Jadąc do Zakopanego w niedzielę, miałam wrażenie, iż przed naszym autobusem porusza się po niebie olbrzymia niewidzialna spycharka i przesuwa ołowianie chmury w stronę Tatr, a potem, het, za nie. Dzięki temu, kiedy wysiadałam na Parkingu p.o. Dworca, na całą scenę wyskakiwania z autobusu, chwytania walizki i kłusu z nią po dziurawym bruku do busika, który wyglądał na już, już odjeżdżający zaraz do Małego Cichego, świeciło słońce. Nie było czasu w robienie zdjęć, zostało tylko wspomnienie zielono-złotego miasta i bielejących nad nim gór. Cudność.
W MC góry nie dały się uchwycić, tylko rąbka uchyliły, a wieczorem to już całkiem zasnuło.
Dziś zgodnie z tradycją i żeby sprawdzić kondycję poszłam do Pani Jaworzyńskiej. Padał ten podstępny gatunek deszczu, który wydaje się coś tam, ale bez znaczenia, tak nieznacznie, nieodczuwalnie prawie, pokapywać, a po godzinie idący w nim delikwent (w moim przypadku -ka) jest totalnie przemoczony i tylko się zastanawia, czemu mu tak zimno…
Impregnat na butach prawie dał radę, a spodnie naprawdę są szybkoschnące, więc tylko potrzebowałam ciepłego, suchego miejsca, żeby dojść do stanu używalności cielesności. Herbaciarnia pod kaplicą świetnie się do tego nadawała, zwłaszcza ciepła herbatka zrobiła swoje. Pogadałam z ojcami, a w międzyczasie słońce doszło do wniosku, iż jednak wyjdzie. Akurat zagapiłam się w okno przy zlewie i zobaczyłam, jak schody pięknie parują – detal, a cieszy!
Przedmszalna słoneczność przeszła w pomszalną pluchę, która po chwili znów została prześwietlona słońcem. Totalna bezdecyzyjność i brak konsekwencji.
Sesja Stefana zrobiona po mszy – ależ to bydlątko ma mnięciutkie futerko. I oczka takie bursztynowe. I charakter taki interesowny… Kot w pełni kotowatości.
Upewniłam się u o. Bartka, iż na Polanie Rusinowej dają jeszcze oscypki. Ojciec słusznie doprecyzował, iż nie za darmo, ale to jakby w góralskich okolicznościach przyrody oczywiste. Miałam więc nie tylko estetyczną motywację, żeby pójść wyżej. Po drodze jeszcze padało i to w słońcu, ale Rusinka już była tylko słoneczna, a Tatry migotały za chmurami jak z muślinu. Niesamowity spektakl. Nauczona zmiennością aury w drodze, po raz pierwszy najpierw zrobiłam zdjęcia, a potem udałam się po serki. Na szczęście polana była ponad to, co na szlaku, czyt. wiało, ale bez opadów.
Te białe cętki na pierwszym zdjęciu to krople deszczu. Nie był to jednak koniec możliwości pogodowych – kiedy schodziłam, dostało mi się gradem. Drobnym, bo drobnym, ale czemu by nie? I czemu by nie dwa razy? Obstawiam, iż dziś była pogoda dla wytrwałych, to znaczy jeżeli ktoś wyszedł ponad te 1100 m n.p.m., to już było tylko zimno, ale za to pięknie, jeżeli chodzi o widoki. Zagapiłam się na dolinę z Litworowym Stawem, było ją widać jak wyrysowaną w mroźnawym powietrzu. Ja kiedyś tam wejdę. Taki przynajmniej mam plan.
Do Staszelówki udało mi się dotrzeć o w miarę suchym odzieniu. Kiedy wyszłam spod prysznica, za oknem padało już na serio. Może nie tyle zlewa pod tytułem: „Ktoś przewrócił w niebie wiadro”, ale konkret. Oczywiście potem znów się przetarło i tak w koło Macieju. W każdym razie dzień zaliczam do udanych, choć zdecydowanie męczących. Może zresztą dlatego udanych?
PS Zapomniam wspomnieć, iż w drodze do MC widzialam wiewiorkę. Popielata, nie panikowała specjalnie na mój widok, przedzimowo spasiona. Puchate cudo. Podobnie jak kuna, która przebiegła mi drogę w Dolinie Filipka.