Przymuszani lubią przymuszać. Tak to jest z naszą psyche: jak już się człowiek dobrze wdroży w jakiś wzór relacji, to może w nim grać dowolną rolę, raz taką, raz inną. Ofiara świetnie nadaje się na prześladowcę – tym bardziej iż nosi w sobie pokłady stłumionej złości. A na dodatek dobrze wie, jak to się robi, bo wszystkiego doświadczyła na własnej skórze.
Jeśli próbuje się postawić katolikom jakieś granice, traktują to jak wyzwanie. Nie ma krzyża w sejmie? Trzeba go tam zawiesić! Ktoś krytykuje Kościół – należy bronić uczuć religijnych, najlepiej ustawowo zakazać krytyki. Ludzie mają jakieś swoje poglądy na życie? Zmusić, żeby postępowali po katolicku! Nie będzie aborcji! A jak aborcji nie ma, to antykoncepcji i in vitro też niech nie będzie! Lekarz katolik odmówi, powołując się na klauzulę sumienia, choć jest przecież pracownikiem publicznej ochrony zdrowia. Teoretycznie dla wszystkich, nie tylko dla katolików.
Wyraźnie coś nie gra z granicami. Dojrzały człowiek wie, gdzie się mniej więcej kończy on sam i jego autonomia. Uczymy się tego od dziecka, chociaż nie od razu – niemowlak potrzebuje ponad pół roku, żeby się zorientować: Skandal! Mama jest kimś innym niż ja! Im dalej, tym gorzej, chociaż z drugiej strony coraz lepiej – uczymy się samodzielności i stajemy autonomiczni. Bywa trudno, ale powoli układamy sobie stosunki ze światem, jego potrzebami w stosunku do nas i naszymi do otoczenia. Godzimy się z rzeczywistością. Ludzie raz chcą nas wysłuchać, a raz opryskliwie odburkną „Daj mi spokój!”. Możemy prosić o różne rzeczy, ale czasami usłyszymy „nie!” i nie ma w tym tragedii. Sami dbamy o siebie i pozwalamy innym zadbać o ich własną przestrzeń.
Mały despota przekształca się w człowieka, który umie szanować siebie i innych.
Pewnie wszyscy rodzice to znają. Dzikie awantury czterolatka adekwatnie nie wiadomo o co, o samo „ma być, jak ja chcę”.
– Zielone?
– Nie, czerwone!
– No to czerwone…
– Nie! Czarne!
I tak aż do starcia, w którym musi paść nieuniknione: „Dosyć, tu kończymy”.
Katolicy w Polsce przypominają dzieci, którym nikt tego nigdy nie powiedział. Rzucają się na ziemię i wpadają w histerię, kiedy okazuje się, iż istnieje jakieś niekatolickie zewnętrze. W galerii ktoś wystawił „oburzający obraz”? Im nie przyjdzie do głowy, iż to nie jest ekspozycja dla nich, iż mogą tam po prostu nie wchodzić. Na olimpiadzie zagrają Imagine Lennona zamiast Boże, coś Polskę? Nie! Trzeba zrobić porządek, ma być po katolicku. Ktoś stosuje antykoncepcję? Nie wystarczy, iż ja jestem katolikiem i nie znajdziesz u mnie prezerwatywy, za to mam szóstkę dzieci. Ateista też powinien mieć szóstkę, a jak nie chce, to niech pije wodę… zamiast.
Kiedy zorientowałem się, iż Kościół mi szkodzi, wyszedłem z niego, ale jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby go ustawowo zakazać czy też zmuszać katolików, żeby porzucili wiarę. Wystarczy, iż nie będą mnie zaczepiać. Niech wiedzą, gdzie kończy się kościelny teren i gdzie zaczyna się mój albo publiczny, czyli przeznaczony dla ludzi o różnych zapatrywaniach.
Nieumiejętność szanowania granic innych ludzi wiąże się z nieumiejętnością bronienia własnych. Nie przed „cywilizacją śmierci”, nie! Raczej przed księdzem proboszczem. W innym artykule opowiadałem o moich przygodach z przygotowaniami do pierwszej spowiedzi i o bitwie myśli. Zakazywano fantazjować o pewnych rzeczach i różnego rodzaju myśli okazały się niedozwolone. Odebrałem to jako naruszenie moich granic, jedno z wielu zresztą. Siostra Angelina dokonała brutalnej inwazji. Nie była znowu takim aniołkiem, jak by się wydawało. Właziła mi w życie z butami i zachowywała się jak słoń w składzie porcelany. Rogatki stawiane nieśmiało przez dziewięciolatka rozleciały się w drzazgi, jak u Broniewskiego:
szedł z bagnetem na czołgi żelazne,
ale przeszły, zdeptały na miazgę.
Kościół ma jakiś kompulsywny przymus dokonywania tego rodzaju napaści. Roi się w nim od kandydatów na przewodników duchowych poszukujących usilnie chętnych, którzy chcieliby się im podporządkować – dobrowolnie albo i nie. W imię Boga Ojca będą mówić ludziom, co dobre, a co złe, i w ogóle jak żyć. Podobno wyzbycie się własnej woli prowadzi do świętości, a poddanie się zewnętrznemu kierownictwu – choćby jak się trafi na nieprzygotowanego popaprańca – jest bezpieczniejsze niż zaufanie do siebie.
Oficjalnie usłyszymy, iż każdy ma samodzielnie rozpoznać wolę Bożą i usłyszeć podpowiedzi od Ducha Świętego, ale określenia „kierownik” i „ojciec” mówią jednak same za siebie. Bo też kierownictwo duchowe z założenia nie jest dla osób „przywiązanych do własnej woli”, które szukają „jedynie kogoś, kto zadowoli ich gusty i kaprysy”. I w końcu „kierownik duchowy towarzyszy Ci z pozycji autorytetu”. To są, żeby nie było wątpliwości, wypowiedzi przedstawicieli „Kościoła otwartego”.
Być może inni mieli więcej szczęścia niż ja, ale kiedy byłem jeszcze w Kościele, widziałem raczej ludzi, którzy zabierali się do dzieła jak siostra Angelina. Nie było dla nich przeszkód ani złych dróg, nie mieli też za bardzo skrupułów w domaganiu się od podopiecznych konsekwencji w kroczeniu chrześcijańską drogą.
W życiu publicznym dzieje się podobnie. Katolicy uzurpują sobie prawo do napominania, doradzania i żądania, do kierownictwa, które w tej sferze nie ma już nic wspólnego ze swobodą indywidualnego rozwoju i wolnym wyborem. Hierarchowie uważają się za specjalistów od wszystkiego i z pozycji ojcowskiego autorytetu mówią, jak ma być. Przecież wiedzą najlepiej.
Katolicyzm to religia misyjna. Chęć zmieniania świata na własną modłę leży u samych jego podstaw. Kościół ma głosić „Dobrą Nowinę”, nawracać pogan, aż w końcu podporządkuje sobie wszystkich. To byłby stan idealny. Jak w Apokalipsie: krnąbrni wylądują w jeziorze ognia, żeby zostali tylko wierni i zbawieni – Kościół Powszechny. Przymus ewangelizowania świata, „dawania świadectwa”, jak to mówią w Kościele, to w praktyce wywieranie presji na niekatolickie zewnętrze. W rachunkach sumienia, choćby tych dla dzieci, zawsze widnieje pytanie: „czy nie wstydzę się swojej wiary” i „czy potrafię jej bronić”. A to nic innego jak konieczność stawania w obronie katolickiego porządku poza Kościołem. Jak wiemy z doświadczenia, które potwierdza się każdego dnia, najlepszą obroną jest atak. Krzyż ma być wszędzie i terroryzować wszystkich bez wyjątku.
Wiernym, którzy zrezygnowali z autonomii, bo uznali, iż najlepsze decyzje podejmie za nich ksiądz proboszcz, łatwo będzie dojść do wniosku, iż ów ksiądz, a może choćby oni sami jako przedstawiciele księdza i Kościoła, lepiej się orientują, co dobre także dla innych.
Znów jakieś dziwne materii pomieszanie. Kto jest kto? Gdzie się kończę?
Sam to pamiętam. Dokonuje się na mnie ciągły gwałt, ktoś mi dyktuje, co mam robić i myśleć, ale za to staję się arbitrem dla całego świata i wszelkich spraw jego. Co prawda tylko w imieniu wyższej instancji, ale jednak! Ktoś kiedyś zażartował, iż tego rodzaju osoba przypomina rozdęty balon. Wydaje jej się, iż wszystko połknęła i nie ma już żadnego zewnętrza. Jest w tym pewna przyjemność. Jedność z Najwyższym – tu też granice zupełnie się zatarły – daje przecież nieprzeciętne prawa, a opór rzeczywistości i protesty bliźnich można uznać za dzieło szatana.
Oto lekarstwo na przykre doznanie porzucenia w relacjach z nieobecnym Bogiem. Właśnie brak granic pozwala na rozkosz jedności. Rozdęty balon nie musi się z nikim realnym spotykać ani kłopotać trudnościami, jakie są codziennością rzeczywistych relacji. Po prostu nie widzi i nie uznaje tych na zewnątrz. Że ktoś jest, ale niezupełnie taki, jak byśmy sobie wyobrażali, albo iż trzeba się z nim w jakichś sprawach porozumieć? Wszystko jest w środku i wydaje się, iż tańczy, jak zagramy.
Pamiętam rozpacz z powodu grzechów i jednocześnie poczucie, iż wszystko ode mnie zależy. Z kogoś zostawionego samemu sobie i przytłoczonego ciężarem ponad siły zmieniałem się niemalże w centrum wszechświata. Cierpienia Chrystusa miały bezpośredni związek ze mną, a to oznaczało wpływ na samego Boga. Ode mnie zależało, czy będzie mu dobrze, może choćby smutek Najświętszej Panienki mógłbym rozwiać! Modlitwa, dobre uczynki i unikanie grzechu stawały się nagle kluczem do szczęśliwości świata. Grzeczne składanie rączek odwracało katastrofy, wojny i głód. Nic dziwnego, iż nie czułem oporów, żeby przywoływać do porządku wszystkich naokoło. Oni grzeszą na potęgę, a Pan Jezus cierpi!
Co za władza i co za pozycja! To nic, iż urojone, skoro mechanizm działa. Właśnie na tym polegają toksyczne relacje. Poczucie nicości bierze się stąd, iż moje granice są nieustannie nieszanowane i nie mam jak się przed tym bronić, przy czym wydaje mi się, iż najwyższa instancja, która mi to robi, zależy od mojego posłuszeństwa. Tak bywa w rodzinach, gdzie dzieci czują się odpowiedzialne za samopoczucie rodziców. W efekcie trudno im się od nich oddzielić, żeby rozpocząć samodzielne życie. Nie mogą się połapać, gdzie kończą się ich problemy, a gdzie zaczynają sprawy innych ludzi. Bo mama przecież strasznie się denerwuje, kiedy nie wie, gdzie akurat baluje jej dziecię. Z jednej strony to uciążliwe, ale z drugiej trudno o lepszy dowód, iż jest się dla mamy naprawdę ważnym.
Rozdęty balon szuka bliskości w dokonywaniu analogicznych inwazji. Nie ma empatii, szantażuje, nie umie zobaczyć innych ludzi jako osobnych istot. Skądś to znacie? Czytaliście wczorajszą albo przedwczorajszą gazetę? Jakim prawem niekatolicy dręczą biednych wierzących oraz obrażają ich uczucia religijne? Nie wstyd wam? Przecież oni cierpią, kiedy grzeszymy. I proszę mi tu nie opowiadać, iż to nie ich sprawa!
Katolicy często modlą się za niewierzących i innych grzeszników oraz ich o tym informują. Być może się z tym spotkaliście, a jeżeli tak, to założę się, iż byliście wkurzeni. Ja przynajmniej byłem. W 2002 roku Bartosz Żurawiecki pisał w „Bez Dogmatu” (nr 54, 2002, s. 20.): „Nie zniosę wmawiania mi cierpienia i dopisywania nieszczęścia do życiorysu. Nie cierpię i niczego mi nie brak na pastwiskach Pana. Dlatego – jako gej, Polak, obywatel, podatnik etc., jako jednostka – proszę Was o jedno, moi mili kaznodzieje, terapeuci i weterani Okopów Świętej Trójcy. Odpierdolcie się!”. A Jacek Dehnel wyznał, iż kiedy ktoś się za niego modli, on czuje się tak, jakby ten ktoś się „na jego temat” onanizował.
Wierzący byli oburzeni porównaniem. Ale przecież coś w nim jest! Właśnie nieposzanowanie granic, w którym – powiedzmy to sobie otwarcie – kryje się agresja. Intencja wejścia z butami w czyjeś życie, która staje się faktem, kiedy się o tym publicznie mówi. Agresywne jest także przekonanie, iż z niekatolikami jest coś głęboko nie tak i iż trzeba ich koniecznie zmienić. W świat leci przekaz, iż różnice nie są po prostu wynikiem wyboru, który należy uszanować, ale odstępstwem od normy, którą należy przywrócić w imię Boga Najwyższego. Nie ma tu zgody na autonomię innych ludzi… Za to jest intencja gwałtu. Jak nie mogę siłą, to przynajmniej w modlitwie.
To nic innego jak molestowanie. Każdy może sobie fantazjować na dowolny temat, ale kiedy mi mówi o fantazjach, których jestem bohaterem, to już nie to samo. Jak panowie na budowie, którzy koniecznie muszą poinformować przechodzące pod rusztowaniem panie, co by z nimi najchętniej zrobili.
Zła wiadomość jest taka, iż katolicy się nie zatrzymają i nie pójdą po rozum do głowy. Nie spoczną, dopóki nie zrobią katolików z nas wszystkich i nie podporządkują sobie całej dostępnej przestrzeni. Rozmawiać raczej nie warto… Trzeba za to stawiać granice i twardo ich bronić. Może to coś da, kto wie?