Gdy moi rodzice zaprosili pana Stefana na polowanie, wzruszyło mnie bardzo to, iż on nie strzelał do zwierzyny, za to fotografował ją z zamiłowaniem.
Fragment zapisków Marii Swieżawskiej, z domu Stadnickiej (1912–2003), podanych do druku przez Luizę Wawrzyńską-Furman, opublikowanych w miesięczniku „Więź” 2007, nr 3. Wspomnienia dotyczą okresu 1932–1933, gdy Maria poznała swego przyszłego męża, Stefana Swieżawskiego.
Ślub Marii i Stefana odbył się 1 lipca 1933 r. w Nawojowej koło Nowego Sącza. Od tej pory cały czas szli przez życie razem. Wyraźnie mówili, iż mają powołanie do małżeństwa, choć w czasach ich młodości nie posługiwano się tym językiem. „Właściwie obydwoje w małżeństwie świadomie dążyliśmy do realizacji celu, który był bardzo wyraźnie celem religijnym. To była adekwatnie chęć realizacji dążenia do świętości w naszym życiu, w najbardziej normalnych warunkach życia świeckiego. To nas bardzo pociągało” – mówił Stefan Swieżawski.
Nie bali się śmierci, tylko rozstania. Śmieli się, iż chcieliby przejść na drugą stronę życia razem, najlepiej „za rączkę”. Nie tylko tak żartowali, ale też się o to modlili. I tak się adekwatnie stało. Odeszli w odstępie pół roku. Maria zmarła 7 listopada 2003 r., przeżywszy lat 91; mąż dołączył do niej 18 maja 2004 r., w wieku ponad 97 lat.
Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.
Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Rodzice podjęli decyzję wysłania mojej siostry Jadzi i mnie na studia do Poznania, który w owym czasie uchodził za miasto kulturalne, sympatyczne i modne. Rzeczywiście, zjeżdżała się tam młodzież z całej Polski.
Jadzia gwałtownie znalazła kierunek odpowiadający jej zainteresowaniom – wybrała Wyższą Szkołę Handlową. Ja przy pomocy mamy znalazłam wyższą szkołę społeczną, założoną na wzór analogicznej szkoły w Belgii, w której studiowało już kilka Polek. Z zapałem rozpoczęłam studia. Ciekawiły mnie wykłady; cieszyłam się, iż jest to coś pożytecznego i służebnego. Poza teoretycznymi wykładami mieliśmy dużo praktycznych zajęć, np. prowadziliśmy zebrania, odwiedzaliśmy biedotę i szukaliśmy środków, żeby zaradzić ubóstwu odwiedzanych rodzin.
W Poznaniu zamieszkałyśmy u cioci Manieczki Czartoryskiej, przy ulicy Wesołej 2. Pomocą cioci była pani Komorowska – matka Bora-Komorowskiego. Miałyśmy przemiły, własny pokoik na piętrze. Nie byłyśmy jedynymi studentkami w tym domu – w pokoju w suterenie zamieszkali Adaś i Piotr Czartoryscy. Czułyśmy się tam cudownie – przytulnie i rodzinnie. Dom położony był niedaleko kościoła dominikanów, codziennie więc rano mogłyśmy uczestniczyć we Mszy świętej (wieczornych Mszy wtedy jeszcze nie było). Ciocia Manieczka urządzała co tydzień tzw. „dzień” (spotkania towarzyskie), na których zawsze byłyśmy obecne i traktowane jak prawdziwe panie domu.
Elegancki pan przy furtce
Tu, w domu cioci, po raz pierwszy spotkałam Stefana Swieżawskiego, mojego przyszłego męża. Pewnego dnia przyszedł do nas z wizytą ojciec van Oost – benedyktyn, nasz przyjaciel i spowiednik. Przyjęłyśmy go na parterze, w bibliotece cioci Manieczki. Raptem z głębokiej rozmowy wyrwał mnie dźwięk otwieranej furtki. Spojrzałam. Przy furtce zobaczyłam bardzo eleganckiego pana ubranego w duży, pilśniowy, brązowy kapelusz i brązowy płaszcz. Ojciec również go zauważył i powiedział nam: „to jest Stefan Swieżawski, wybitny młody człowiek, przyjaciel Adasia i Piotra”. Chłopcy byli tak zajęci istotną rozmową z panem Stefanem, iż choćby na nasze usilne prośby nie przyszli spotkać się z Ojcem.
- Stefan Swieżawski
- Zbigniew Nosowski
- Józef Majewski
- Anna Karoń-Ostrowska
Zapatrzenie
OUTLET
Poznań to przede wszystkim czas nauki, ale także bogate życie towarzyskie. Często wraz z chłopcami Czartoryskimi i panem Stefanem jeździliśmy konno poza miastem. W niedziele w tej samej grupie schodziliśmy się na Mszach świętych recytowanych, które organizował pan Stefan wraz ze swoimi przyjaciółmi z „Odrodzenia”. Uczestniczenie w takich Mszach było rzeczą bardzo poważną i wymagało przejścia odpowiedniego szkolenia przygotowawczego. Zapisałyśmy się z Jadzią na te szkolenia, a ponadto przystąpiłyśmy do „Odrodzenia”. Kurs przygotowawczy prowadził pan Stefan. Zrobił na mnie niezapomniane wrażenie. Uśmiechnięty, energiczny, zapalony do sprawy, ale nienarzucający swego zdania. Stawiał jasne wymagania, przemawiał tak jakby informował nas o sprawach ważnych i wraz z nami zastanawiał się nad rozwiązaniem problemów. Wspólny czas: nauka, jazdy konne, spotkania towarzyskie i Msze niedzielne coraz bardziej zbliżały nas do siebie.
Jadąc na święta Bożego Narodzenia do domu, zahaczyłyśmy o Kraków, gdzie odbywał się zjazd środowiskowy „Odrodzenia”. Tu, podczas Mszy świętej, gdy klęczałam obok pana Stefana, poprosiłam Boga, by nas tak połączył, jak tu w blasku Komunii Świętej.
Po tych świętach, gdy trwała jeszcze przerwa semestralna, moi rodzice na naszą usilną prośbę zaprosili pana Stefana do nas, do Nawojowej, na polowania. Wzruszyło mnie bardzo to, iż pan Stefan nie strzelał do zwierzyny, za to fotografował ją z zamiłowaniem, przez co miał więcej spotkań ze zwierzyną niż myśliwi.
Wieczorem, po jednym z takich polowań, odbyła się uroczysta kolacja, na której – w wyniku własnych starań – siedziałam obok pana Stefana. Do dziś pamiętam tamtą naszą rozmowę przy stole. Rozmawialiśmy o duchach. Pan Stefan (w tamtych czasach nie było w zwyczaju tak szybkie przechodzenie na „ty” jak dziś, dlatego wciąż Stefan był dla mnie „panem Stefanem”) niezwykle ciekawie opowiadał o swoich babkach, które odprawiały seanse spirytystyczne.
Rozgryźć pana Stefana
Końca dobiegała przerwa w nauce, więc Czartoryscy i pan Stefan musieli nas opuścić. Umówiłyśmy się z nimi na spotkanie w Krakowie i dalszą wspólną podróż aż do Poznania. Postanowiłam poważnie porozmawiać z mamusią. Nigdy nie miałam przed nią żadnych tajemnic. Uświadomiłam sobie, iż moje zainteresowanie panem Stefanem przeradza się w miłość; pragnęłam podzielić się moim sekretem z rodzicami i usłyszeć ich zdanie na ten temat.
Wieczorem, przed wyjazdem, powiedziałam mamie, co czuję, jak ogromnie cenię pana Stefana i spytałam, czy miałabym zgodę rodziców, gdyby pan Stefan mi się oświadczył. Czułam, iż również on żywi do mnie cieplejsze uczucia, a zaręczyny wiszą w powietrzu. Mama bardzo się ucieszyła. Wyjeżdżałam więc z domu spokojna, iż moje plany poparte są zgodą i euforią najbliższych.
Czekało mnie jeszcze tylko jedno, najważniejsze zadanie – musiałam teraz dokładnie „rozgryźć” pana Stefana. Upewnić się, czy nasze zapatrywania na życie rzeczywiście są zbieżne, tak jak mi się wydawało. Założenie rodziny traktowałam niezwykle poważnie, poza tym zdawałam sobie sprawę z tego, iż decyzja odejścia od najbliższych, od zżytej, kochającej rodziny jest trudna i ma konsekwencje na całą wieczność. Sakrament małżeństwa rozumiałam jako oddanie swego życia na służbę rodzinie. Człowiek, z którym miałam spędzić życie, musiał wyrażać podobne poglądy.
W Poznaniu sprawy potoczyły się o wiele szybciej niż przypuszczałam. Pewnego dnia, podczas śniadania, Piotr Czartoryski spytał mnie, na którą godzinę idę na wykłady, którędy przechodzę itd. Zdziwiło mnie to jego nagłe zainteresowanie, ale nie doszukując się podstępu, poinformowałam go i poszłam na zajęcia. Nagle, jak spod ziemi, wyłonił się pan Stefan. Poprosił mnie o spotkanie tylko we dwoje. Bardzo się spieszyłam, bo musiałam odnieść paczkę książek do szkoły i zwolnić się z wykładów. Czułam, co się zaraz wydarzy, poprosiłam więc moją koleżeńską gromadkę o modlitwę i pełna szczęścia pobiegłam na spotkanie z ukochanym.
Kiedy dotarłam na umówione miejsce, pan Stefan już czekał. Serce waliło mi jak oszalałe, ale starałam się ze wszystkich sił zachować względny spokój. Pan Stefan z szacunkiem i miłością pocałował mnie w rękę i zapytał zwyczajnie, czy zechcę zostać jego żoną. Odpowiedziałam: „TAK. Ale jest jeden warunek: czy zgodzisz się, aby po naszym ślubie ofiarować nasze małżeństwo Sercu Jezusa?” Zgodę otrzymałam natychmiast. Zjednoczyły się wartkie prądy naszych powołań.
- Martin Scorsese
- Antonio Spadaro SJ
Dialogi o wierze
Mój panieński żywot trwał jeszcze około pięciu miesięcy. Przerwałam moje studia społeczne, pomimo iż wujcio biskup Adam Sapieha obiecał mi posadę u siebie w Krakowie po skończonych studiach. Jednak otworzyła się już przede mną nowa, wielka droga i czekały mnie ważne obowiązki. Rozpoczęłam owo „rozgryzanie” Stefana. Rozmawialiśmy dzięki „Godzinek” Zegadłowicza. Stefan dawał mi zakreślone partie, które chciał, żebym przeczytała – i to była taka nasza ważna rozmowa. Ponadto nieustannie otrzymywałam od niego niezliczone ilości cudownych kwiatów.
W zdrowiu i w chorobie
Zaczęły się wśród przyjaciół i rodziny różne uroczyste przyjęcia na naszą cześć. Cieszyła nas serdeczność tych, którzy nas otaczali. Często, razem z mamą, udawaliśmy się w długie podróże do starszych ciotek, które nie mogły opuścić swych domów. Niezwykle ceniliśmy sobie ten czas drogi, w którym mogliśmy lepiej się poznawać. Były to doskonałe okazje, by trochę czasu spędzić we dwoje. Wszędzie przyjmowano nas z euforią i serdecznością.
Byłam szczęśliwa i przedziwnie spokojna. Każdy dzień upewniał mnie, iż trafiłam na wspaniałego człowieka, z którym łączy mnie prawdziwa miłość. Zdawałam sobie sprawę, iż całe swoje życie mogę z pełnym zaufaniem oddać jemu; dać się kierować, prowadzić, dokształcać przez tego ukochanego człowieka. Stefan darzył mnie miłością, delikatnością i zaufaniem, którego w żadnym wypadku nie chciałam utracić, przeciwnie – pragnęłam bez przerwy robić wszystko, aby być mu pomocną.
Podczas Mszy świętej (chyba był to pierwszy piątek miesiąca), po Komunii świętej, zamieniliśmy pierścionki. Mama bała się, iż złożymy sobie małżeńską przysięgę, więc jeszcze przed Mszą powiedziała nam, abyśmy porwani gorliwością nie zagalopowali się. Pamiętam, iż na tych naszych „kościelnych” zaręczynach były nasze mamy, moja siostra Jadzia, Piotr i Adaś Czartoryscy.
Z Jadzią uświadomiłyśmy sobie, iż nasze drogi już się rozchodzą. Zawsze byłyśmy jak bliźniaczki. Toczyłyśmy więc ważne rozmowy, które dotyczyły zmiany, która nas obie teraz – w obliczu mego ślubu – czeka. Rzeczywiście, mój ślub trochę nas od siebie oddalił, dopiero w cztery lata później, po ślubie Jadzi z Adamem Czartoryskim, znów zbliżyłyśmy się do siebie.
Czy przez cały czas chcę poślubić człowieka o krzywej twarzy?
Cudowny czas przygotowań ślubnych został nam niemiło skomplikowany przez los – oboje zachorowaliśmy. Stefan dostał zapalenia płuc, a ja zapalenia ucha. Mogliśmy porozumiewać się jedynie listownie i telefonicznie. Podczas tej choroby odprawiłam nowennę do św. Teresy od Dzieciątka Jezus w intencji Stefana, którego zapalenia płuc były częste i bardzo niebezpieczne.
Oczywiście, gdy wyzdrowiałam, zaczęłam odwiedzać Stefana, tak często, jak tylko było to możliwe. Później dowiedziałam się od mamy, iż wiele ciotek było zgorszonych z powodu moich przesiadywań u mężczyzny leżącego w łóżku. Po przebytym zapaleniu płuc Stefan został wysłany do Rabki na rekonwalescencję, ja więc udałam się do Nawojowej. Ku większemu zgorszeniu moich ciotek odwiedziłam raz Stefana w Rabce, a potem Stefan, gdy już zakończył kurację, przyjechał do mnie.
Czas zaręczyn to okres naszych ciągłych rozstań. W tym okresie powstała pokaźna liczba naszych wzajemnych listów. Od Stefana dostawałam obszerne listy niemal codziennie. Mnie wożono na odległą pocztę, jeżeli listonosz do nas nie dotarł. W domu, w Nawojowej, moi kochani bracia chowali mi listy od Stefana, domagając się ode mnie jakiejś zapłaty za nie lub oszukiwali mnie, iż list wcale nie przyszedł. Dopiero, gdy widzieli, iż jestem już bardzo zaniepokojona – oddawali mi je.
W czasie pobytu w Kozłówce otrzymałam niepokojącą wiadomość o zapaleniu nerwu twarzowego u Stefana. Przeraziłam się okropnie, bo nigdy o takiej chorobie nie słyszałam. Natychmiast pragnęłam pojechać do Stefana, ale było to niemożliwe. Czekała mnie jeszcze wizyta w Warszawie, gdzie Zosia Jordan szyła mi suknię ślubną i inne wyprawne tualety.
Po przymiarkach natychmiast pojechałam do Poznania, do mojego Stefana. Z bijącym sercem weszłam do pokoju, w którym przebywał. Bałam się. Nastawiłam się na najgorsze. Mój najdroższy rzeczywiście wyglądał jak „krzywousty”, miał całą twarz opuchniętą, ale próbował się uśmiechnąć. No i najważniejsze, iż był żyw! Z euforią go uściskałam.
Mówił mi potem, iż był szalenie niespokojny i bał się mojej reakcji na to nieszczęście. Bardzo pomału wracał do zdrowia i długo jeszcze miał skrzywioną twarz. Doktor powiedział, iż sprawa zupełnego powrotu do zdrowia może się przeciągnąć.
W końcu oboje musieliśmy się przygotować do ślubu, więc rozjechaliśmy się w swoje strony: Stefan do Lwowa, a ja do Nawojowej. Już nie pamiętam kto, ale ktoś z Nawojowej zapytał mnie wówczas, czy przez cały czas chcę poślubić człowieka o krzywej twarzy i być może ciężko chorego. Odpowiedziałam bardzo zdenerwowana, iż teraz tym bardziej, gdyż prawdopodobnie będzie potrzebował więcej pomocy z mojej strony.
Przeczytaj także: Stefan Swieżawski, Esej o zacności