Wczoraj zabrakło mi ogłady, kiedy wparowałam do kościoła w poszukiwaniu telefonu, bo zamiast przywitać się najpierw z Gospodarzem, rzuciłam się pytać o zgubę. Dziś przydarzyła się okazja do odpokutowania tego faux pas, chociaż wytrzymałam tylko trzy minuty (na myśl, iż to szansa zadośćuczynienia, wpadłam niestety później).
Mieszkam blisko kościoła, więc zwykle tam chadzam na rozważanie słowa. Cisza, półmrok, chłodek, bo drewno zapewnia naturalną klimatyzację, a przede wszystkim tabernakulum i św. Józef. Wsiąkłam więc w ławkę, by trochę pobyć przed Panem. Po dłuższym czasie zarejestrowałam, iż na podjazd wjechały jakieś auta i ogólnie zaczął tam szemrać jakiś tłumek. Norma.
A potem ktoś zaczął szurać w zakrystii, nagle zapaliły się wszystkie światła i do kościoła wparowała grupka chłopców pod opieką dwóch (zdaje się) mężczyzn. Rozmawiali pełnym głosem, zaczęli przestawiać po swojemu krzesła, ustalali na głos, co trzeba zrobić, robili próbę jakiejś pantomimy, ogólnie – jarmark. Przynajmniej w zestawieniu ze stanem uprzednim.
Oczywiście moje ego od razu poczuło się urażone tym, iż nie dostrzeżono mojej nieskromnej (także gabarytowo) osoby oraz tego, iż JA SIĘ MODLĘ, więc może trochę ciszej. Równocześnie jednak do mnie dotarło także to, iż takie zachowanie, choć przyjęte w wielu duszpasterstwach, to najkrótsza droga do zapomnienia o Gospodarzu i postawa bardzo bliska tzw. syndromowi zakrystiana, czyli osoby tak przyzwyczajonej do stałego obcowania z sacrum, iż ostatecznie przestającej je zauważać.
Tu jednak działa inny mechanizm – snuło mi się w głowie, kiedy snułam się na górę, do Staszelówki – mianowicie tak znaczne przeakcentowanie aspektu wspólnotowego liturgii i innych form modlitwy, iż sacrum całkowicie się gubi. Zanim je ktoś zauważy. Już więcej jego poczucia jest w galeriach sztuki, w których wszak rozmawia się półgłosem.
To zgubienie zanim się znalazło zaś może prowadzić i, sądząc po efektach formacyjnych działalności takich grup, często prowadzi to skojarzenia religijności raczej z konkretną wspólnotą niż oddawaniem czci Bogu. A kiedy wspólnota znika z oczu – wiara wyparowuje z serca. Za to żywa pozostaje tendencja do podążania za tłumem, uznawaniem za swoje poglądów większości, ale tej „lepszej”, oświeconej w dowolny sposób, górującej nad „motłochem”.
Jak to ujęła jedna z osób cytowanych przez o. Krzysztofa Pałysa w Hewel – zaczyna nam chodzić o zwycięstwo, nie o prawdę. O poczucie przynależności do „wybranych”, a nie o Boga.
Tak trudno jest wytrwać na tej grani, utrzymać napięcie paradoksu. Chrześcijaństwo to gotycka katedra stojąca dzięki napierającym na siebie siłom na pierwszy rzut oka sprzecznych ze sobą tez. To szukanie media via między doświadczeniami Boskości i bliskości, transcendencji i wcielenia, wspólnotowości liturgii i samotności kontemplacji, ciężaru krzyża i euforii zmartwychwstania.
I będę się upierać, iż poszanowanie ciszy pomaga w zachowaniu tego napięcia, utrzymaniu równowagi. Szczególnie współcześnie, kiedy hałas jest tak wszechobecny, i to pod przeróżnymi postaciami (natłok, dźwięków, kolorów, światła, danych…), lekcja trwania w ciszy może być ożywczą nowością. Na dodatek prowadzącą do wielu wewnętrznych odkryć, na przykład usłyszenia Boga i nauki odróżniania Jego głosu od wszystkich bodźców, jakie na nas spadają.
Kurcze, mogłam jeszcze trochę popokutować…