ale linijki tekstu wirowały jej przed oczami, a pojedyncze słowa nijak nie dały się ułożyć w sensowne zdania – jej mózg rejestrował jedynie niezbyt ostre fotografie. Choć nieszczególnie udane, były bez porównania lepsze niż obrazy, które zbudziły ją w środku nocy, rozkołatały serce i przeraziły tak, iż nie mogła złapać tchu ani wykonać najmniejszego ruchu. Z wysiłkiem sięgnęła po szklankę wody i leki, które wraz z latarką naszykowała sobie na stoliku nocnym.

Nie wzbraniała się przed tabletkami. Działały. Tłumiły dygot rąk, łagodziły ucisk w żołądku, a przede wszystkim spowalniały szaloną gonitwę myśli i migawek z przeszłości, która bez przerwy uruchamiała się w głowie, doprowadzając ją do szaleństwa. Po zażyciu leków piekielny kołowrót jakby zastygał. Wraz z nim drętwiała wprawdzie także ona sama, ale na to nie było rady – wybierała więc mniejsze zło.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.

Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

25 zł 50 zł 100 zł 200 zł 500 zł 1000 zł

Zanim poranne promienie słońca podkradły się do łóżka po drewnianej podłodze celi, proszki zdążyły niemal całkowicie stłumić burzę w jej głowie. Lena była gotowa rozpocząć nowy dzień, nie biorąc w nim udziału.

Zegar nad odrapanym kredensem naprzeciwko wejścia do refektarza wskazywał wpół do dziewiątej. Schodząc tu ze swojej celi, na nikogo się nie natknęła, w korytarzach panowała głucha cisza. O tym, iż ktokolwiek zamieszkuje klasztor, świadczył chleb w koszyczku na stole i termos z herbatą. Pod filiżanką znalazła karteczkę skreśloną niedbałym, pospiesznym pismem. „Reszta jedzenia w lodowce”.

Herbata wystarczy. Z filiżanką w dłoni zajrzała do kuchni, skąd dobiegał cichy dźwięk pracującej lodówki. Jej zawartość nie różniła się zbytnio od zapotrzebowania przeciętnej, może nieco liczniejszej rodziny. Produkty schludnie poukładane na półkach: kilka butelek mleka w równym rzędzie, pokrojony ser pod szklanym kloszem, warzywa w dolnej szufladzie. Plus siedem miseczek budyniu waniliowego udekorowanego czereśniami z kompotu.

Gapiła się bezwiednie na ten banalny frykas, gdy nagle usłyszała coś jakby przeciągły szloch.

Pierwsza myśl: iż się przesłyszała. Ale kiedy dziwne zawodzenie rozległo się po raz drugi, zamknęła lodówkę i odstawiła pustą filiżankę. Okno wychodziło na podwórze z drewnianą szopą, to tam Ewarysta schowała poprzedniego wieczora narzędzia ogrodnicze. Tyle iż Lena nie pamiętała z wczoraj nic prócz skrzypiących drzwi. Bez sił, niemal słaniając się krok w krok za starą, ledwo dowlokła się do przydzielonej celi.

Dziś, w lepszej formie, odnotowała spore gospodarstwo z kilkoma walącymi się niskimi zabudowaniami i stadkiem kóz przed jednym z nich. Tłoczyły się przy furtce na wybieg, pobekując z niecierpliwością, a z obórki przeganiała je przygarbiona Cyganka ze zmierzwionymi siwymi włosami. Długim kijem torowała sobie drogę między kozimi grzbietami. Kiedy wreszcie dotarła do ogrodzenia, uniosła skobel, a stadko rozbiło się o ciało kobiety jak o głaz i popłynęło w dwóch nurtach dziką rogatą rzeką. Kierunek ich pędowi nadawał stary pies: szczekał na kozy, ale niegroźnie, raczej życzliwie. Cyganka, jakby czując na sobie wzrok Leny, zadarła nagle głowę i spojrzała prosto w okno.

Kateřina Tučková, „Bílá Voda. Tom 1”, tłum. Julia Różewicz, Wydawnictwo Afera, Wrocław 2024

Lena drgnęła i odskoczyła od szyby, zawadziła łokciem o kredens. Ramię zapulsowało silnym bólem; filiżanki i szklanki w szafce brzęknęły złowieszczo, zapowiadając czyjeś nadejście, gdy refektarz wypełnił znajomy schrypnięty głos:

– Pochwalony! Widzę, iż dziś masz dość energii. Najwyższy czas zabrać się do pracy!

Z progu uśmiechała się do niej Ewarysta i gdyby nie to, iż dziś miała na sobie inną koszulę, mogłoby się wydawać, iż czeka tu na Lenę od wczoraj: szelki tych samych roboczych spodni na wątłych ramionach, chustka, spod której wymykało się kilka śnieżnobiałych kosmyków, na nogach umazane ziemią kalosze.

Lena wymamrotała pod nosem coś na powitanie, ale nie skomentowała słów o zabieraniu się do pracy. Po nieprzespanej nocy wyglądała tak samo marnie, jak marnie się czuła, i choćby krzepiący uśmiech Ewarysty nie zmusił jej do udawania, iż jest inaczej. Najchętniej zaszyłaby się z powrotem pod kołdrą w swojej celi.

– Chyba nie miałaś jeszcze okazji się rozejrzeć – ciągnęła tymczasem Ewarysta, nie zważając na gburowate milczenie Leny. Zerknęła na zegarek. – Chodź, mam akurat chwilę, oprowadzę cię, a potem znajdziemy ci jakieś zajęcie.

Lena nie miała najmniejszej ochoty na zwiedzanie klasztoru, podobnie jak na wykonywanie jakichkolwiek innych czynności. Z drugiej strony, choć zmęczona i otępiona lekami, była świadoma tego, iż jeżeli ma mieszkać pod jednym dachem z siostrami, musi im to jakoś wynagrodzić. Choćby najprostszą pracą. Wsunęła więc ręce w kieszenie i niemrawo ruszyła śladem staruszki, która już znikała w drzwiach.

– Najpierw podwórko – zaczęła Ewarysta.

Lena wypełzła na zalany słońcem plac. Po Cygance i jej stadku nie było śladu.

– Straszna dziura z tej Bílej Vody, istny wygwizdów. Ale my jesteśmy samowystarczalne. Co nam pozostaje, gdy w zimie nie ma jak się tu dostać przez góry. Droga zawalona śniegiem albo ślizgawica, nie raz, nie dwa na dobrych parę tygodni byłyśmy odcięte od świata. Najpierw pisałyśmy podania, potem skargi – wszystko jak grochem o ścianę. Nikt drogi nie naprawił. Bo i kto by się trudził dla garstki starych bab? – Ewarysta uniosła brwi i wyjęła z kieszeni na piersiach paczkę tytoniu. Obróciła ją w palcach, po czym westchnęła i schowała z powrotem. – Szczęście, iż mamy chociaż zwierzęta, inaczej byłaby prawdziwa bieda. O trzódkę dba Bohdanka, widziałaś ją z kozami. Możesz też dołączyć do Agnieszki, pomaga w ogrodzie.

Lena niechętnie podreptała za Ewarystą, w jej głowie boleśnie pulsowały słowa starej. Pomagać. Dołączyć. Dbać. Zwierzęta. Sad. Ogród. Właśnie weszły do niego przez starą skrzypiącą furtkę i podążały dalej ścieżką pomiędzy starannie wydzielonymi grządkami, z których warzywa, owoce i kwiaty wznosiły głowy do słońca.

Zapach życiodajnej gleby, wibrujące w uszach bzyczenie owadów, radosny ptasi świergot dobiegający z pobliskiego sadu – nie, tylko nie to! Rozbudzone do życia rośliny, obietnica obfitego plonu – wszystko, co cieszyłoby każdego innego, dla Leny było katorgą. Nie wytrzymałaby tu choćby kwadransa. Tym bardziej w towarzystwie jakiejś Agnieszki! Mdliło ją na samą myśl, iż ktoś miałby ją dręczyć pustą gadaniną. Ktoś, kto prędzej czy później zapyta, skąd się tu wzięła.

Nie, nie zamierza się nikomu zwierzać ani tłumaczyć. Chce być sama.

Uparte milczenie Leny było chyba wystarczająco wymowne, bo Ewarysta wzruszyła ramionami i ostatecznie zarzuciła temat ewentualnego zajęcia. Ruszyła dalej po kamiennej ścieżce wzdłuż klasztornego muru, w stronę świątyni, której podłużne prezbiterium oddzielało ogród od reszty wsi.

– Mówią, iż ten nasz kościół musi być pewnie największy na świecie, skoro się w jednym kraju nie zmieścił. – Ewarysta poklepała dłonią wysoki mur, jakby był żywym stworzeniem. – Granica przebiega przez sam środek prezbiterium. Tym, co go budowali, było bez różnicy, bo wszystko to był Śląsk. Dopiero potem zaczęły się trudności. Ale i one już za nami.

Ptaki, wtórując Ewaryście, zaświergotały wesoło w koronie rozłożystego orzecha. Lena widziała to drzewo ze swojej celi. Teraz uniosła głowę, żeby przyjrzeć mu się z bliska, i omal nie zawadziła o stary kamień graniczny – faktycznie, część klasztornego wirydarza i prezbiterium leżały po polskiej stronie. Musiały przez nią przejść, by po kładce nad potokiem wrócić do Czech, prosto na zalany słońcem główny plac Bílej Vody.

Choć Lena sądziła, iż Ewarysta zaprowadzi ją do kościoła, stara skierowała się ku wysokim mosiężnym wrotom; w ich lewym skrzydle była wąska furtka. Ewarysta przez chwilę przeszukiwała kieszenie, wreszcie wyjęła klucz i pokonała zardzewiały zamek. Przed nimi rozpościerał się przestronny wirydarz, otoczony sklepionym krużgankiem. Dawny ozdobny ogród teraz był posępnym kawałkiem zadeptanej ziemi. O stojącą pośrodku wyschniętą fontannę opierał się kadłub niszczejącego wozu z jednym kołem. Z kolumn arkad i z fasady górnych pięter płatami odpadał tynk, okna zabito deskami. W rogach podwórza stały stare głośniki radiowęzła.

– Nie ma funduszy na remonty. – Ewarysta wzruszyła ramionami, widząc, z jaką miną Lena rozgląda się wkoło. – Nim odeszły ostatnie siostry, jakoś sobie radziłyśmy, niejedna choćby za szpachlowanie się brała, z niezgorszym efektem. Ale teraz… Cóż, robimy, co w naszej mocy.

Promocja!
  • Małgorzata Łukasiewicz

My, czytelnicy

36,00 45,00 Do koszyka

Lenę zastanowiło, iż w słowach Ewarysty nie było śladu żalu czy narzekania, po prostu stwierdzała fakty, jakby sytuacja niedługo miała ulec poprawie. Ta kobieta, zamiast zrzędzić na pleśń, pękające ściany czy walący się dach, z niezwykłym spokojem przyjmowała nieodwracalny kres i upadek miejsca, w którym żyje. Kto wie, może siostry dostały promesę z kurii lub liczyły na wsparcie jakiejś fundacji ochrony zabytków? A może – na pomocną dłoń Najwyższego?, pomyślała Lena.

– Były też takie, co miały dryg do malunków – ciągnęła swój wykład stara i dziarsko machnęła Lenie dłonią przed twarzą, mało o nią nie zawadzając.

Lena zerknęła we wskazanym kierunku i zdębiała, mimo iż leki wciąż skutecznie zobojętniały ją na wszystko wokół. Oto ze sklepienia krużganka śmiała się do niej szeroko zakonnica z kosą w dłoniach, a za nią, na tle łanu złotych kłosów, prężnie uwijały się inne postaci w ciemnych habitach i szerokich białych kornetach. Unosząca się na błękitnym niebie para skowronków trzymała w dziobkach wstęgę z napisem „A.D. 1959”.

– To żniwa – wyjaśniała Ewarysta, nie zwalniając kroku. – choćby maszyn nam wtedy ze spółdzielni nie przysłali, iż niby nie było jak ich dostarczyć przez te góry, tośmy po staremu kosiły. A siostra Estella zorganizowała nam tu kiedyś kółko plastyczne. Marta miała akurat w szpitalu paru pacjentów, nie powiem, z talentem, no to wymalowali wspólnie taką kronikę w obrazkach.

Lena przyglądała się kolejnym dziełom nad swoją głową: pod namalowanymi niewprawną ręką datami trudziły się siostry zakonne przy wykopkach i zbiorach buraków, dumnie stały przed stosem porąbanego drewna, sadziły drzewa i podawały sobie cegły. Niesłychane! Nieźle zachowany, prawdopodobnie barokowy krużganek z szeregiem smukłych kolumn i ciekawą mozaikową podłogą – i te żałosne, amatorskie bohomazy, w dodatku wykonane farbą tak krzykliwą i trwałą, iż z pierwotnych fresków nie miała szansy przebić się choćby najcieńsza kreska.

Wcześniej ten widok prawdopodobnie wstrząsnąłby Leną. Dziś było jej wszystko jedno. Ot, jedna z licznych, zupełnie niepotrzebnych porażek tego świata. Patrząc na nią, nie czuła absolutnie nic – mała żółta pigułka skutecznie izolowała od wszelkich wzruszeń.

Przechodziła w milczeniu od fresku od fresku, obojętnie wyłapując detale. Niezgrabne, jakby dziecięce pociągnięcia pędzla, nieproporcjonalne postaci, stare maszyny i narzędzia rolnicze, cała ta przedziwna kronika miała pewną wyjątkową cechę: pozbawiona patosu, nabożnej powagi i charakterystycznej dla tego typu malarstwa posągowości, na swój sposób napawała otuchą. Siostry uśmiechały się serdecznie przy pracy, a okolicę ze wznoszącą się na horyzoncie górą Mariahilf zalewały ciepłe promienie słońca. Lena musiała przyznać, iż nigdy wcześniej nie spotkała się z czymś podobnym.

– A to co takiego?! – nie wytrzymała, patrząc na ostatnie malowidło. Przedstawiało skromny ołtarz, przed nim postać w sutannie ze stułą, z rękami uniesionymi w geście konsekracji. Niby nic szczególnego, tyle iż ksiądz miał na głowie welon zakonnicy, co wskazywało, iż jest kobietą.

Nie otrzymała odpowiedzi. Wtedy się zorientowała, iż jest sama. Wokół panowała martwa cisza, a kolumny, niczym kraty, zdawały się zamykać ją na wymarłym dziedzińcu. Mimo ogólnej apatii poczuła dyskomfort.

Idź do oryginalnego materiału