Kiedy przyszli mnie zamknąć, pomyślałem: nie siedziałem, będę musiał posiedzieć – mówił Mirosław Chojecki w rozmowie z „Więzią” w 1981 roku.
10 października zmarł Mirosław Chojecki, wydawca, działacz opozycji w PRL, kawaler Orderu Orła Białego. Publikujemy rozmowę, która ukazała się w miesięczniku „Więź” nr 5-6/1990, została przeprowadzona w 1981 roku:
Andrzej Paczkowski, Andrzej Friszke: Jaka była twoja droga do działalności opozycyjnej?
Mirosław Chojecki: Początek to był rok 1968. Jak z każdym człowiekiem, który wówczas był na uczelni, coś się ze mną stało. Zacząłem inaczej czytać gazety, inaczej oglądać Dziennik TV, inaczej słuchać radia… Nie byłem w tym okresie żadnym działaczem, po prostu studiowałem na Politechnice i uczestniczyłem w strajku.
Przystąpiłem do tego strajku raczej na zasadzie humbuku, zabawy. O niczym wówczas nie wiedziałem, nic nie kojarzyłem, ale jak jest strajk, to trzeba w nim wziąć udział. Po tym strajku poszedłem siedzieć na trzy dni. Przesiedziałem trzy dni, nie wiedząc, co jest grane, nie miałem sankcji. Ale to się przyczyniło do innego odbierania rzeczywistości.
W zasadzie musiałem zrezygnować ze studiów. Moim dziekanem na Politechnice był profesor Hurwic, który nas bardzo mocno bronił, ale jako osoba przez trzy dni zatrzymana byłem przewidziany do skreślenia z listy studentów, nie bezpośrednio po Marcu, ale w maju-czerwcu. On zaproponował, iż da mi urlop dziekański i wówczas nie będą mnie mogli wyrzucić. W ten sposób nie skończywszy pierwszego roku, otrzymałem urlop dziekański i miałem rok luzu.
Przystałem do hippisów w Ożarowie. Prowadzałem się z nimi 2-3 miesiące, po czym przestałem się prowadzać. Zacząłem chodzić ze swoją przyszłą małżonką, Magdą Bocheńską. Poprzez nią wszedłem w środowisko, które można by nazwać „zbuntowanymi literatami”. Jacek Bocheński, Jerzy Jedlicki, to były dla mnie niedościgłe wzory „niezależności i samorządności”. Wcześniej jeszcze znałem takich ludzi jak Mietek Grudziński, Sasza Malkow, Zygmunt Dzięciołowski. Muszę też dodać, iż moją wychowawczynią w szkole średniej była Krystyna Starczewska i jeszcze w wiele lat po maturze zbierali się u niej różni ludzie. Dyskutowaliśmy o życiu, egzystencji i na tym podobne tematy.
WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
Rozpocząłem studia na Uniwersytecie, na wydziale chemii. Studiowałem tam z Piotrem, którego ojczymem jest Władysław Bartoszewski. Przyjaźniliśmy się, toteż bywałem w tym domu. o ile się do tego doda, iż miałem jeszcze rodzinne ukierunkowania poprzez moją matkę, Martę Stypułkowską-Chojecką „Kamę” i ojca, który w latach pięćdziesiątych trochę przesiedział w kryminale, będąc wcześniej żołnierzem AK, to moja droga do opozycji tłumaczy się jaśniej.
Czy uważasz się za należącego do grupy „komandosów”?
– Nie. Wystartowałem dużo później i podejrzewam, iż ideologicznie z „komandosami” mało mnie łączy. Ideologicznie to mnie z nikim nic nie łączy, jestem w ogóle apolityczny. Tak o sobie myślę. Były dwa ważne epizody wtedy w moim życiu: przez krótki czas w 1969 r. wydawałem niezależne pismo o nazwie „Wywrotowiec”. Wyszły trzy numery, a było powielane techniką fotograficzną.
Co tam publikowaliście?
– Na przykład w ostatnim numerze były co ciekawsze fragmenty ze zjazdu partii komunistycznych po interwencji w Czechosłowacji. Był taki zjazd w 69 roku.
Kto był w zespole tego pisma?
– Trzy osoby: w tej chwili mieszkająca bodajże w Holandii Jola Jakson, jej ówczesny narzeczony (to była jeszcze szkolna znajomość) i ja.
Drugi istotny epizod: rok po Marcu z przyjacielem Jackiem Jakubowskim rozklejaliśmy na mieście zdjęcia fotograficzne, robione przez młodego Sandauera, z taką uloteczką. Rozklejaliśmy to w tramwajach, autobusach, w pierwszą rocznicę Marca. Zaczęła nas gonić policja. I nie złapali.
Przyszedł rok 1976. Stałem na drabinie i malowałem mieszkanie, kiedy przyszła informacja o tym, iż w Ursusie tory zablokowane, iż w Radomiu też się coś dzieje. Pomyślałem sobie „coś z tego będzie” i malowałem dalej. Na pierwszej rozprawie ursuskiej, która się odbywała w sądzie w Warszawie, nie było mnie. Ale potem zaczęły się nawiązywać pewne kontakty. Osobą wprowadzającą mnie był Piotr Naimski, z którym razem studiowałem. Wśród organizatorów był Antek Macierewicz, którego znałem przez harcerstwo. Jeździłem przez dwa tygodnie i okazało się, iż trzeba otworzyć sekcję „Radom”. Zacząłem jeździć do Radomia. Na początku jeździliśmy we dwóch z Bogumiłem Studzińskim.
Ty byłeś pierwszy w Radomiu. Jaki był ten początek?
– Pierwsze kontakty próbowaliśmy nawiązać przez znajomych Studzińskiego. On znał tam prywatnie kilka osób, do których wpadliśmy, pytaliśmy, ale nikt z nich nic nie potrafił powiedzieć. Dopiero pod sam koniec sierpnia przyszedł jakiś adres poprzez więzienie, przez człowieka z Ursusa, który siedział z kimś z Radomia. Miałem nienormowany czas pracy i w związku z tym nie było problemów z podpisywaniem listy obecności. Jeździłem rano, wracałem wieczorem, ostatnim pociągiem.
Czy brałeś udział w założeniu KOR-u?
– Tydzień przed założeniem KOR-u, 17 września, odbyło się spotkanie w mieszkaniu prof. Lipińskiego, na którym było wielu późniejszych członków KOR-u, a z młodzieży był Piotr Naimski i ja. On referował sprawy Ursusa, ja Radomia. Wszyscy przyszli na to zebranie, żeby zawiązać komitet. A pani Aniela Steinsbergowa, po godzinie czy dwóch dyskusji, jak to ma funkcjonować itd., powiedziała: „Proszę państwa, ale nas zaraz zamkną”. Jak prawnik mówi, iż zamkną, znaczy zamkną i wszyscy zrezygnowali. Zdecydowano tylko, iż zrobimy pismo, iż są zbierane pieniądze, podpiszemy się, wpłacimy, zrobi się kserokopie z tymi podpisami. Ten kto będzie posiadać taki dokument, może zbierać szmal. No, ale Antek zaczął biegać z Piotrem, żeby jednak to ciało zorganizować i 23 września powstał Komitet Obrony Robotników, w którym była i pani Aniela, i Lipiński, w ogóle wielu uczestników tego wcześniejszego zebrania. Po raz pierwszy KOR zebrał się razem dopiero gdzieś w listopadzie.
Opowiedz o akcji radomskiej, którą w tym okresie głównie się zajmowałeś.
– Lekka przesada z tą akcją radomską i ze mną. Byłem pierwszą albo drugą osobą zatrzymaną w Radomiu, miałem pierwszą rewizję, byłem pierwszym człowiekiem wyrzuconym z pracy. No i potem już nie za bardzo mogłem jeździć do Radomia. Jeździłem tam przez miesiąc i kilka dni. Byłem tam może 5-6 razy.
Początkowo jeździłem sam. Potem udało mi się zorganizować do tego Andrzeja Rosnera, ale gwałtownie się okazało, iż dwóch to za mało. Posiłki przysłał nam Heniek Wujec i to byli Zbyszek i Zosia Romaszewscy. W krótkim czasie została zorganizowana taka struktura: w zasadzie ja się wszystkim opiekowałem, mając kontakt z czterema osobami. Każda z tych czterech osób miała jeszcze swoich, przez siebie zorganizowanych ludzi. Te cztery osoby zbierały informacje od pozostałych. Od czasu do czasu spotykaliśmy się, zbierałem od nich informacje, dzieliliśmy robotę.
Czy fakt Twojego wejścia do KOR-u spowodował zmniejszenie częstotliwości wyjazdów?
– Nie, bo potem ja już jeździłem tylko na rozprawy. Przestałem jeździć bezpośrednio do ludzi po pierwszym zatrzymaniu. Wtedy sprawę bezpośredniej organizacji wyjazdów do ludzi w Radomiu przejęli Romaszewscy, a ja się zająłem wyłącznie fiszkowaniem. Oni dawali mi kartki z danymi: kto, ile dostał, ile siedział. Ja robiłem zestawienie dla „Komunikatu”. Pomagała mi w tym ogromnie Anka Kowalska, która wszystko to przepisywała, robiła duplikaty.
Tydzień przed założeniem KOR-u odbyło się spotkanie w mieszkaniu prof. Lipińskiego. Wszyscy przyszli, żeby zawiązać komitet. A pani Aniela Steinsbergowa, po godzinie czy dwóch dyskusji, jak to ma funkcjonować, powiedziała: „Proszę państwa, ale nas zaraz zamkną”. Jak prawnik mówi, iż zamkną, znaczy zamkną i wszyscy zrezygnowali
Mirosław Chojecki
Zajmowałem się też organizowaniem ekip jeżdżących na procesy do Radomia, no i dyżurowałem w zespole adwokackim. Ktoś musiał być w Warszawie, kto by przyjmował przyjeżdżających z Radomia po porady prawne, bo przecież tam nie jeździli prawnicy. Trzeba było pisać jakieś pisma procesowe, żądać uzasadnień wyroków, pisać rewizje. Siedziałem w zespole adwokackim i przyjmowałem tych ludzi. Stąd wiedziałem o sprawach radomskich prawie wszystko, bo praktycznie z każdym, kto wymagał pomocy prawnej, miałem kontakt – za pośrednictwem ludzi, którzy tam jeździli i wyszukiwali ich.
Ile osób korzystało z pomocy w tym zespole adwokackim?
– Trudno powiedzieć, orientacyjnie ponad 100.
Na początku 1977 roku Jacek Kuroń zgłaszał projekt utworzenia jakby Towarzystwa Uniwersytetów Robotniczych i trwały jakieś nad tym dyskusje?
– Dyskusji nie pamiętam, natomiast wiem, jak to się realizowało. Zbieraliśmy początkowo w Warszawie ludzi z Ursusa i troszeczkę z Radomia (znacznie mniej, bo oni nie przyjeżdżali). Zapraszaliśmy jakiegoś prowadzącego czy prelegenta i odbywała się dyskusja ogólnogospodarczo-społeczna o sytuacji, o tym co będzie, jak było, dlaczego tak się stało.
Jaka była frekwencja?
– Około dwunastu osób. Później to się zmieniło. Zaczęliśmy organizować – przy czym to nie ja organizowałem – takie same spotkania już na miejscu, w Ursusie i w Radomiu. W Radomiu organizował to Grześ Boguta. Miał tam specjalną grupę i jeździł. Któregoś dnia nie pojechał do Radomia, bo jego żona była chora i wysłał Gienia Kloca. Gienio wysiada z pociągu, a funkcjonariusze do niego: „No i cóż, panie Grzesiu, to pan taki pseudonim nosi”. No i Grześ przez wiele, wiele tygodni był w ogóle nieuchwytny dla władz, które były przekonane, iż Kloc to jest „Grześ”.
Ty w tych spotkaniach w Radomiu nie brałeś udziału?
– Nie brałem, ponieważ byłem osobą „skażoną”. Trudno było dojechać. Tam mnie po prostu „zdejmowano” na dworcu PKS lub kolejowym. „Chodzili” za mną, urywanie się kilka pomagało, bo tam na miejscu mnie wyłuskiwali.
Zająłeś się więc tworzeniem KOR-owskiej poligrafii.
– Pierwsze komunikaty KOR-u były rozpowszechniane w maszynopisach. Różni ludzie przepisywali je, rozdawali kopie znajomym, ci dalej przepisywali i tak to się rozchodziło. Tak było od września ’76, kiedy po powstaniu KOR-u wyszedł pierwszy komunikat. Potem, zaczynając od nr 5 z grudnia 1976 komunikaty były drukowane w Lublinie na sprzęcie późniejszych „Spotkań”.
Jako pierwszy powielony wyszedł „Biuletyn Informacyjny” nr 8, w sprawach radomskich i ursuskich. To był pierwszy duży numer „Biuletynu”. Ja zobaczyłem powielacz po raz pierwszy w marcu lub w lutym. Przedtem drukowaliśmy starą metodą Bogusi Blajfer. Ona miała doświadczenie w sprawach poligraficznych jeszcze sprzed wielu lat. dzięki wyżymaczki i matryc hektograficznych drukowało się 40-50 kopii. Potem, z Lublina przyjechał powielacz spirytusowy i przy tym powielaczu siadywaliśmy we trójkę: Bogusława Blajfer, Antek Macierewicz i ja. Tak we trójkę powielaliśmy komunikaty – 10, 11, 12 po 200-300 kopii.
Czy te egzemplarze były jeszcze przepisywane później, tak jak to robiono początkowo?
– Nie. Uważam, iż to był idealny pomysł, iż oba pisma nie były na początku drukowane. Przepisywanie na maszynie było niezwykle istotnym czynnikiem integrującym ludzi, organizującym nowych ludzi. Ja sam przy przepisywaniu nauczyłem się pisać na maszynie.
Jakie nakłady osiągnęliście przed majem 1977 r., czyli przed tym, zanim na tle sprawy śmierci Pyjasa i po krakowskich demonstracjach poszedłeś do więzienia?
– 400 do 500 sztuk.
Wydaliście chyba jeszcze przed majem broszurę.
– Pierwszą broszurą były „Wypadki czerwcowe i działalność KOR-u”. Ja tę broszurę zredagowałem w całości i później ją z Bogusią drukowaliśmy. To było w kwietniu. Następna broszurka, którą przygotowaliśmy, nosiła tytuł „W imieniu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej” Zamieściliśmy w niej sprawozdania z procesów radomskich i ursuskich, mowy obrońców itp. To też redagowałem i drukowałem. Wyszła w maju.
Jaki miała nakład?
– Mogła mieć 600 egzemplarzy, dokładnie nie wiem. Było tam napisane, iż została wydana nakładem Komitetu Obrony Robotników, miesiąc i rok. Pilnowałem, żeby był miesiąc i rok. Pierwsza wpadka, jaka nastąpiła, to była rewizja u Bogusi Blajfer. Bogusia była też jedną z osób, które na początku jeździły do Radomia. U niej zabrano czyste matryce.
A kiedy dostaliście powielacz?
– Gdzieś w marcu, z Lublina.
Czy otrzymanie tego powielacza jest związane z propozycją bardziej wszechstronnej działalności, także wydawniczej?
– Myślę, iż to nie miało żadnego związku. Natomiast istniał już wówczas kwartalnik literacki „Zapis”. Było kilka książek, o których myśleliśmy, iż warto je opublikować (myślę głównie o „Nierzeczywistości” Kazimierza Brandysa). Wiadomo było, iż te teksty trzeba zacząć powielać i zastanawialiśmy się nad utworzeniem jakiegoś wydawnictwa. Te pierwsze dwie broszury były przymiarką. Ale druga broszurka wyszła w maju, a niedługo potem poszliśmy siedzieć.
Właśnie. Brałeś czynny udział w akcji w Krakowie po śmierci Stanisława Pyjasa w maju 1977 r. Opowiedz o tym.
– Akcja w Krakowie zaczęła się tak, przynajmniej dla mnie, iż przyjechał Sewek Blumsztajn z informacjami z Krakowa po śmierci Staszka. Postanowiliśmy, iż coś trzeba zrobić. W tych rozważaniach brali udział Adam Michnik, Jacek Kuroń, Antek Macierewicz, Sewek, ja, może Wojtek Arkuszewski czy Wojtek Ostrowski, ale nie pamiętam.
Rozważaliśmy, co by tu zrobić, no i uznaliśmy, iż po prostu trzeba pojechać i zobaczyć, co się da zrobić. Każdy jechał indywidualnie, bo policja bardzo namierzała i z trudem udało się im zerwać. Gdy dojechałem, był już tam Wojtek Ostrowski. Ja zresztą byłem jedną z ostatnich osób, która przyjechała do Krakowa. Dużo rzeczy było już zorganizowanych. Istniał już pomysł, jak wykorzystać juwenalia. Bo właśnie wtedy odbywały się na rynku krakowskim huczne juwenalia organizowane przez SZSP.
- Andrzej Friszke
Między wojną a więzieniem 1945–1953
OUTLET
Postanowiliśmy zmienić ten radosny nastrój. Nasza rola była raczej rolą ludzi, którzy mają pewien autorytet i w związku z tym w przypadku sporów można było łatwo wkroczyć, załagodzić. Spotykało się grono 20-30 studentów krakowskich, którym łatwo mogliśmy powiedzieć: to ty będziesz szył opaski, ty będziesz… Oni sami nie byli w stanie tak się zorganizować, to dla nich było ogromne przeżycie, byli w dużym szoku.
Rozpoczęło się od rozlepiania klepsydr w Krakowie (zresztą w Warszawie też robiliśmy klepsydry). Ja je drukowałem z Bogusią Blajfer przed wyjazdem. Drukowaliśmy klepsydry i „Oświadczenia” KOR-u w tej sprawie, 800 czy 900 sztuk na powielaczu spirytusowym, ogromna ilość jak na owe czasy. One były rozdawane ludziom w Krakowie. Wojtek Onyszkiewicz stał przed bramą na Szewskiej, gdzie znaleźli ciało Pyjasa, na warcie przy klepsydrze i światełkach. Przez cały dzień stały takie warty.
To był chyba piątek. W sobotę było mniej więcej to samo i widać już było, iż z juwenaliami jest miękko. W niedzielę rano, o 10 czyli o 11 odbyła się Msza w kościele Dominikanów. Była ogromna liczba ludzi. Potem ruszył pochód spod kościoła na ulicę Szewską. Obok mnie szedł kolega Jerzy Geresz, wówczas go poznałem. W pierwszym szeregu szedł też Paweł Bąkowski, to był jego pomysł z tymi pochodami.
Przez cały czas władze, policja, zachowywały się nienagannie, poza tym, iż kilka osób zatrzymano, np. Antka Macierewicza, Wojtka Ostrowskiego, Wojtka Malickiego. Kilkakrotnie i mnie próbowano zatrzymać, ale tłum ludzi zawsze nas wyrywał funkcjonariuszom. Na rynku miał się wówczas odbyć wybór „Najmilszej” i też miał iść specjalny pochód z jakiejś tam hali na Rynku.
Tak się składało, iż oba pochody wychodziły o tej samej porze. Z początku nie wiedzieliśmy o tym, nie znaliśmy całego programu juwenaliów. Okazało się, iż ustaliliśmy termin tak, iż te dwa pochody musiały się zderzyć. Był poważny problem, czy mamy zrezygnować ze swojego, czy też nie, i jak pójść. Całą noc toczyły się dyskusje, jak to zrobić, z księdzem Bonieckim jeszcze wówczas. Uznaliśmy, iż troszkę zmienimy trasę, żeby nie doszło do konfrontacji. Pochód ruszył z pochodniami. Niektórzy liczyli uczestników na tysiące, ale trudno jest ustalić liczebność, jak się jest w środku.
Czuliśmy się bardzo mocni, bo wiedzieliśmy, iż tego samego dnia jest poświęcenie kościoła w Nowej Hucie i jak by coś, to my tę Nową Hutę będziemy mieli za sobą, tym bardziej, iż pewne kontakty z pracownikami Nowej Huty zostały nawiązane w poprzednich dniach. Wiedzieliśmy, iż władze nie za bardzo mogą się zdobyć na jakiś poważniejszy ruch, bo tam mają kilkadziesiąt tysięcy ludzi.
W nocy wsiedliśmy z Pawłem Bąkowskim do pociągu i przyjechaliśmy do Warszawy. Przyszedłem do domu, wykąpałem się, przebrałem i poszedłem do Jacka Kuronia czekać, aż go wypuszczą, bo byłem przekonany, iż zatrzymali go na 48 godzin i iż go lada moment wypuszczą. Okazało się, iż Jacka wcale nie wypuścili, za to mnie zamknęli. Przychwycili mnie u Jacka i poszedłem siedzieć.
Nie miałeś śledztwa?
– Miałem, trzy razy byłem przesłuchiwany. Nikt nie miał regularnego śledztwa. Siedziałem na Mokotowie, pod 16-ką, a później pod 19-ką. Ale wówczas, kiedy poszliśmy siedzieć, powstało wydawnictwo. Z jednej strony powstało wydawnictwo w Lublinie, w czerwcu został tam powielony „Zapis” nr 1. Z drugiej strony w Warszawie zaczęto kombinować broszurkę – taką hagiografię ludzi siedzących. Nigdy mi się nie udało dotrzeć do materiału, w którym ja byłem opisany. Ta broszurka nigdy się nie ukazała. Wówczas także zostały opublikowane trzy teksty Adama Michnika. Głównym macherem od tego był Grześ.
Wciąż na tym jednym powielaczu?
– Tak. Wówczas zostało utworzone trzyosobowe „ciało redakcyjne”: Grześ Boguta, Ryś Knauff i Marysia Fedecka (córka Ziemowita Fedeckiego). Oni kombinowali, co by tu wydać. Kiedy około 22 lipca wyszliśmy z kryminału, gwałtownie doszlusowałem do tej trójki. Wówczas, na początku sierpnia, odbyło się takie spotkanie: co dalej robić?
Gdzieś w początkach września było już wiadomo, jak się ta firma będzie nazywała. Bowiem pierwsza firma lubelska nazywała się „Niecenzurowana Oficyna Wydawnicza”. My z tymi chłopcami byliśmy w stałym kontakcie. Chcieliśmy robić taką wspólną oficynę i zaproponowaliśmy, iż będziemy się nazywali „Niezależną Oficyną Wydawniczą”.
Ale doszło do pewnych rozdźwięków: my założyliśmy, iż nie będziemy drukowali żadnych pism. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, iż zaraz potworzy się mnóstwo pism i nie będziemy mogli robić wydawnictwa, tylko będziemy musieli robić pisemka, które ktoś inny redaguje, a my będziemy występować jako siła techniczna, a nas to nie interesuje. Natomiast tamci chłopcy tworzyli tę swoją poligrafię głównie dlatego, iż chcieli wydawać „Spotkania”.
Kiedy zaprotestowaliśmy przeciwko temu, ażeby „Spotkania” miały winietkę tej Niezależnej – Niecenzurowanej Oficyny, nasze drogi troszeczkę się rozeszły. My, czyli NOWa, wydawaliśmy tylko pisma literackie. Do chwili obecnej „Krytyka” w zasadzie nie jest wydawana przez NOWą, nie ma tam nigdzie znaczka NOWej, zresztą tak jak i pierwsze numery „Głosu”. Pierwszy numer „Głosu” sam kręciłem, przy drugim powielacz nam zabrali. Robiliśmy to, ale nie chcieliśmy tego firmować. Pomysły były takie, iż wydawnictwo to jest taka firma, do której ktoś tam przychodzi, daje gotowy tekst i nic go już więcej nie obchodzi. A myśmy tego nie chcieli.
Stałem na drabinie i malowałem mieszkanie, kiedy przyszła informacja o tym, iż w Ursusie tory zablokowane, iż w Radomiu też się coś dzieje. Pomyślałem sobie „coś z tego będzie” i malowałem dalej
Mirosław Chojecki
Pierwszą książeczką, która wyszła z nadrukiem NOWej, było „Pochodzenie systemu” Marka Tarniewskiego, czyli Jakuba Karpińskiego. Książka była powielana u mnie w mieszkaniu, na spirytusie. Pierwszą książką nie na spirytusie była „Księga zapisów cenzury” – z czarnym zdjęciem na okładce. Została ona powielona w listopadzie 1977 r. To był pierwszy tekst robiony inną techniką. Na Gwiazdkę wydrukowaliśmy Konwickiemu „Kompleks polski” jako trzeci numer „Zapisu” – to już był offset, elegancja-Francja.
Jakie były nakłady tych pierwszych małych broszurek NOWej – Ossowskiej, Tarniewskiego?
– Zostały wydane na powielaczu spirytusowym, 300-400 sztuk. Papier się po prostu kupowało. Był taki czas, iż był w sklepie papier.
Jak wyglądały sprawy finansowe?
– Zasięgnęliśmy pożyczkę od istniejącego przy KKS KOR Funduszu Samoobrony Społecznej w wysokości 50 tysięcy zł, który dość gwałtownie spłaciliśmy. Myśleliśmy, iż na tym się skończy. Ale potem był Konwicki – ogromny wydatek, trzeba było dalsze pieniądze pożyczyć od Funduszu. W sumie Fundusz Pomocy pożyczył nam jakieś 250 tys., które potem zwróciliśmy. A w książkach, u ludzi, mamy ponad 3 miliony zł[*].
Czy KKS KOR miał jakiś urzędowy wpływ na NOWą?
– Nie.
Jak wyglądało układanie programu wydawnictwa?
– Tutaj zasadniczą rolę odgrywał Adam Michnik. Nikt z nas nie miał takiego jak on dostępu do wydawnictw emigracyjnych, których opublikowaliśmy bardzo dużo. Wydaje mi się, iż w zasadzie program wydawniczy tworzył Adam poprzez wskazywanie różnych autorów i tytułów. Adam został włączony do kierownictwa NOWej gdzieś w październiku 1977, jako jedyny nie pracujący bezpośrednio w wydawnictwie (założyliśmy, iż ekipa podejmująca decyzje składa się tylko i wyłącznie z ludzi pracujących w wydawnictwie, organizujących jego pracę, iż nie ma tam żadnych ciał doradczych – poza Adamem). Zawsze, gdy się zbieraliśmy, on bardzo długo rzucał nazwiskami, tytułami, ale jak go się przydusiło, to robił jakąś selekcję. Potem każdy z nas czytał te teksty i albo odrzucaliśmy, albo drukowaliśmy.
Jak długo utrzymał się ten skład kierownictwa NOWej?
– Przez jakieś pół roku, może dłużej. Potem wszedł Konrad Bieliński, który wziął na siebie działkę kolportażu. Mieliśmy jeszcze drugi powielacz, który został przekazany do dyspozycji „Głosu”. Konrad organizował pracę tego drugiego powielacza i równocześnie zajmował się sprawą kolportażu.
To już zaczynała być poważna sprawa – rozwiezienie tego po Polsce. Uznaliśmy bowiem, iż te wydawnictwa muszą być sensownie dystrybuowane po całym kraju. Później, gdzieś na wiosnę 1978, dołączył przedstawiciel kolporterów – Mietek Grudziński. Potem ekipa zaczęła się zmieniać. Najpierw, chyba na wiosnę 78, odeszła Marysia. Włączony został Tolek Lawina, to było wczesne lato 78. Przez rok ten skład się nie zmieniał. Na przełomie 1979-80 dołączył Marek Chimiak, natomiast odszedł Tolek. I ten skład pozostał mniej więcej do sierpnia 1980 roku.
Początkowo podpisywały wydawnictwo tylko trzy osoby: Adam, Konrad i ja. Jako czwarta osoba zaczęła podpisywać Ewa Milewicz, która przez cały czas bardzo czynnie pracowała. Dopiero gdy mnie posadzili na początku 1980 roku, wszedł Grześ jako oficjalna osoba, chociaż był on od samego początku, on to zakładał.
Jak wyglądała kwestia kolportażu?
– W kolportażu to ja jestem słaby. Takie wydawnictwo jak nasze posiada w zasadzie trzy działki. Działka pierwsza to organizowanie tekstów. Działka druga to zaopatrzenie, drukarnia, składanie. Działka trzecia to kolportaż. Ja zajmowałem się zawsze dwiema pierwszymi działkami. Kolportaż zorganizowany był w taki mniej więcej sposób, iż w większych miastach mieliśmy swoje centrale. Wydawnictwa dostarczane były w Warszawie pod wskazany adres i po jakimś czasie odbieraliśmy pieniądze.
Może wróćmy na chwilę do początku. Zaczynacie półchałupniczo: sami opracowujecie teksty, sami kręcicie powielaczem, sami rozprowadzacie. Później pojawiają się specjalizacje, profesje nawet, tzn. drukowanie za pieniądze. Kiedy?
– Pierwsza książka za pieniądze to „Nierzeczywistość” Kazimierza Brandysa, ogromna robota na powielaczu, mnóstwo stron. Zenek Pałka własnoręcznie, w całości…
Jaki to miało nakład?
– Trzysta egzemplarzy. Etapy rozwojowe można liczyć techniką druku, tzn. pierwsza książka powielaczowa, na powielaczu białkowym, pierwsza na offsecie. To był skok jakościowy. Można też liczyć nakładami. „Cenzura” – 1,5 tysiąca i Konwicki – 3 tysiące.
Druga zmiana to zmiana w samym funkcjonowaniu firmy. Z czasem, gdy firma coraz bardziej się rozrastała, trzeba było wydzielić komórki specjalne, których było trzy (o czym już mówiliśmy). Ludzie prowadzący te komórki bardzo często się zmieniali. Konrad na początku zajmował się głównie kolportażem, ja miałem część powielaczy, część miał Grześ, a ja przygotowywałem wszystko do druku. Przygotowywałem wszystko do druku do marca 1980 roku, tzn. każdy tekst od początku do końca przygotowywałem, zamawiałem okładki itd. Gdy poszedłem w marcu siedzieć, wówczas to się zmieniło i tak do dziś trwa. w tej chwili Grześ jest szefem całego interesu.
Jak to się odbywało: od momentu podjęcia decyzji, iż drukujecie, do momentu wyjścia książki do punktów kolportażu?
– Zanim podjęliśmy decyzję, często zasięgaliśmy jeszcze opinii specjalistów o danej książce. Potem jechaliśmy do maszynistki, która ją przepisywała, albo do fotografa, który ją kopiował. Do offsetu braliśmy teksty oryginalne, natomiast do przepisywania, to co i tak trzeba było pisać na matrycach białkowych. Potem matryce szły do drukarni. Szukaliśmy lokalu na drukarnię, który by spełniał odpowiednie warunki, tzn. dojazd, łatwy transport papieru (czyli nie na piętrze), najlepiej, żeby to był jakiś samotny dom, willa, ogród. Gdy lokal na drukarnię był już wyznaczony, przywożono maszynę, przyjeżdżali chłopcy-drukarze i zabierali się do roboty.
Lud i elity – konflikt nieuchronny? | Wierzący rodzice niewierzących dzieci | Ucieczki i powroty
Drukowali różnie, w zależności od tego, jak duża była książka. Początkowo zużywaliśmy około stu ryz, potem więcej. w tej chwili przerabia się 600-700 ryz ze względu na to, iż szybkość druku wzrosła. Drukarze przyjeżdżali mniej więcej na tydzień, przez ten czas tam jadali, spali, drukowali. Walc opisał w „Biuletynie Informacyjnym”, jak to wyglądało. Potem rozwoziliśmy nakład do punktów kolportażu, ale wcześniej zabieraliśmy maszynę albo do stałego magazynu, albo do remontu, albo do nowej drukarni, gdzie był już nowy papier, nowa ekipa.
Czy mieliście zasadę, iż jedna pozycja w jednym lokalu, czy nie?
– Nie, to zależało od objętości. Nigdy nie robiliśmy jednej pozycji w dwóch lokalach, ale czasami dwie pozycje w jednym lokalu. Później rozwoziliśmy arkusze do punktów introligatorskich, średnio po 500 sztuk na jeden punkt. Ludzie składają, oprawiają, zszywają. Gdy książka jest już zszyta, przyjeżdża tam mała, przenośna gilotyna i w ciągu jednego dnia obcina. Po obcięciu egzemplarze są pakowane w odpowiednie paczki dla kolportażu. Kolportaż odbiera nakład z punktów introligatorskich i rozwozi po mieszkaniach, piwnicach. Zważywszy, iż od dwóch lat wydajemy średnio trzy pozycje miesięcznie, kolportaż ma ogromną ilość roboty, zwłaszcza iż w jednym punkcie kończy się dziś, w innym za tydzień, w innym trwa to jeszcze dłużej.
Staraliśmy się często zmieniać miejsce druku, podobnie jak magazyny. Oczywiście mamy jakiś zapas papieru, który starcza na 3-4 miesiące i ten zapas jest stale uzupełniany. Jest taka ekipa, która zajmuje się zaopatrzeniem. Ale praktycznie nie ma żadnych stałych grup, to znaczy, iż ten, kto dziś się zajmuje zaopatrzeniem, jutro będzie się zajmował czym innym.
Liczba lokali, w których byliśmy, sięga na pewno tysiąca! Piwnica, garaż, magazyn, drukarnia, introligatornia itd. Kiedy się kilka rzeczy powtarza, gdy w zasadzie tylko kilka osób jest znanych władzy, nie ma niczego stałego, to rozpracowanie całej instytucji jest niezwykle trudne. Tu się wszystko zmienia, panta rei. Myślę, iż to jest nasza zaleta. W nazwie jest napisane, iż druk wykonała „Wolna Wałkowo-Bębnowa Drukarnia Polowa im. J.P.”.
Kto to jest J.P.?
– Kiedy drukowaliśmy 4 numer „Zapisu”, toczył się spór między kolegami drukarzami o to, jak tę drukarnię nazwać. Wymyślono, iż będzie Wolna Wałkowo-Bębnowa, ale jedni byli za tym, żeby była im. Jana Palacha, a inni – żeby była im. Józefa Piłsudskiego. O mało na noże nie szło, bo to różne formacje. Tu wkroczyła dyrekcja i rozstrzygnęła: będzie J.P. Poszliśmy na kompromis, wszyscy byli zadowoleni.
Jak długo trwa cykl produkcyjny?
– Nie znamy w ogóle takiego pojęcia. Dla przykładu: cykl produkcyjny wyboru z „Aneksu”, części I, wynosi w tej chwili około dwóch lat. Ale jak przychodzi co do czego, to jesteśmy w stanie w ciągu tygodnia wydać książkę dużej objętości, w dużym nakładzie. Jest to kwestia tylko przefotografowania i puszczenia na maszynę, po dwóch tygodniach od podjęcia decyzji możemy mieć gotową książkę.
Czy powielaliście jeszcze jakąś inną techniką?
– Działała wówczas i trzecia technika – ramki powielacza białkowego, tzn. nie powielacz białkowy bębnowy, tylko wałek i rama. To była jesień 1977.
Czyj to był patent?
– Podejrzewam, iż jest to technika, którą wymyślono wiele dziesiątków lat temu, natomiast my ją zastosowaliśmy. Tą techniką drukowano w Gdańsku ulotki w czasie strajku.
Szyba z farbą na poduszce, na to nałożona jest matryca, kładziesz kartkę i przejeżdżasz wałkiem. Lub jeszcze inna technika: masz ryzę papieru, na to idzie siateczka (najlepiej szyfon, bo się nie rozciąga) jedwabna, na to matryce. Farbę masz na wałku i przeciskasz ją przez siatkę i matrycę. Po przeciąganiu wałkiem to się samo otwiera, wyciągasz kartkę i bierzesz następną. To jest po prostu dużo szybciej i może pracować jedna osoba.
Co doszło do tych trzech technologii?
– Po pierwsze doszedł offset. Doszła także piąta technika, sitodruk.
Urządzenie offsetowe mieliście własne?
– Tak.
W pewnym momencie spirytus został wycofany?
– Tak, ze względu na złą jakość i małą ilość kopii został wycofany zimą 1977/78.
Czy był jakiś zapas tych powielaczy, bo przecież były wpadki?
– Tak, oczywiście.
Kiedy ta liczba powielaczy zdecydowanie się powiększyła?
– Nie zwiększała się systematycznie. Był taki moment, kiedy mieliśmy osiem maszyn. Nie byliśmy w stanie wszystkich obsłużyć i rozdaliśmy: coś pojechało do Krakowa, coś do Wrocławia.
Jak ewoluowały nakłady?
– Nakłady z zasady rosły systematycznie, trochę niezależnie od technik. Początkowo, na spirytusie, były niewielkie, nakładem podstawowym było 1,5 tysiąca. Tak trzymaliśmy przez jakieś pół roku. Potem nakład podstawowy wynosił 2 tysiące. Mniej więcej od 1979 roku nakład podstawowy obejmował 3 tysiące. Po Sierpniu znowu się zwiększył, teraz są to 4 tysiące. Zwiększamy nakłady, a nie ilość wydawanych pozycji.
Kiedy wpadłeś na pomysł, żeby płacić drukarzom?
– Bardzo wcześnie, przecież bez tego byśmy nie funkcjonowali.
Ale to jest Twój pomysł?
– Myślę, iż tak. Na początku bardzo długo biłem się o to, żeby przede wszystkim książki były sprzedawane. Początkowo założenie było takie, iż te książki powinny być odpłatne, bo przecież musimy być samowystarczalni, a jak je będziemy rozdawać, to ciągle będziemy wisieli na czyimś pasku. Jest to oczywiście słuszne, bo np. „Komunikaty” i „Biuletyny” były na początku rozdawane. Potem wprowadzenie odpłatności „Biuletynów” szło bardzo opornie, a „Komunikaty” do końca były bezpłatne. A książki od początku były sprzedawane. Gdy książki zaczęły być sprzedawane, można było tak ustalać ich cenę, żeby zapłacić ludziom, którzy składają, drukują, piszą na maszynie.
Ile osób było związanych z funkcjonowaniem wydawnictwa?
– Nie wiem.
Mówiłeś, iż zaczęło się od 7-8 osób…
– Tak, i ta liczba rosła przez jakieś dwa lata, dwa i pół, ale podejrzewam, iż od mniej więcej dwóch lat już się nie zmienia. Zmieniają się ludzie, którzy w tym pracują, ale liczba osób chyba nie. Myślę, iż jednorazowo w firmie pracuje 150-200 osób. Przy czym trudno jest powiedzieć, kto jest pracownikiem, a kto nie jest. Ten, kto od czasu do czasu pożycza swój samochód – czy to jest pracownik firmy, czy nie? Ten, kto daje mieszkanie, w którym coś można robić – czy można go uznać za pracownika firmy, czy nie?
Ile osób pracuje profesjonalnie?
– Profesjonaliści to są ci, którzy pracują tutaj, to jest ich źródło utrzymania. Takich osób jest 8-10. Natomiast osób, które otrzymują pieniądze za różne prace (maszynistka, zecerzy, drukarze), jest około 80, może 100, może 50. To też trudno powiedzieć, bo np. człowiek, który składa coś raz na trzy miesiące, niby w tej firmie jest, ale akurat nic nie robi w tej chwili.
Jak wyglądała kooperacja NOWej z wydawnictwami, które potem się narodziły – z wydawnictwem „Konstytucji 3 Maja”, z „Klinem”?
– NOWa nie była pierwszym wydawnictwem. Nikt już o tym nie pamięta, iż istniało „Wydawnictwo Polskie”, które wydawało „Opinię” od momentu powstania ROPCia w marcu-kwietniu 1977 r. Poza „Opinią” i broszurami Natalii Naruszewicz, czyli Leszka Moczulskiego, ono w zasadzie niczego nie wydawało. Podobnie mało kto pamięta, iż pierwszym pismem powielanym, jeszcze jesienią 1976 roku, było „U progu”.
- Adam Strzembosz
- Stanisław Zakroczymski
Między prawem i sprawiedliwością
Gdy nastąpił rozłam w ROPCiu, powstała „Konstytucja 3 Maja” i wydawnictwo „Młoda Polska”. Przy kolejnych rozłamach powstawały nowe wydawnictwa. Nasze stosunki z tymi wydawnictwami były zawsze poprawne, a w wielu wypadkach choćby zażyłe. Np. z „Konstytucją 3 Maja” współpracowaliśmy na tyle, iż ona nam wydrukowała kilka książek na swojej poligrafii. Wydawnictwo „Konstytucji 3 Maja” to jest szczególne wydawnictwo: samo nie prowadzi kolportażu, nie ma własnego sprzętu, wszystko robią na zlecenie. I my korzystaliśmy z tego.
Wydawnictwo „Klin” to zupełnie niebywała historia. Do chwili Obecnej nie zostało ujawnione kierownictwo tego wydawnictwa, mimo iż instytucja przestała istnieć. W zasadzie byłem przy narodzinach tego wydawnictwa, które początkowo opublikowało książkę pod firmą „Niezależna Oficyna Wydawnicza”. Były to rozmowy z Witoldem Gombrowiczem Dominika de Roux. To była pierwsza pozycja wydana przez tę ekipę, ale w okładce z nadrukiem NOWej. Ta ekipa drukowała też część „Miazgi” Andrzejewskiego.
Dopiero potem ustaliliśmy, żeby sobie nie wchodzić w kompetencje, iż wydawnictwo „Klin” będzie się zajmowało Gombrowiczem. Musiały być dobre stosunki między naszymi firmami, o ile tak chętnie zrezygnowaliśmy z całego Gombrowicza. Było kilka konfliktów, ale związanych raczej z kolportażem, odpłatnością itd. Te konflikty pojawiły się wtedy, kiedy ja siedziałem w kryminale i koledzy nie znali ustaleń z firmą „Klin”, chcieli jakieś nowe układy wprowadzić, a na to „Klin” nie chciał się zgodzić.
„Młoda Polska” to zupełnie różna koncepcja polityczna: nie wchodziliśmy sobie nawzajem w drogę. Poza tym przez długi okres my byliśmy zasadniczo wydawnictwem literackim i poza ,Klinem” nie mieliśmy żadnej konkurencji. Pierwszą firmą konkurencyjną w stosunku do NOWej był KOS – „Krakowska Oficyna Studentów”, na początku bardzo malutka. Ta firma swe powstanie w dużej mierze zawdzięcza nam, myśmy im na początku bardzo dużo pomagali.
Zresztą cała koncepcja NOWej była taka, żeby nie zgarniać „pod siebie” jak najwięcej ludzi, ale jak najwięcej inicjatyw sugerować. Gdyby się utworzyło jedno wielkie wydawnictwo, łatwiej byłoby je rozwalić. Natomiast jeżeli jest sporo małych grupek, to przy mocnym ataku każda z nich może jeszcze dalej funkcjonować. Przy czym dla znakomitej części wydawnictw zajmowaliśmy się kolportażem.
Kiedy powstały pierwsze „sklepiki” NOWej?
– Zaraz na samym początku. Pierwszy sklepik był u Mietka Grudzińskiego.
NOWa, która do tej pory pilnowała swego literackiego i kulturalnego profilu, na początku 1980 r., w związku z wyborami do Sejmu, zaczęła drukować ulotki. To jest jakby nowa koncepcja działania, bo produkujecie ulotki, wchodzicie w bezpośrednią politykę.
– Tak, ale to była wyjątkowa sytuacja. To, iż zrobiliśmy ulotki, to był tylko i wyłącznie wynik działania władzy. My się nigdy w takie sprawy aktualne nie mieszaliśmy i nie chcieliśmy się mieszać. Ale jak się tak porobiło, iż na dwa tygodnie przed wyborami już wszyscy siedzą, funkcjonariusze ich wypuszczają i zaraz potem znów zamykają – na to coś trzeba zrobić! Jak nie ma na wolności prawie żadnego opozycjonisty (z tych aktywniejszych), poza mną i Konradem, bo nam się akurat udało nie dać się zamknąć, to byłby wstyd, gdyby władze uznały, iż tego typu działaniami załatwiają całą sprawę, iż wystarczy zamknąć kilkanaście osób i już nic się nie dzieje w tym kraju.
Uznaliśmy z Konradem, iż jak oni tak, to my swoje. W żadnym innym wypadku byśmy się w sprawę wyborów nie wdali. Nie wiem, jak to wyglądało dla ludzi, którzy to obserwowali z ulicy, bo jak człowiek jest w środku teg6 wszystkiego, szasta tymi ulotkami, to ma zupełnie inną optykę. Z helikoptera były zrzucane, wiatr był silny, warunki wspaniałe.
Ile tych ulotek zrzuciliście?
– Nie sposób policzyć. Przez tydzień nie robiliśmy nic innego, tylko drukowaliśmy ulotki, najprzeróżniejsze, ale najwięcej było tych z programem Frontu Jedności. Było tego może 200 tysięcy, może 250. Akcję przeprowadziliśmy tylko w Warszawie. Mieliśmy bardzo skromne siły, bo zrobiły to trzy osoby: Tolek, Konrad i ja. Przy zrzucaniu brało udział więcej osób, bo we trzech byśmy nie rzucili w tylu miejscach jednocześnie. Wydrukowaliśmy porcję ulotek i jak była gotowa, to każdy z nas brał jakąś część i jechaliśmy w miasto szukać ludzi, którzy by je rzucili. To nie było wcześniej organizowane.
Dlaczego wiążesz akcję ulotkową z aresztowaniem?
– Było to tak. Niedziela, odpoczynek, plebiscyt trwa. W poniedziałek wszystkich wypuszczają, więc ja wracam do domu. Ale oczywiście władze wiedzą, kto te ulotki rzucał, bo popełniłem parę błędów, np. dzwoniłem do Grażyny czy do Jacka Kuronia i mówiłem, iż dziś 80 tysięcy poleciało, gdzie, jak. Jacek dawał informacje w świat, no to go informowałem o tym. Tylko ja to robiłem, więc władze wiedziały, kto się tym zajmował.
Gdy w poniedziałek po plebiscycie przyszli mnie zamknąć, to pomyślałem: nie siedziałem, będę musiał posiedzieć. Heniu Wujec na przykład zaliczył chyba cztery podejścia do aresztu, wypuszczali go rano do pracy, a po południu znów go zwijali. Zarzut postawili mi 6 marca: o to, iż dokonałem kradzieży.
A zatrzymany byłeś którego?
– 24 lub 25 lutego. Przyszedłem do Pałacu Mostowskich, pani prokurator kazała mi podpisać, iż mi postawiono zarzut i na tym się skończyło, nic więcej się nie zdarzyło przez tak długi czas. Aresztowali mnie dopiero po wyborach, więc było jasne, iż nie chodziło o żaden powielacz, tylko o „karę za grzechy”. Tym bardziej, iż rzeczywiście z kradzieżą żadnego powielacza nie miałem nic wspólnego.
Czy byłeś przesłuchiwany?
– Byłem przesłuchiwany raz, przez 8 może 10 minut. Ja przecież w ogóle nie dostałem uzasadnienia aresztowania. Wiedziałem, iż jestem zatrzymany z art. 199, ale nie wiedziałem, co ukradłem, ani kiedy, ani gdzie, ani komu. Uzasadnienie dostałem w takiej oto formie, iż dnia… postawiono podejrzanemu zarzut dokonania przestępstwa z art… Na podstawie dowodów rzeczowych, zeznań i jeszcze czegoś należało postąpić… No i tyle, i tyle wiedziałem. W związku z tym, gdy mnie wezwano na przesłuchanie, to powiedziałem temu, który mnie przesłuchiwał, iż dopóki mi nie powie, dlaczego ja tu siedzę, co, komu, gdzie i kiedy ukradłem, to nie mamy o czym mówić. On mi tego nie powiedział, więc na tym się rozmowa skończyła. Powiedziałem mu, iż nie mam o czym mówić.
A służba więzienna?
– Służba więzienna bardzo dobrze mnie traktowała, ja tam byłem w ciągu dość krótkiego czasu któryś raz z kolei. To było w marcu, a przedtem siedziałem w grudniu 1979, też na Mokotowie. Jak tylko przyprowadzono mnie do aresztu w marcu 1980, to oni mówią: „I co, na tydzień teraz, czy na dwa tygodnie wyskoczył pan?”. Zaczęto mi tam mówić „pan”, a w kryminale mówi się zawsze „ty”. Stosunek tych klawiszy do mnie był zupełnie inny teraz niż poprzednio, ale to wynikało raczej z tego, iż stałem się stałym klientem.
Wracając jeszcze do NOWej – jak wyglądał kontakt wydawnictwa ze środowiskiem pisarzy, ze środowiskiem TKN-u? I kiedy pojawiła się koncepcja drukowania wykładów Towarzystwa Kursów Naukowych?
– Stosunki ze środowiskiem pisarzy wyglądały tak: jak się ma teścia pisarza, to się ma stosunki. Tak było jeżeli chodzi o mnie. Natomiast Adam jest człowiekiem, który w tym środowisku funkcjonował od bardzo dawna. A jeżeli chodzi o TKN, to w momencie, kiedy TKN zaczął przygotowywać swoje zeszyty, od razu zaczęliśmy je publikować. W momencie, kiedy powstał TKN, zobowiązaliśmy się, iż przygotowywane przez niego materiały będziemy publikować.
Na własnym rozrachunku?
– Tak. Jako własne pozycje, nie na zlecenie.
Czy płaciliście za publikacje autorskie, nie przedruki?
– Różnie to było. Zasadniczo płaciłem autorom honorarium, ale są autorzy, którzy nie chcą honorarium. Wtedy nie płaciłem. Są też tacy, którzy mówią: dobrze, to ja biorę i przekazuję na cele społeczne, na KOR. Wtedy tylko zwracaliśmy uwagę, iż może by na wydawnictwo przekazał.
A jeżeli chodzi o prawa autorskie zagranicznych pisarzy?
– Staraliśmy się zawsze załatwiać.
Jak to załatwiałeś?
– Dzwonisz do znajomego, który mieszka w tym samym kraju co autor i pytasz go, czy nie dałoby się załatwić. No i dawało się.
A czy z „Kulturą” mieliście stałą umowę?
– Z „Kulturą” mieliśmy stałą umowę, tzn. iż to, co opublikowała „Kultura”, my możemy publikować, podając zawsze, iż to jest przedruk i skąd.
Raz chyba mieliście wpadkę: konflikt o wydanie bez zgody rodziny Jasienicy „Rozważań o wojnie domowej”.
– Tak, ale to wcale nie była wpadka, myśmy świadomie wykonali numer.
Wróćmy do NOWej. Czy zauważasz w dziejach swojej firmy jakieś przesunięcia czy przełomy pod względem treści publikacji?
– Niespecjalnie. Początkowo mieliśmy nadzieję, iż zostaniemy zasypani ogromną ilością tekstów krajowych, iż jest tego bardzo dużo. Po czym okazało się, iż szuflady są puste, iż tu i teraz wcale nie powstaje tak wiele tekstów, które nadawałyby się do publikacji. Poza kilkoma tomikami poetyckimi w zasadzie nie opublikowaliśmy żadnych oryginalnych materiałów.
- Aniela Steinsbergowa
Widziane z ławy obrończej
A Konwickiego „Kompleks polski” i „Mała Apokalipsa”?
– Tak, Konwicki, „Nierzeczywistość” Kazimierza Brandysa, Stryjkowskiego „Wielki strach” to jest „Zapis”. Poza „Zapisem” trzeba wymienić „Puls”. Dalej „Miazga” Andrzejewskiego, ale to stara sprawa.
„Miesiące” Kazimierza Brandysa.
– „Miesiące” i tak były drukowane w „Zapisie”.
Broszury przygotowane w ramach TKN.
– Tak, ale ja myślę o dziełach literackich. Nie ma tutaj tego tak dużo, do chwili obecnej wcale nie ma dużo.
Powstało też wydawnictwo „Głos”. Jak układały się jego stosunki z NOWą?
– Zanim powstało wydawnictwo „Głos”, istniało pismo o tej samej nazwie. Własnoręcznie drukowałem drugi numer. Trzeci i czwarty też były przez nas drukowane. Potem przestaliśmy, zgodnie z ustaleniem, iż oni będą się starali sami zorganizować urządzenia poligraficzne, co też uczynili. Ale kooperacja międzywydawnicza dobrze się układała, nie byliśmy konkurencyjni; w związku z tym kooperacja dotyczyła głównie kolportażu. Teraz wydawnictwo „Głos” rozpadło się na trzy: „Krąg”, „Zbliżenia” i „Głos”.
Przełomem pod względem objętości był chyba „Kurier z Warszawy” Nowaka-Jeziorańskiego?
– Nie tylko. Także Herlinga-Grudzińskiego „Inny świat”. Teraz kończymy „Mój wiek” Wata.
Dlaczego książki Konwickiego i Stryjkowskiego drukowano w ramach „Zapisu”, a nie jako osobne pozycje?
– Po pierwsze chodziło o rangę: z jednej strony „Zapis” się podciąga, a z drugiej strony Konwicki w „Zapisie”. „Zapis” jest przedrukowywany na Zachodzie i to jest dość ważne dla autora. Wydanie poza „Zapisem nie powoduje przedruku na Zachodzie. Oczywiście Giedroyć albo „Odnowa” może przedrukować, ale nie musi, a drukując w „Zapisie” autor ma pewność, iż to zostanie przedrukowane.
Czy w Sierpniu 1980 jakoś się zaznaczyła obecność wydawnictwa?
– Oczywiście. Po raz drugi odstąpiliśmy od tej zasady, iż nie wdajemy się w bieżące sprawy i drukowaliśmy mnóstwo ulotek, informacji itd. Cała ekipa NOWej pracowała dla Ursusa. Jak Komisja Robotnicza dała nam jakiś komunikat, to my drukowaliśmy na bieżąco. Konrad Bieliński w Stoczni redagował Strajkowy Biuletyn Informacyjny ,Solidarność”. Była tam Ewa Milewicz, Jaś Narożniak przez cały czas funkcjonował jako łącznik pomiędzy Stocznią a Warszawą, a Jaś Narożniak był od dość dawna naszym zaopatrzeniowcem.
A jakieś spektakularne momenty z Sierpnia, lipca mógłbyś przypomnieć?
– Trudno mi powiedzieć, bo jak pojechałem do Stoczni, to zaraz potem poszedłem siedzieć.
Pojechałeś do Stoczni jako ktoś do pomocy?
– Tak. Jak się coś gdzieś dzieje, to warto tam być, nie? Chociaż trochę przez przypadek tam się znaleźliśmy. Ja byłem tam na wakacjach, a Konrad z Ewą pojechali, żeby szukać pewnej wycieczki z RFN, która przywiozła do Polski powielacz. Ten powielacz został odebrany od nich, ale tylko w części, inne części tego powielacza zostały przy wycieczce. Trzeba było tę wycieczkę odnaleźć, żeby odebrać resztę części. Wiadomo było, jaki to jest samochód, gdzie oni mniej więcej są itd. Ewa z Konradem udali się na poszukiwania. I wówczas akurat w Gdańsku się zaczęło, no to jak już byliśmy tak blisko…
Rozmawiali Andrzej Paczkowski i Andrzej Friszke
[*] W tym czasie przeciętna cena książki wynosiła około 60 zł. „Kompleks polski”, który kosztował 200 zł, uważany był za książkę drogą.

2 godzin temu




![Bp Michał Janocha: Kościół jest zarówno otwarty jak i zamknięty [ROZMOWA]](https://misyjne.pl/wp-content/uploads/2024/06/mid-24606543.jpg)











![Przegląd wiadomości: kryptowaluty i blockchain [18.11.2025]](https://cryps.pl/wp-content/uploads/2025/11/PRZEGLAD-WIADOMOSCI-1-27.jpg)