Sobota okazała się okienkiem pogodowym, którego potrzebowałam, żeby pocieszyć się górami. Trochę bałam się, co będzie ze stopami dosłownie zmasakrowanymi przez buty podczas moknięcia w Chochołowskiej, ale dobre plastry dały radę.
Już piątkowy wieczór był piękny – przewiało choćby resztki chmur i szczyty odcinały się piękną bielą od reszty krajobrazu.
Poszłam na Wiktorówki, udało mi się na kawałek drogi z MC, ten najbardziej asfaltowy, trafić na podwózkę – mąż Krysi (gaździny, u której wynajmuję – polecam Staszelówkę, swoją drogą i przy okazji) jechał akurat do pracy, czyli do lasu. Wysiadłam więc przy wejściu na szlak i już po liczbie samochodów na parkingu domyśliłam się, iż będzie ludno.
Kupiłam bilet a potem musiałam słuchać komentarza pana koło trzydziestki, który się burzył, iż przy budce biletowej nie ma śmietnika. Na moją uwagę, iż na terenie TPN-u to normalne, stwierdził, iż teren parku to co innego. Spostrzeżenie cokolwiek zabawne, bo jakieś dziesięć metrów od niego był szlaban wyznaczający granicę TPN-u, który to szlaban przed chwilą przekroczył. Usłyszałam za to, iż najlepszą metodą na to, żeby ludzie nie śmiecili, jest postawienie koszy. A z nich to pewnie te śmieci cudownie się anihilują, prawda? Nie trzeba będzie ich wywozić czy tam za to wywożenie płacić?
Tymczasem powodem niezadowolenia pana była… aluminiowa puszka po piwie, które właśnie skończył pić. No ciężar nie do uniesienia. Chociaż optyka pewnie by się zmieniła, gdyby w niej wciąż piwo było…
Pod górę poszłam spokojnym krokiem, podziwiając las wreszcie rozświetlony słońcem. Na poboczu wypatrzyłam takie cudo (chodzi o to „słoneczko” z igiełek w środku) – to siewka jodły. A wokół niej rosły jej starsze siostry i matka, potężne, kilkudziesięciometrowe drzewa. Piękna przypowieść o tym, co potrafi siła życia, jeżeli da się mu szansę. I jak delikatne są jego początki.
Na Wiktorówkach sporo gości. Pogadaliśmy z o. Bartkiem m.in. o mszach w schroniskach – jednak ojcowie odprawiają je do końca studenckich wakacji, czyli do ostatniej niedzieli września. Mnie się zadawało, iż do końca sierpnia – jak to trzeba weryfikować to, co się pamięta. Stefan, wysłany na banicję z bliżej nie znanych mi powodów, zmaterializował się przy oknie, jak tylko ojciec zaczął pichcić mięso. Kotu wywąchał przez okiennice czy jak? Smakosz, ruda jego maść.
Na mszy było tłumnie, lud odpowiadał i choćby śpiewał. W tzw. międzyczasie pod kaplicę przybyli weselnicy – panna młoda w delikatnej sukni i pan młody w garniaku, przy czym oboje w górskich butach. Świetnie to wyglądało. Goście weselni bardziej standardowo obuwniczo odziani – nic dziwnego, koło trafo parkowały dwa fasiągi, widomy znak, iż nie było konieczności przemykania w eleganckich butkach po błocie i kamieniach.
Grzecznie zgarnęłam plecak i kijki z kuchni, pożegnałam się (nie chciałam zawracać głowy, bo kolejka interesantów zrobiła się spora) i klapnęłam jeszcze w herbaciarni na obiadek z plecaka. A potem już dalej w górę, dalej wzwyż. Czyli na Rusinową. Oczywiście fakt rozpogodzenia został odpowiednio obfotografowany.
Zdjęcia doczekała się także kolejka do bacówki – to z pewnością był dzień żniwny dla bacy, i to z gatunku urodzajnych. Jak widać na zdjęciach – tłumy, zresztą owieczki też były, redyk w październiku pewnie.
Tym razem nic nie nabywałam, bo miałam końcówkę dużego oscypka w plecaku. Zrobiłam kilka zdjęć, postałam, pogapiłam się i postanowiłam przespacerować się do Wodogrzmotów Mickiewicza szlakiem przez Polanę pod Wołoszynem. Bardzo lubię tę drogę – zwykle prawie nie ma na niej ludzi, a jest bardzo malownicza. Wiele na niej pięknych detali, a widok na Tatry Bielskie (w sobotę dosłownie ubielone) za każdym razem cieszy dogłębnie.
Po ostatnich deszczach przepięknie rozwinęły się mchy i to w całym swoim gatunkowym bogactwie. Leżąca na Jego Miękkości Mchu szyszunia wyglądała na zajmującą wysoce komfortową miejscówkę. A zwalisko pni to była po prostu poezja omszenia, podobnie jest resztka pnia zamieniona dzięki hubom w coś, co mogłoby stać jako rzeźba nowoczesna w dowolnej galerii.
Wołoszyn w białej baranicy a polana pod nim zielono-ruda, przybrana gronami intensywnie, choć elegancko, czerwonych jarzębin. Zachwycały mnie całą drogę, ale nie potrafiłam zrobić im dobrego zdjęcia. Mam wrażenie, iż w Krakowie ich owoce nie są tak pięknie wybarwione, ale może to tylko stronniczość tatromaniaczki.
Kiedy doszłam do ceprostrady, zaczęłam już czuć, iż jakość plastrów dobrą jakością, ale lepiej nie nadużywać zaufania do nich. Zresztą mapa wyraźnie pokazywała, iż jeżeli mam zamiar jeszcze się spakować i umyć głowę, to o Morskim Oku mogę zapomnieć. Z bólem serca i pięt (oraz palca w prawej stopie) przysiadłam więc przy wejściu na szlak do Piątki i wydobyłam kabanosy – nie ma jak dobry kabanosik na smuteczek z powodu kiepskości własnych możliwości. Pokrzepiłam więc człowieka i kiedy dosiedli się do mnie państwo wybierający się zdecydowanie dalej, musiałam się niestety z nimi pożegnać i ruszyć w dół. Drugie niestety polega na tym, iż zapomniałam zabrać piankowe siedzisko – mam nadzieję, iż trafiło w jakieś dobre ręce – a mnie czeka wydatek. W każdym razie rzecz bardzo przydatna, szczególnie jak rzeczywistość wilgotna i chłodna.
Schodząc w dół, czułam się trochę jak na Grodzkiej w Krakowie, choć stroje nieco inne – sporo języków obcych, z przewagą ukraińskiego. Do dziś żałuję, iż jednej z Ukrainek, która z dwójką małych dzieci o 15 dopiero była w połowie drogi między Polanicą a Wodogrzmotami, nie powiedziałam, iż to za późno na wyprawę – do schroniska z dziećmi pewnie szła ponad trzy godziny, więc doszła na zachód słońca. Nie mówiąc o powrocie z Polanicy na nocleg. Mam nadzieję, iż zawrócili wcześniej.
Widziałam też scenkę z gatunku rodzajowych. Przodem, pod górę, szło dwoje dorosłych 35+, sądząc po ciuchach – zamożnych, i rozmawiało o pracy. Za nimi, tak z dwa metry, szedł chłopak, na oko dziesięcioletni, najwyraźniej ich syn. Nie nadążał chyba za bardzo, ale oni, zajęci tokowaniem o exelu i projektach, wydawali się kompletnie o nim nie pamiętać. Brzmi jak opis z kiepskiej obyczajówki, ale widziałam to na własne oczy i przez głowę przemknęła mi myśl, iż nie dziwi mnie już to, iż ludzie potrafią zapomnieć, iż mają dziecko w samochodzie i zostawić je tam na cały dzień, choćby w upale. Ci choćby na urlopie nie zapomnieli o pracy, za to obecność syna i jego potrzeby jakby im umknęły.
Chłopak miał wypisaną na twarzy rezygnację i poczucie opuszczenia. Jakoś się nie dziwię.
W Polanicy zajmowanie miejsc w busikach odbywało się taśmowo. Kierowca upewnił się tylko, czy mówiąc: „Zazdnia”, miałam na myśli parking, czy drogę do MC i grzecznie zatrzymał się przy tej ostatniej. Wzbudził we mnie zaufanie, na co pewien wpływ miał srebrny różaniec, który zauważyłam na jego palcu, tym z obrączką. Bilet oczywiście droższy niż ostatnio, ale do tego przywykłam. Choć krakusiejące serducho łka za każdą podwyżką.
Stopy przeżyły, choć po dotarciu do Staszelówki cieszyłam się, iż nie zaryzykowałam Moka. Pewnie dziś na mszę a potem do busa szłabym boso. Nie w ramach umartwienia, raczej żeby go uniknąć. Jednak but na spuchniętej nodze potrafi dać w kość, i to nie tylko hiszpański (że tak do sztuki tortur się odwołam).
Dziś śniadanko, msza u św. Józefa odprawiana przez św. in spe o. Wojciecha, dopicie kawy, busik, autobus, godzina korka w Rabce i Kraków. W mieszkaniu zimno, trzeba będzie opatrzyć już okna na zimę. Kwiaty na balkonie przeżyły, co mnie ucieszyło, bo wciąż będzie na czym oko zawiesić. I tylko tęsknota za podhalańską ciszą została. Kawałek serca tam, kawałek serca tu. Ech.