Obcując z kulturą, warto byłoby docenić pytanie: co zapamiętaliśmy z danego dzieła, co nam się potem śni?
Coraz rzadziej mi się to zdarza: w ostatnich miesiącach czytałem dla własnej przyjemności. Od lutego prawie każdy wolny wieczór poświęcałem na lekturę powieści peruwiańskiego noblisty Mario Vargasa Llosy. Pochłaniałem jego książki z fascynacją podobną do tej, gdy poznajemy coś po raz pierwszy: całym sobą, emocjonalnie, czasem z uśmiechem na ustach, a czasem ze łzą w oku. Niczego nie notowałem na marginesach, nie tym razem. Jedynie czasem, zasypiając, mimochodem przypominałem sobie pojedynczą scenę bądź dialog.
Zaraz po tym, jak skończyłem „Rozmowę w «Katedrze»”, dosłownie kilka godzin później, obudziła mnie informacja o śmierci jej autora…

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
Wiedziałem, iż jest już w wieku, kiedy zbliża się koniec (89 lat); iż wydawca powieści „To dla pani ta cisza” reklamuje ją jako pożegnanie. A jednak wiadomość o śmierci Llosy mnie zaskoczyła. choćby nie tyle sama śmierć, co owo przedziwne splątanie dat i nagła zmiana perspektywy: dopiero co czytałem żyjącego pisarza, a teraz muszę go żegnać? Owszem, ale chcę zrobić to nieco inaczej niż klasycznym szkicem biograficznym.
Piszę „chcę”, ale tak naprawdę – muszę. Nie przeczytałem przecież wszystkich jego powieści, nie zdążyłem. Poza tym, jak wspomniałem, podczas lektury nie używałem krytycznoliterackich narzędzi, świadomie odłożyłem je na boczny tor, niejako zapomniałem o nich, by dać się pochłonąć opowieści. I nie żałuję tej decyzji.
Łapanie aniołów
Prawda jest taka, iż jako osoby pracujące w kulturze musimy naginać czas i ograniczać sen, by czerpać z tej kultury przyjemność. Tyle mamy na głowie zamówionych tekstów o konkretnych książkach, filmach, płytach, wystawach, zjawiskach – które trzeba poznać – iż trudno jeszcze wcisnąć w ten gąszcz coś dodatkowego, coś adekwatnie niekoniecznego. A choćby jeżeli uda się to zrobić, w głowie zaraz pojawia się myśl: a może i o tym napiszę?
Żeby była jasność: możliwość przetwarzania tego, co czytam, oglądam lub słucham, i opowiadanie o tym czytelnikom uważam za jeden z najpiękniejszych elementów mojej pracy, element napędzający do działania, kompensujący zmęczenie. Problemem okazuje się utylitarność, ocenianie wszystkiego w kategoriach „do czego mi się to przyda?”, „po co to robię?”. Łapię się na tym, iż odpowiedź „po nic” zdarza mi się zbyt rzadko. Kiedy już się zdarzy, czuję święto. Tak było w przypadku Vonneguta lub Nunez. Tak jest w przypadku Llosy.
Czy można połączyć przyjemne z pożytecznym? Ciekawe, iż trochę w ten sposób peruwiański noblista traktował akt tworzenia. Jednocześnie bardzo poważnie, i ze świadomością, iż pisanie musi przynosić osobie piszącej – a potem czytelnikom – radość. Ból i radość. Prawdziwe emocje.
Od pewnego momentu, od pierwszego poważnego sukcesu, wszystko temu aktowi podporządkował. Pisał minimum pięć – sześć godzin dziennie. Uznawał, iż książkę trzeba „wysiedzieć”, iż najważniejszy jest tu upór i pokora. Ta druga po to, by nie bać się rezygnować z pomysłów, które mogą okazać się niewystarczająco dobre, żeby je zrealizować. Jak deklarował, w jego przypadku próbę „przeżywał” co czwarty pomysł, reszta nigdy nie ujrzała światła dziennego.

- Wojciech Marczewski
- Damian Jankowski
Świat przyspiesza, ja zwalniam
O swoim warsztacie Llosa opowiadał Romanowi Warszewskiemu w książce „Skrzydła diabła, rogi anioła”. Mówił, iż praca nad powieścią potrafi zwyczajnie wymęczyć (przerabiał każdą linijkę po dziesięć razy); iż on sam uprawia płodozmian: powieści mroczne, monumentalne, poważne (jak „Rozmowa…” czy „Święto kozła”) przeplata lżejszymi („Ciotka Julia i skryba”, „Pochwała macochy”); iż najobfitszym źródłem literatury jest niezgoda na zastaną rzeczywistość, ciągła kontestacja, niezadowolenie; iż literatura „rodzi się z nieszczęścia” i może doprowadzić kreatora na skraj szaleństwa (jak co najmniej kilku bohaterów jego powieści).
Przyznawał, iż tworzenie odbywa się głównie poza świadomością twórcy, to „obcowanie z demonami, które nie wiadomo dokąd nas doprowadzą”. Pisanie „przypomina łapanie aniołów”, które potem dziwnym trafem podobne są do diabłów, a tym z kolei wyrastają anielskie skrzydła…
Dla Llosy wszystko stanowiło literackie tworzywo, czyli materiał, z którego można ulepić powieść. Wszystko – łącznie z własną biografią, a może przede wszystkim ją (naprawdę ożenił się z ciotką) – da się opowiedzieć w sposób, który porwie czytelników, zapadnie im w pamięć.
Co zostaje pod powiekami
Zastanawiam się, co sam zapamiętałem z jego książek. Żadne wielkie, najważniejsze dla narracji sceny, raczej drobiazgi. Na przykład w „Szelmostwach niegrzecznej dziewczynki” Ricardo przez całą powieść, co kilka lat, w różnych częściach świata, natyka się na dziewczynę, którą uważa za miłość swojego życia. W pewnym momencie bohater zdaje sobie sprawę, iż oboje nie są odporni na upływ czasu: ona to w tej chwili wyniszczona kobieta, desperacko próbująca ukryć swój wiek, a on – facet w średnim wieku, z zakolami, nadwagą i siwizną. Nie ma rady.
Z kolei w „To dla pani ta cisza” jest scena, gdy podrzędny dziennikarz Toño, główny bohater książki, patrzy, jak słynna śpiewaczka Cecilia Barraza, jego znajoma, wychodzi z knajpy po ich spotkaniu. Jest „jak zawsze ulotna” i wesoła, a naszego dziennikarza ogarnia smutek. „Oto oddala się miłość jego życia, decyzją Cecilii, która stwierdziła, iż nigdy nie będzie między nimi niczego więcej, iż na zawsze zostaną przyjaciółmi”. Zapamiętałem to jedno zdanie, odszukałem je teraz na kartach powieści i przytoczyłem dosłownie, tak stało się dla mnie ważne.
Powinienem prawdopodobnie wspomnieć o misternie przemyślanej konstrukcji „Rozmowy w «Katedrze»”. Przywołać jedną ze scen z tej monumentalnej powieści. Powinienem, owszem, ale tego nie zrobię. Powód jest nad wyraz prosty, a może choćby banalny: „Rozmowa..” mi się nie śniła po nocach, nie została pod powiekami, natomiast przywołane mikroscenki z formalnie słabszych książek – tak.
O autofikcjach rozmawiają Agnieszka Budnik i Damian Jankowski
To zawsze sprawa indywidualna, i zawsze wszystko rozbija się o pytanie: co zapamiętaliśmy? Co nam się potem śni? Są takie sceny, z literatury bądź z kina, o tak. To, w jaki sposób zyskują one nasze uznanie, pozostaje w pewien sposób nieuchwytne.
Na przykład doskonale pamiętam moment z filmu „Życie jest piękne” Benigniego, gdy ojciec i syn w obozie koncentracyjnym dopadają do obozowego radia i pozdrawiają żonę mężczyzny, a mamę chłopca, więzioną w części dla kobiet. „Buongiorno, Principessa!”. „Dzień dobry, księżniczko! Śniłaś mi się całą noc”. Albo występ grającego na trąbce klauna w „Słodkim życiu” Felliniego i balony, które na jego skinienie opuszczają wraz z nim podium. Albo scena z „Wielkiego piękna” Sorrentino, kiedy Jep, wracając nocą do domu, na uliczkach pustego Rzymu natyka się na gwiazdę filmową Fanny Ardant, a ta życzy mu dobrego wieczoru. Takich momentów triumfu światła nad ciemnością się nie zapomina. Po to, byśmy mogli przeżywać takie chwile, jest kino.
*
Może chodzi po prostu o zachwyt? O pozwolenie sobie na niego, o dopuszczenie do głosu wrażliwszej strony naszej osoby, zgodę na własną spontaniczność, również o przyjrzenie się samemu sobie: dlaczego ta książka lub film tak na mnie wpływa, a inne już nie? I wyzwolenie się z kategorii „wypada mi to znać”. Ostatecznie w życiu ledwie kilka rzeczy wypada robić. Na przykład wypada nie puszyć się jak paw. Nie wypada z kolei udawać, iż coś mi się podoba, skoro wcale tak nie jest.
Warto chyba też pozwolić sobie na bycie amatorem, czyli kimś, kto bardziej przeczuwa, niż wie na pewno, kto nie traktuje samego siebie ze śmiertelną powagą, kto sprzeciwia się dyktatowi mierzenia wszystkiego kategorią zysku i przydatności.
Dążenie do wytyczonych celów i szlifowanie umiejętności są pewnie dziś niezbędne, nie da się wypisać z kultury, której żyjemy. Chodzi jedynie o to, by pamiętać, iż doskonałość bywa pięć kroków przed nami. Zamiast ją gonić, lepiej pozwolić sobie na przyjemność. Choćby zanurzając się w lekturę książek Mario Vargasa Llosy.