Kurczowo trzymałem się modlitwy. Wierzyłem, iż jeżeli będę się modlił, spowiadał, to wszystko będzie dobrze. A nie było – mówi ks. Sławek. Dziś Światowy Dzień Walki z Depresją.
Fragment książki „Szczeliny. Bóg w popękanej psychice”, Instytut Gość Media, Katowice 2025
Agnieszka Huf: Święcenia kapłańskie przyjąłeś cztery lata temu. Kiedy zaczęło się coś psuć?
Ks. Sławek: Bardzo szybko. Trafiłem na pierwszą parafię, gdzie proboszcz dawał mi dużo swobody – mogłem podejmować różne inicjatywy. A iż jestem pracowity, to nie mogłem się doczekać, kiedy spróbuję tego czy tamtego, chciałem zrobić wszystko. Potrafiłem przez trzy miesiące nie wyjechać ze swojej parafii. Nie miałem ani chwili dla siebie. Jak nie szkoła, to parafia, wspólnoty, nabożeństwa. jeżeli przez chwilę nie pracowałem, czułem się winny. To były początki choroby, choć jeszcze nie miałem o tym pojęcia.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.
Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Miałeś czas na relację z Bogiem?
– Oczywiście! Codziennie rozważałem Słowo Boże, starałem się często być na adoracji, regularnie się spowiadałem. Jak miałem jakiś problem, szedłem z tym do Jezusa, modliłem się dłużej. W seminarium wbili nam do głowy, iż kryzysy kapłańskie zaczynają się od porzucenia modlitwy. Więc kurczowo się jej trzymałem. Wierzyłem, iż jeżeli będę się modlił, spowiadał, to wszystko będzie dobrze.
Ale dobrze nie było?
– Nie było. Najpierw pojawiło się wieczne poddenerwowanie i skrajne zmęczenie. Ogromnym wysiłkiem było dla mnie pójście do szkoły czy na wspólnotę. A potem przyszła kolęda – kilka tygodni wyciętych z życia. Zaczęła się karuzela poczucia winy: iż za słabo przygotowuję się do kazań, lekcji, wspólnotowych spotkań. Że brewiarz często jest odklepany. A jednocześnie nie miałem siły, żeby to zmienić. Kiedy byłem w pokoju, leżałem bezczynnie albo scrollowałem telefon.
Myślałeś o sobie, iż jesteś złym księdzem?
– Złym księdzem, złym przyjacielem, złym synem, złym człowiekiem… Choć wszyscy wokół twierdzili, iż jest inaczej.
Twoje otoczenie widziało, co się z Tobą dzieje?
– Raczej nie. Widzieli, iż jestem zmęczony, ale na zewnątrz pokazywałem zawsze idealną wersję siebie: uśmiechnięty, zaangażowany, działający na pełnych obrotach. A w środku… W środku dramat.
Jak długo ten dramat się pogłębiał?
– Mijały miesiące, było coraz gorzej. Każdy, najmniejszy błąd interpretowałem jako dramatyczną porażkę, a każde dobro to zawsze był Duch Święty albo przypadek. Lekcje świetnie szły, dzieciaki mnie uwielbiały, a ja zacząłem się panicznie bać szkoły. Każde kazanie to był dla mnie niewyobrażalny stres – ataki paniki, bezdechy, płacz. przez cały czas na zewnątrz zawsze byłem spokojny, opanowany i uśmiechnięty, bo przecież skoro mówię o Panu Jezusie, to nie mogę być smutny!
Kościół sobie poradzi, przyjaciele sobie poradzą. Ale moja mama tego nie przeżyje. Myśl o niej uratowała moje życie. Wiedziałem już, iż nie mogę się zabić, ale dotarło do mnie, iż mam problem, iż potrzebuję pomocy
ks. Sławek
Zacząłem uciekać od kontaktu z przyjaciółmi, na spotkaniach wspólnot myślałem tylko o tym, kiedy to się skończy i będę mógł uciec pod kocyk. A potem leżałem i zastanawiałem się, jakby to było, gdyby mnie nie było… Doszedłem do wniosku, iż gdybym umarł, wielu ludzi by na tym skorzystało. Przyszedłby lepszy ksiądz, lepszy katecheta, lepszy przyjaciel. Zacząłem marzyć o chorobie, chciałem dostać jakiegoś raka, leżeć w szpitalu…
I żeby wszyscy się Tobą wreszcie zaopiekowali?
– I tak, i nie. Byłem ciekawy, kto będzie płakał, a kto choćby nie przyjdzie. Raczej wolałem te myśli, iż w szpitalu nikt się nie zjawi, i będę miał potwierdzenie, iż moje życie jest nic nie warte. Choć oczywiście miałem plan, iż do ostatniej chwili nikomu nie pokażę, iż jestem chory, dopiero kiedy będzie bardzo źle, przyznam się, iż umieram. Te myśli o śmierci przynosiły mi spokój. Ale potem przestały wystarczać.
Zacząłeś myśleć o tym, żeby odebrać sobie życie?
– Zaczęło się od tego, iż zbiłem szklankę. I kiedy sprzątałem szkło, skaleczyłem się. A potem przyłożyłem kawałek szkła do ręki i poczułem ulgę. Nie przeciąłem skóry, nie zrobiłem nic, ale sama świadomość, iż w każdej chwili mogę ze sobą skończyć, dawała ukojenie. Postawiłem resztki tej szklanki w łazience. Chyba z miesiąc przychodziłem tam, siadałem i wpatrywałem się w to szkło. Myślałem: włożę rękę do zlewu, wezmę tę szklankę… a potem przychodziło otrzeźwienie: co ty człowieku wyrabiasz? Jesteś księdzem, nie możesz o tym choćby myśleć! Powinieneś być wdzięczny, szczęśliwy: masz wszystko – rodzinę, przyjaciół, masz za co się utrzymać.
Takie myśli raczej nie pocieszały, tylko dokładały Ci poczucia winy…
– Przychodziłem jak zbity pies do konfesjonału, bo nie miałem już nadziei na zmianę. Nie mówiłem, iż mam myśli samobójcze, ale spowiadałem się z tego, jaki jestem beznadziejny.
Spowiednik się nie zorientował?
– Nie. Ale nie winię go, myślę, iż gdybym sam słuchał takiej spowiedzi, też raczej nie rozpoznałbym kryzysu samobójczego. Nie mówiłem o tym wprost. Ale coraz bardziej myślałem o tym, iż nie daję rady. Wieczorem, kładąc się spać, byłem przerażony, iż rano muszę wstać. Potem wychodziłem i pracowałem z przyklejonym uśmiechem. Każdą wolną chwilę spędzałem w łóżku, mimo to nigdy nie byłem wypoczęty.

Coraz częściej myślałem o odebraniu sobie życia. Czasami wiara w Boga i myśl, iż trzeba będzie stanąć przed Najwyższym na sądzie sprawia, iż ludzie rezygnują z samobójstwa. Na mnie to nie działało. Myślałem o tej chwili i zaplanowałem, iż kiedy stanę przed Jezusem, to powiem Mu: Po prostu nie dałem rady. Przepraszam. W końcu zdecydowałem: zrobię to. Wybrałem dzień, zaplanowałem sposób. Przygotowałem wszystko z najdrobniejszymi szczegółami: wymyśliłem nawet, co zrobić, żeby mnie zbyt gwałtownie nie znaleźli. Kupiłem koperty i usiadłem, żeby napisać listy pożegnalne. Zacząłem z grubej rury – od mamy. I… nie dałem rady.
Dotarło do Ciebie, iż jednak świat bez Ciebie nie stanie się lepszy?
– Tak. Kościół sobie poradzi, przyjaciele sobie poradzą. Ale moja mama tego nie przeżyje. Do końca życia będzie sobie zadawała pytanie, co się stało. Ta myśl o niej uratowała moje życie. Wiedziałem już, iż nie mogę się zabić, ale dotarło do mnie, iż mam problem, iż potrzebuję pomocy. Ale nie miałem pojęcia, gdzie tej pomocy szukać.
Mniej więcej w tym czasie w mojej diecezji ksiądz Tomek Trzaska prowadził warsztaty dla księży z rozpoznawania i reagowania na kryzysy samobójcze. Siedziałem na tym wykładzie i miałem ciarki: to wszystko było o mnie! Padły tam bardzo ważne słowa: nie wszystko da się zamodlić. Napisałem do Tomka i poprosiłem go o rozmowę.
To on zmobilizował mnie do szukania specjalistycznej pomocy, przygotowaliśmy też plan, co mogę zrobić, jeżeli znów najdą mnie myśli samobójcze. Ale najważniejsze, iż poczułem się zrozumiany, wysłuchany i przyjęty. Tomek był na dodatek księdzem, więc nie bałem się, iż go zgorszę.
Na początku terapii bałem się, iż wyjdę z niej jako niewierzący. Tymczasem nie dość, iż tak się nie stało, to jeszcze dzięki terapii uzdrowiły się moje relacje z Bogiem
ks. Sławek
Pojawiła się w Tobie jakaś iskierka nadziei?
– Tak, pierwszy raz usłyszałem, iż nie jestem zepsuty, wybrakowany, zły – jestem chory. Że ja mam problem, a nie ja jestem problemem. Po tamtej rozmowie poszukałem psychologa. Podczas pierwszego spotkania zrobił mi test – wyszło, iż mam głęboką depresję. Terapeuta stwierdził, iż w takim stanie ludzie najczęściej nie są w stanie wstać z łóżka. Moje poczucie obowiązku jakoś mnie trzymało w zadaniach, ale nie było wątpliwości, iż potrzebuję leczenia. Skierował mnie do psychiatry i zaproponował terapię co tydzień.
Po jakim czasie przyszła poprawa?
– Kilka pierwszych tygodni było bardzo trudnych, ale wiedziałem od lekarza, iż leczenie nie pomoże z dnia na dzień. Ale potem stopniowo zacząłem lepiej spać, nabierałem sił, coraz mniej było poczucia przytłoczenia. Zaczęły mnie cieszyć drobne rzeczy – iż trawa jest ładna, iż jem czekoladowego batonika. Tak, jak wcześniej drobiazgi powodowały niewyobrażalne cierpienie, tak wtedy małe rzeczy wywoływały wręcz euforię. Przypomniałem sobie, co znaczy być szczęśliwym. Odkryłem, iż jestem wartościowy, godny, akceptuję siebie razem ze swoimi porażkami i błędami. Zrozumiałem, iż mam prawo być zmęczony, nie dawać rady, mam prawo zatroszczyć się o siebie.
Twoje leczenie jeszcze trwa?
– w tej chwili czuję się bardzo dobrze, nie mam żadnych objawów depresyjnych. Zakończyłem terapię, ale leki przyjmuję nadal. Próbowałem – oczywiście w porozumieniu z lekarzem – odstawić je, ale objawy gwałtownie znowu się pojawiły. Wróciłem więc do leków i póki co nie myślę o ich odstawianiu.
Jak przez chorobę zmieniła się Twoja relacja z Bogiem?

- Ks. Jan Kaczkowski
- Katarzyna Jabłońska
Żyć aż do końca
– Przed zachorowaniem miałem z Nim żywą relację. Wiedziałem, iż mnie kocha, doświadczałem tego. W depresji jedyne, co mi towarzyszyło, to poczucie winy. Każdy mój grzech tylko potwierdzał moją beznadzieję, a ponieważ nie dostrzegałem żadnego dobra w tym, co robię, nie widziałem też dobra płynącego od Niego. Później, kiedy na terapii zrozumiałem mechanizmy, które powodują chorobę, pojawiło się we mnie trochę żalu, iż mnie nie uchronił. A przecież ja ani na moment się od Niego nie odwróciłem.
Nadal czujesz żal?
– Troszkę tak. Ale widzę jednocześnie, jak chronił mnie w mojej chorobie. Więc choć czasem budzi się we mnie nutka żalu, to mam w sobie ogrom wdzięczności, iż przeprowadził mnie przez tę chorobę, był ze mną. I jest!
Na początku terapii bałem się, iż wyjdę z niej jako niewierzący – iż uznam, iż wszystko to, w co wierzyłem, to tylko wytwór mojej fantazji, iż potrzebowałem tych wyobrażeń, żeby czuć się w życiu bezpiecznie. Tymczasem nie dość, iż tak się nie stało, to jeszcze dzięki terapii uzdrowiły się moje relacje z Bogiem. Dziś patrzę na Niego jako na kompana, towarzysza, przyjaciela, któremu mogę powiedzieć o wszystkim, ale jednocześnie mam świadomość, iż On jest Bogiem. Jest większy, mądrzejszy, potężniejszy niż moje o Nim wyobrażenia. I nie próbuję już zasłużyć na Jego miłość, wiem, iż nie muszę.
_______________________________________________________________________________________________________
Jeśli potrzebujesz pomocy, zadzwoń:
Centrum Wsparcia dla Osób w Kryzysie Psychicznym – 800 702 222
Telefon zaufania dla dzieci i młodzieży – 116 111
Dziecięcy Telefon Zaufania Rzecznika Praw Dziecka – 800 121 212
Telefon wsparcia emocjonalnego dla dorosłych – 116 123
Ogólnopolski telefon dla ofiar przemocy w rodzinie „Niebieska Linia” – 800 120 002
Telefon wsparcia „Zranieni w Kościele” – 800 280 900
Platforma Życie warte jest rozmowy oferująca wsparcie osobom w kryzysie samobójczym oraz tym, którzy próbują im pomóc –
zwjr.pl