Ks. prof. Robert Skrzypczak dla Frondy: Świat polityki i finansów zawsze wywierał naciski na Kościół
prawda-nieujawniona.blogspot.com 1 tydzień temu
„Zbieżność posłużenia się tym
narzędziem z dymisją Benedykta XVI daje dużo do myślenia. Podobnie jak
do myślenia daje list skierowany przez katolickich liderów amerykańskich
do prezydenta elekta USA Donalda Trumpa. W tym liście, który został
opublikowany w Internecie, katoliccy liderzy proszą Trumpa o wyjaśnienie
kwestii użycia sił finansowych do zmuszenia Benedykta XVI do ustąpienia
oraz wpływu CIA na przebieg konklawe z 2013 roku” – mówi portalowi
Fronda.pl ks. prof. Robert Skrzypczak.
Fronda.pl:
Świętując Uroczystość Narodzenia Pańskiego, pochylamy się nad tajemnicą
wcielenia Syna Bożego. W swojej najnowszej książce „Nadchodzą barbarzyńcy. Katecheza Boga w wydarzeniach”
zauważa Ksiądz Profesor, iż właśnie dlatego, iż jesteśmy „wyznawcami
Boga, który wcielił się doskonale w ludzkie sprawy”, nie powinniśmy
„ograniczać zainteresowań religijnych jedynie do tego, co duchowe i
nadprzyrodzone, odklejając się od historii, od tego, co przeżywa
społeczeństwo i co próbuje urzeczywistnić wysiłek polityczny”. To
świętowane przez nas wydarzenie sprzed dwóch tysięcy lat, narodzenie
Jezusa Chrystusa, ma dziś jeszcze realny wpływ na społeczne i polityczne
życie Europejczyków? Chrześcijaństwo w Europie ma wciąż potencjał to
bycia „solą ziemi” i kształtowania europejskich społeczeństw, czy samo
nieuchronnie musi coraz bardziej ulegać dominującej w tych
społeczeństwach kulturze?
Ks. prof. Robert Skrzypczak, dogmatyk, psycholog, duszpasterz akademicki: Nie
jesteśmy pesymistami, jesteśmy chrześcijanami! Przywołam świadectwo,
które zostawił nam prymas Holandii kard. Willem Eijk, dwukrotnie
odwiedzając w tym roku Polskę. Kard. Eijk przyznał, iż Kościół w
Holandii, w przeciągu zaledwie jednego pokolenia, odniósł ogromne
straty. Zarówno w stanie swojego posiadania, jak i w ludziach. Stał się
terenem praktycznej, kolektywnej apostazji. Ksiądz kardynał mówił jednak
o widocznych już zalążkach nowego, odradzającego się Kościoła. On
odradza się w postaci młodych, spontanicznie tworzących się wspólnot. Ci
młodzi ludzie może są jeszcze niewidoczni dla innych, ponieważ
korzystają z miejsc i pór dnia mniej dostępnych dla oczu opinii
publicznej. Jak mówił kard. Eijk, godziny otwarcia kościołów nie
odpowiadają już dziś stylowi życia. Msze święte są odprawiane wtedy,
kiedy większość ludzi tkwi w korkach, wracając z pracy czy uczelni. W
tych młodych ludziach jednak prymas Holandii dostrzega odradzającą się
miłość do Eucharystii, nabożeństwo do Matki Bożej oraz praktykę
comiesięcznej spowiedzi. „Czego mógłbym więcej pragnąć? Przecież to jest
katolicyzm w najczystszej postaci” – mówił. Dodał, iż również w młodym
pokoleniu księży dostrzega ogromne zamiłowanie i powrót do tego, co
łączy wszystkie pokolenia wierzących w Chrystusa – do Tradycji, do
piękna liturgii, do Credo. Jak mówi kard. Eijk, to starsze
pokolenie, które wyłoniło się z posoborowia – chciało się „otwierać na
świat”, postawiło na heterodoksję, na dialogizm i mutacje dogmatyczne –
po prostu wymrze. W jego miejsce pojawi się natomiast nowe pokolenie,
które zwiastuje powrót do istoty katolicyzmu.
Myślę,
iż to, co dzieje się w Holandii, jest zapowiedzią tego, czego możemy
spodziewać się w całej Europie. Sam kard. Eijk podkreśla, iż oni jako
pierwsi zanurzyli się w kryzys i być może pierwsi się z niego wyłonią.
My byliśmy w Polsce chronieni przed zachodnimi turbulencjami dotyczącymi
kwestii wiary, relacji do prawdy, do rzeczywistości, dotyczącymi
odniesienia się do wizji człowieka. Byliśmy chronieni żelazną kurtyną,
bo w latach 60. czy 70. mieliśmy inne problemy. Kiedy ten walec niewiary
i dewastowania Kościoła teologicznymi czy socjologicznymi
eksperymentami przetaczał się przez świat zachodni, my walczyliśmy o
przetrwanie, również to duchowe i tożsamościowe – jako Polacy, jako
katolicy – walcząc z dyktaturą komunistyczną. Natomiast ten walec
przyjdzie i przychodzi także do nas. Dziś to dostrzegamy. W
przeciwieństwie do Zachodu, zanurzającego się w kryzys na ślepo, my
jednak możemy już mierzyć się z kryzysem cywilizacyjnym z otwartymi
oczami, będąc go świadomi.
Ta
nadzieja katolików jest dziś wystawiana na próbę nie tylko przez to, co
dzieje się na świecie, ale również przez to, co dzieje się w samym
Kościele. Wskazuje Ksiądz, iż inspiracją do napisania tej książki były
słowa o. Alfreda Cholewińskiego, wedle którego chrześcijanin nie
powinien wypuszczać Biblii z jednej ręki i gazety z drugiej. W ostatnich
dniach gazety zwróciły uwagę na dramatyczną sytuację finansową Stolicy
Apostolskiej, będącą efektem znacznie mniejszych datków od wiernych.
Mniej darowizn natomiast, to w ocenie dziennikarzy „Daily Express”,
efekt rozczarowania katolików reformami papieża Franciszka. Ksiądz
również jest rozczarowany jakimiś elementami tego pontyfikatu?
To
za dużo powiedziane. Za wcześnie jeszcze, by dokonywać bilansu. Papież
Franciszek żyje i czuje się dobrze. Nie powiedział jeszcze ostatniego
słowa.
Mogę
powiedzieć, iż nie zazdroszczę papieżowi Franciszkowi, iż musiał
przejąć ster Kościoła w tak trudnym okresie. Objął Stolicę Piotrową w
momencie, w którym z jednej strony Kościół musiał się zmierzyć z bombą
prowokującą zgorszenie i naruszającą jego wiarygodność, związaną z
licznymi wykorzystywaniami seksualnymi, z naruszeniem niewinności
dziecka ze strony niektórych swoich przedstawicieli. Z drugiej strony
pontyfikat papieża Franciszka to czas wypalania się, wygasania
cywilizacji zachodniej. Kościół żyjący w Afryce, czy odradzający się w
Azji, jest w zupełnie innej kondycji. Wystarczy tylko spojrzeć na
ogromną ilość powołań w Afryce. Zwłaszcza w Nigerii, gdzie słychać o
seminariach mających ponad tysiąc kleryków. Warto też spojrzeć na to,
jak wygląda Kościół w Wietnamie. Byłem pod wrażeniem nagrań i zdjęć,
prezentowanych mi niedawno przez ludzi, którzy tam byli. Serce rośnie,
patrząc na tę żywą wspólnotę. Można zazdrościć im takiej witalności. W
świecie zachodnim natomiast Kościół podziela los cywilizacji, w której
się rozwijał. Zachodnia, europejska cywilizacja się rozpada. Rozpada się
kręgosłup wartości. Zostaliśmy też poddani – w mojej ocenie celowemu –
eksperymentowi budowania społeczeństwa „otwartego” i spluralizowanego.
Dziś ponosimy tego konsekwencje.
Opisuje
Ksiądz w swojej książce przejście w podejściu Kościoła do wyznawców
judaizmu, które dokonało się po Soborze Watykańskim II. To przejścia od
uznawania Żydów za tych, którzy – nie przyjmując Chrystusa – odrzucili
przymierze z Bogiem, aż do stwierdzenia św. Jana Pawła II, iż przymierze
zawarte przez Boga z ludem Izraela przez cały czas obowiązuje. Abstrahując od
teologicznych aspektów tego przejścia, trudno nie dostrzec, iż w jakimś
stopniu zostało ono podyktowane sytuacją polityczną po II wojnie
światowej. W dobie laicyzacji Kościół ma dziś coraz mniejszy wpływ na
politykę. Jaki natomiast wpływ na Kościół ma polityka? W dokonującej się
za pontyfikatu papieża Franciszka rewolucji widzi Ksiądz wpływ tej
wielkiej polityki
Sięgnął
Pan w tym pytaniu po wiele tematów, których usiłowałem trochę dotknąć i
zgłębić w książce. To m.in. właśnie temat obecności i wpływu środowisk
żydowskich na współczesną politykę, zwłaszcza na globalizm polityczny i
ekonomiczny. Przyjrzałem się fenomenowi szeroko rozwijającego się,
ogromnie ekspansywnego ruchu Chabad-Lubawicz. Jest to mesjanistyczny
ruch Żydów związanych z dawnym środowiskiem chasydów, który skupia się
wokół idei pojawienia się Mesjasza z Brooklynu, czyli rabina Menachema
Mendela Schneersona. Chabad-Lubawicz ma w ręku ogromny potencjał
gospodarczy i finansowy świata, a pod jego wpływem pozostaje wielu
polityków. Niektórzy z nich są wręcz wybierani dzięki wsparciu tego
ruchu. Próbuję też zwrócić uwagę na to, co dzieje się w samym Izraelu.
To niezwykle istotne zwłaszcza dziś, kiedy po władzę sięgnęła frakcja
Żydów nastawionych bardzo narodowo, ortodoksyjnie. Wielu z nich jest
skupionych wokół idei powracającego Mesjasza. Sam premier Binjamin
Netanjahu nie ukrywa swoich związków z Chabad-Lubawicz. Wielu z
ortodoksyjnych Żydów, którzy od samych Lubawiczów się odcinają, również
jest bardzo przejętych ideą przyjścia Mesjasza na ziemię. Dość tylko
wspomnieć tajemniczą postać zmarłego przed dwudziestu laty rabina
Jicchaka Kaduriego, jednego z największych autorytetów odłamu
kabalistycznego w judaizmie, który wieścił, iż niebawem w Izraelu pojawi
się Mesjasz. Te oczekiwania powodują, iż wytworzyło się środowisko
Żydów chcące odtworzyć świetność królestwa Dawida. W tym celu chcą
odbudować Świątynię Jerozolimską, co przekłada się na ich stosunek do
świata arabskiego, ale także do żyjących w Ziemi Świętej chrześcijan. Ci
chrześcijanie znoszą dziś ciężar wyniosłości i siły, którą Żydzi chcą
demonstrować.
Podobnie
sytuacja wygląda w świecie muzułmańskim. Pragnę zwrócić uwagę na
szyityzm, skoncentrowany głównie w ramach państwa irańskiego. Tam
również trwa pewne ożywienie duchowe, religijno-fanatyczna mobilizacja
związana z przekonaniem o nadejściu Mahdiego. Wedle Koranu, razem z nim
ma pojawić się Jezus jako eschatologiczny prorok, zapowiadający czasy
ostateczne.
Wreszcie
jest imperialistyczna, agresywna Rosja, która inspiruje się dziwną dla
nas ideą, wedle której Rosja jest zalążkiem nowego królestwa Chrystusa
na świecie, a swoją agresję rozumie jako element walki ze światem
Antychrysta, z którym utożsamia świat Zachodu.
Biorąc to wszystko pod uwagę, możemy powiedzieć, iż siedzimy na beczce z prochem.
Co
łączy żydowski mesjanizm, oczekiwanie na Mahgdiego przez szyitów i
utożsamianie przez Rosjan świata zachodniego z Antychrystem?
Wspólnym
mianownikiem tych trzech odmian przeżywania religijnego i politycznego
mesjanizmu jest przekonanie, iż aby nastał czas pokoju, sprawiedliwości i
powrotu Boga na pierwsze miejsce, świat musi przejść przez Armagedon –
potężną wojnę, w której zostanie wyeliminowany wróg. Mesjasz jest w tym
ujęciu figurą przypominając wyobrażenia zelotów z czasów Jezusa, to
znaczy jest kimś, kto poprowadzi wybrany lud do walki.
Te
inspiracje nie mają nic wspólnego z nauczeniem Chrystusa i
chrześcijaństwem. Dlaczego postanowił Ksiądz przyjrzeć się im w swojej
książce?
Ponieważ
są one bardzo niebezpieczne. W książce nie interesuje mnie analiza
geopolityczna czy politologiczna, bo nie jestem w tych dziedzinach
kompetentny. Przywołuję natomiast te inspiracje jako pewien rodzaj
przestrogi przed tendencjami, które widzę w elitach politycznych mojej
Ojczyzny. To moja odpowiedź na lewicowo-liberalne tendencje, w ramach
których wyobrażono sobie, iż przyszły świat będzie pozbawiony
jakichkolwiek elementów czy relacji religijnych, a nowe społeczeństwo
będzie całkowicie zateizowane i laickie w swojej przestrzeni publicznej.
To myślenie bardzo niebezpieczne z punktu widzenia naszego położenia
geopolitycznego, ale również z punktu widzenia naszej tożsamości
narodowej. Bardzo niebezpieczne jest dziś lekceważenie religii,
wyrzucanie jej ze szkół i rugowanie elementu religijnego z kształcenia
wyższego. To droga do ignorancji, ponieważ czynnik religijny jest bardzo
istotny dla zrozumienia dzisiejszego świata i tego, co dzieje się w
przestrzeni publicznej. Ale jest to niebezpieczne również z punktu
widzenia naszego przetrwania. o ile pozwolimy sobie osłabić czy
wypłukać z siebie substancję, tożsamość katolicką, to czym będziemy? Na
czym polega polska wyjątkowość, oryginalność? Proszę zwrócić uwagę, iż w
święta sięgamy po pierogi, które są ruskie albo ukraińskie, barszcz
ukraiński albo ciasto francuskie. Gdzie jest nasza tożsamość? Gdzie jest
nasz pień, nasz fundament? Polska zawsze była silna i niebezpieczna dla
wrogów nie dlatego, iż mieliśmy świetną broń czy ogromne zasoby
finansowe, ale dlatego, iż sięgaliśmy po duchową mobilizację, wynikającą
z naszej wiary w Boga, Jezusa Chrystusa jako powszechnego Zbawiciela i
sięgaliśmy po przekonanie, iż Maryja, nasza duchowa Królowa, jest z
nami.
Pytając
o wpływ polityki na funkcjonowanie Kościoła, myślałem o przywołanych
przez Księdza w książce doniesieniach na temat odcięcia Watykanu od
systemu SWIFT w przeddzień abdykacji Benedykta XVI. Obawia się Ksiądz
Profesor, iż lewicowo-liberalne elity w świecie zachodnim mają narzędzia
nacisku, aby wywierać wpływ również na doktrynę Kościoła?
Zawsze
istniał finansowy nacisk na funkcjonowanie Watykanu i samego papieża.
Wystarczy wspomnieć o procedurach, bardzo często o charakterze
kryminalnym, w które był wciągany Bank Watykański już za czasów Jana
Pawła II. Później, w czasie pontyfikatu Benedykta XVI wychodziły na
światło dzienne różne powiązania pomiędzy bankierami związanymi z
Bankiem Watykańskim, a czołowymi włoskimi mafiosami czy międzynarodowymi
instytucjami. Dla nas, Polaków obserwujących życie Kościoła, nie było
to aż tak przejmujące. Dla moich przyjaciół Włochów, zwłaszcza
pracujących w sektorze finansów czy polityki, było to jednak bardzo
gorszące. Papież Benedykt podjął trud uporządkowania tych spraw. W moim
przekonaniu, to wplątanie Banku Watykańskiego w nieczyste, mroczne
operacje światowe, było sposobem wywierania wpływu na papieża i
wpływania na duchową misję Kościoła. Było to próbą wplątywania Kościoła w
sprawy martwe, brudne, aby go osłabić, obniżyć jego gorliwość i
ograniczyć duchową autonomię. Pewnym symbolem jest tutaj to, co stało
się z kard. Georgem Pellem, który okazał się bardzo skutecznym
czyścicielem spraw finansowych w Watykanie. Został całkowicie
niesłusznie oskarżony i umieszczony w więzieniu o zaostrzonym rygorze w
swojej rodzinnej Australii. Sam później powiedział, iż wystrzelono do
niego z australijskich armat, ale kule do nich przywieziono z Włoch.
W
książce przywołuję epizod związany z posłużeniem się systemem SWIFT
przez ówczesne elity polityczno-finansowe do wywierania presji na
politykę Watykanu i na papieża. Przypomnę, iż odłączenie od tego systemu
powoduje zablokowanie wszystkich transakcji finansowych. Środki więc
nie mogą docierać do nuncjatur, do centrów misyjnych, szkół, szpitali
itd. Zbieżność posłużenia się tym narzędziem z dymisją Benedykta XVI
daje dużo do myślenia. Podobnie jak do myślenia daje list skierowany
przez katolickich liderów amerykańskich do prezydenta elekta USA Donalda
Trumpa. W tym liście, który został opublikowany w Internecie, katoliccy
liderzy proszą Trumpa o wyjaśnienie kwestii użycia sił finansowych do
zmuszenia Benedykta XVI do ustąpienia oraz wpływu CIA na przebieg
konklawe z 2013 roku.
To
wszystko pokazuje nam, iż nasze czasy nie są lepsze od dawnych. Kościół
zawsze uginał się pod naciskiem koronowanych głów. Uginał się pod
naciskiem wielkich tego świata, którzy poprzez inwestyturę, poprzez
finanse próbowali wpływać na decyzje papieża, a choćby na sam wybór
papieża. Było tak, kiedy tysiąc lat temu Kościół przechodził przez
potworny kryzys papiestwa. Kiedy zajrzymy do katalogu następców św.
Piotra zobaczymy, iż pojawiali się papieże, których pontyfikaty trwały
kilka miesięcy, a kończyły się wygnaniem lub zabójstwem. Kościół już
wtedy przechodził przez ten potężny ból. Dzisiejsza epoka okazuje się
wcale nie lepsza od poprzednich. Świat polityki nie zamierza rezygnować z
wtrącania się w sprawy kościelne, czy choćby z próby przejęcia Kościoła –
na poziomie zarządzania nim, a także planowania jego działalności
misyjnej, duszpasterskiej.
Kluczowym
elementem reformy realizowanej przez papieża Franciszka stało się
dążenie do Kościoła bardziej „synodalnego”. W październiku zakończył się
dwuletni proces synodalny, który miał pomóc w realizacji tego celu. Po
dwóch latach Synodu pojęcie synodalności wciąż wydaje się nam jednak
nieostre. Ksiądz tymczasem używa w swojej książce terminu „ideologia
synodalności”. Czym jest ta ideologia?
Synody
towarzyszą Kościołowi prawie od początku jego istnienia. Są one pewną
formą wspólnotowego zwracania się do Boga o pomoc w szczególnych
momentach, kiedy zagrożony jest depozyt wiary albo jedność Kościoła. W
takich kryzysowych momentach, aby bronić się przed różnego rodzaju
herezjami lub podziałami, sięgano właśnie po synody, czyli zgromadzenia
biskupów. Biskupi wspólnie się modlili, wymieniali doświadczeniami i
wydawali wspólny akt, będący rodzajem wyznania wiary, który stawał się
punktem odniesienia do opracowywania działalności misyjnej. Najpierw
dokonywało się to w wymiarze lokalnym, a od IV wieku, w wymiarze
powszechnym Kościół zaczął posługiwać się soborami. To zrozumiałe i
cenne narzędzie. Zawsze przy tym było ono wierne regule, iż synodus episcoporum est. Synod jest zgromadzeniem pasterzy – biskupów, czyli głów Kościołów lokalnych.
Czym innym jest natomiast pojawienie się pewnego neologizmu, jakim jest synodalność,
czym innym są orzeczenia na temat tego, iż synodalność jest
konstytutywnym elementem Kościoła. Warto sięgnąć po istotną intuicję
Josepha Ratizngera z okresu Soboru Watykańskiego II, kiedy to podkreślał
on, iż siłą Kościoła jest korzystanie z tych narzędzi, jakimi są synody
i sobory, ale jednocześnie są one tym skuteczniejsze, im rzadziej się
po nie sięga. Synodalny czy soborowy sposób zarządzania Kościołem i jego
działalnością duszpasterską zawsze bowiem łączy się z ryzykiem
odwrócenia uwagi od głoszenia Kerygmatu, przekazywania wiary i
prowadzenia ludzi do świętości. To ryzyko rezygnacji z prymatu życia
nadprzyrodzonego na rzecz dyskusji, debat, okrągłych stołów,
organizowania konferencji i konferencji z okazji rocznic konferencji. To
niebezpieczeństwo marnowania energii na drukowanie biuletynów, które
Benedykt XVI nazywał niebezpieczeństwem chrześcijaństwa papierowego.
Po
Soborze Watykańskim II Kościół wrócił do chętnego sięgania po synody
jako narzędzie rozstrzygania sporów. Mam jednak wrażenie, iż dziś –
oczywiście generalizuję – zamiast skupić się na budowaniu miłości w
sercach wiernych i przekazie wiary, stajemy się Kościołem skupionym na
sobie. Koncentrujemy się na tematach władzy w Kościele, kwestiach
związanych z nieustanną zmianą dotychczasowych paradygmatów czy reguł
odnoszących się do moralności. W ten sposób, zamiast być wspólnotą
głoszącą Ewangelię wszelkiemu stworzeniu, jak chciał tego Jezus
Chrystus, stajemy się wspólnotą skupioną na swoich sprawach, tak
zużywając swoją energię. Wystarczy, iż ludzie oddaleni od Kościoła czy
niewierzący choć trochę przyjrzą się stanowi naszych debat, by
stwierdzić, iż nieustannie poddajemy dyskusjom rozumienie samego Pisma
Świętego, dogmatów i dyscypliny. Wówczas dochodzą do wniosku, iż
jesteśmy niewiarygodni, bo sami nie wiemy, w co wierzymy i na czym
stoimy.
To
bardzo niebezpieczne. Chrześcijanie zawsze w swojej misji kierowali się
przekonaniem, iż sami nie budzą światła, które w sobie niosą, ani nie
wymyślają praw, które zostały im powierzone. Są jedynie świadkami i
stróżami Bożego Objawienia, które dokonało się definitywnie w Jezusie
Chrystusie. Dlatego chrześcijanie zawsze mówili o sobie jako o świetle
dla świata z jednej strony i cudzoziemcach w obcej ziemi - z drugiej.
Znosząc przez wieki skutki przyznawania się do Chrystusa, mieli
świadomość, iż to cierpienie ma sens, bowiem są dla świata tym, czym
dusza dla człowieka. Dzisiaj to wszystko ulega pewnemu zamgleniu i
zamętowi. Przechodzimy przez okres pewnych turbulencji. Patrząc na
niektóre, działające w Kościele środowiska, zapędy niemieckiej Drogi
synodalnej czy propozycje synodalne pojawiające się w Kościele Anglii i
Szkocji lub Hiszpanii widzimy, iż znaleźliśmy się w sytuacji człowieka,
który jadąc rozpędzonym samochodem, nagle zaczął próbować wymieniać koła
albo choćby całe podwozie.
Trzecią
część książki rozpoczyna Ksiądz cytatem z abpa Fultona J. Sheena, który
pisał, iż „gdyby nie był katolikiem, a chciałby odkryć, który Kościół
jest dzisiaj w świecie tym prawdziwym, wówczas poszedłby szukać takiego
Kościoła, który nie dogaduje się ze światem”. Obawia się Ksiądz, iż
wkrótce nie będzie można powiedzieć tego o Kościele katolickim? Poprzez
tę ideologię synodalizmu Kościół może wejść w dialog ze światem tak
dalece, iż zacznie przyjmować jako swoje choćby podejście tego świata do
moralności seksualnej, mniejszości seksualnych czy aborcji?
Bez
wątpienia znaleźliśmy się na rozdrożu. Wszystko zależy od tego, czy
Kościół będzie chciał być solą dla świata, czy będziemy woleli stać się
słodzikiem, czyli zharmonizować się z duchem tego świata. Takie
niebezpieczeństwo pojawia się choćby w głoszonych w ramach niemieckiej
Drogi synodalnej propozycjach dot. zmiany źródeł Objawienia. Te
propozycje zakładają, iż już nie Pismo Święte, Tradycja, liturgia i
żywoty świętych mają być najważniejszym sposobem odczytania woli Boga.
Zamiast tego Kościół miałby sięgnąć po zbierające opinię publiczną
ankiety czy osiągnięcia współczesnych nauk humanistycznych. Tak, jakby
Bóg chciał dziś bardziej komunikować swoją wolę przez te ankiety,
aniżeli przez Biblię i Tradycję.
Kościół zawsze miał świadomość trudności, którą jeden z niemieckich teologów określił po Soborze Watykańskim II jako identity involvment dilema.
Kościół zawsze przeżywa kryzys związany z tym, iż o ile otworzy się
zbyt mocno na ten świat, również w intencjach misyjnych, to zaryzykuje
utratę własnej tożsamości. Z drugiej natomiast strony, koncentracja na
umacnianiu swojej tożsamości i skupienie na własnych sprawach grozi
utratą wspólnego języka i niezrozumieniem wśród ludzi na zewnątrz,
będących przedmiotem misji Kościoła. Potrzeba tutaj rozeznania, w którym
nigdy nie można kierować się kategorią podobania światu. W świecie
globalizacji i panujących mediów to bardzo silna pokusa. Dlatego
potrzebujemy trzymać się zasady wyrażonej na początku Mądrości Syracha:
„Synu, o ile masz zamiar służyć Panu, przygotuj swą duszę na
doświadczenie!” oraz zasady wyrażonej przez ojców pustyni: „Synu, nie
martw się w jaki sposób uda ci się wyrzec tego świata dla miłowania
Boga, bowiem jeżeli naprawdę pokochasz Boga, to wtedy świat sam z ciebie
zrezygnuje”.
Jednym
z ważniejszych tematów pontyfikatu papieża Franciszka jest problem
przybywających do Europy imigrantów. Okres Boże Narodzenia przynosi
zwolennikom polityki „otwartych drzwi” argument z dzieciństwa Jezusa,
który musiał uciekać przed Herodem do Egiptu. Rzeczywiście katolicy
powinni pozwolić sobie w tym względzie na pewną naiwność i kierować się
wyłącznie nakazem miłości bliźniego, czy jednak powinien zwyciężyć tutaj
zdrowy rozsądek?
Musimy
sięgać po zasadę, która często wybrzmiewa w nauczaniu papieża
Franciszka, zasadę rozeznawania. Dar czy charyzmat rozróżniania, po
grecku diakrisis, to zdolność wyczucia tego, gdzie jest prawda i czego chce Bóg.
Wymogiem
naszej wiary w Chrystusa jest przychodzenie z pomocą ludziom
potrzebującym. Zostaniemy z tego osądzeni: „byłem głodny, a daliście Mi
jeść, byłem spragniony, a daliście Mi pić, byłem przybyszem, a
przyjęliście Mnie”. Z drugiej jednak strony coraz bardziej zdajemy sobie
sprawę z tego, iż ruch migracyjny, a głębiej pewne idee związane z
pluralistycznym, otwartym społeczeństwem, są elementem ofensywy
ideologicznej proponowanej przez lewicowo-liberalny świat bez Boga.
W
połowie listopada na łamach „Le Figaro” ukazał się artykuł prof.
Chantal Delsol, która interpretując to, co wydarzyło się w Stanach
Zjednoczonych – tak zaskakująco liczne poparcie dla powrotu prezydenta
Trumpa na urząd przywódcy najważniejszego państwa – stwierdziła, iż to
nie efekt powstania jakiegoś nowego nurtu, ale ujawnienie się już
kiełkującej przemiany w amerykańskim społeczeństwie. Wedle tej
francuskiej badaczki, ruch ten można by nazwać „ruchem zdrowego
rozsądku”. Ludzie postanowili wreszcie zaprotestować przeciwko temu, co
narzucają im z góry ośrodki polityczne, agendy organizowane w imię
światowych forów ekonomicznych czy organizacji międzynarodowych.
Postanowili sprzeciwić się ofensywie, której nie mogą już znieść.
Powiedzieli, iż mają dość narzucania im ideologii otwartych granic czy
przejmowania inicjatywy w wychowaniu ich dzieci i wnuków. Mają dość
agend równościowych, faworyzujących środowiska LGBT i mają dość
posługiwania się takimi terminami jak „faszyzm”, „rasizm” czy
„dyskryminacja” do zwalczania takich wartości, jak rodzina, ojczyzna i
Bóg w miejscach publicznej debaty i środkach masowego przekazu. Ludzie
mają dość i sięgnęli po zdrowy rozsądek.
W Polsce dostrzegam to choćby w niedawnym kongresie przedsiębiorców „Chcemy Mieć Wpływ”,
który odbył się w Grodzisku Mazowieckim. Rozmawiałem z uczestnikami
tego wydarzenia. To ludzie, którzy mają swoje małe inicjatywy w Polsce,
ciężko pracują, dają innym pracę i dokładają się do budżetu naszego
państwa. Ci ludzie mają świadomość, iż potrzebują na nowo skonsolidować
swoje siły i skupić się wokół masztu najważniejszych wartości, o które
warto się bić. Te wartości, to dla nich chrześcijańska wiara, wspólnota
narodowa oraz rodzina. Wiedzą, iż jeżeli nie podejmą tej walki, za
kilkanaście lat nie będziemy już mieli w Polsce żadnych prywatnych i
rodzinnych inicjatyw. Wszystko zostanie zglobalizowane i zamienione w
wielkie korporacje.
Tegoroczne
Święta Bożego Narodzenia otwierają Rok Święty. Co zrobić, aby
rzeczywiście stał się on takim w naszym życiu? Jak wykorzystać ten czas,
aby ten jubileuszowy rok mógł być rzeczywiście czasem łaski?
Rok
Święty zawsze jest darem. To czas, w którym Kościół nawiązuje do
wydarzenia z Nazaretu. Kiedy Jezus wszedł do synagogi w swojej rodzinnej
miejscowości, podano mu Księgę Izajasza. Otworzył ją jakby „na chybił
trafił” i znalazł fragment, w którym było napisane: „Duch Pana Boga nade
mną. bo Pan mnie namaścił. Posłał mnie, by głosić dobrą nowinę ubogim,
by opatrywać rany serc złamanych, by zapowiadać wyzwolenie jeńcom i
więźniom swobodę; aby obwieszczać rok łaski Pańskiej”. Kończąc czytać,
Chrystus wskazał na siebie.
Rok
Święty jest w Kościele czasem nawiązującym do tego, czego dotykaliśmy w
tej rozmowie. Kościół bezwzględnie potrzebuje powrócić do swojego Pana i
Założyciela. Potrzebuje wrócić do tego, co wyznaje w Credo - do prawdy o
tym, iż Chrystus jest jedynym i powszechnym Zbawicielem świata, a sam
Kościół jest wspólnotą, która oferuje ludziom dostęp do życia wiecznego.
Rok
Święty rozpoczyna się od symbolicznego otwarcia drzwi bazylik. Papież
Franciszek uczynił to w Wigilię, w bazylice św. Piotra, a po nim robią
to biskupi na całym świecie. Przechodzimy przez bramę główną kościołów,
aby uzyskać łaski i odpusty. Korzystamy z sakramentów Kościoła, wracamy
do pacierza, do wyznania wiary, Liturgii Godzin, adoracji Najświętszego
Sakramentu i procesji maryjnych. Robimy to, wierząc Chrystusowi, który
powiedział o sobie, iż jest „bramą dla owiec”. Owce, które przechodzą
przez tę bramę, znajdują pożywienie. To jest główny cel Kościoła. Rok
Święty odkrywa to, co dla wiary chrześcijanina i katolika jest
najistotniejsze. Miejmy nadzieję, iż pozwoli nam on trochę uporządkować
hierarchię ważności naszych spraw.