Kościelisko 11.09

1 rok temu

Wchodząc do Doliny Kościeliskiej jeszcze nie wiedziałam, którędy pójdę. Myślałam o dwóch szlakach: przez Przełęcz Iwaniacką do Doliny Chochołowskiej albo kółeczko: szlak na Ciemniak, Chuda Przełączka, Dolina Tomanowa. Po zdjęciu widać, gdzie mnie poniosło (pogoda była cudowna, szkoda mi było dnia).

Już po wejściu do lasu zorientowałam się, iż to zdecydowanie szlak z gatunku tych, którymi lepiej wchodzić niż schodzić, szczególnie po całym dniu łazęgi, kiedy nogi już nie te. Sporo rumoszu skalnego i skała wymagająca szukania oparcia. Widoki ze szlaku cudne, szczególnie iż las miejscami mocno przerzedzony (cudnie widać, iż kornik na jodłę reaguje splunięciem i omija starannie). Na jednym z pniaczków dowód, iż ktoś chyba próbował sprzątać na szlaku, na którym wszędzie pełno kamieni… Idąc, zaczęłam się zastanawiać, czy nie przenieść planów pt. Czerwone Wierchy na ten dzień, skoro już przejdę ten szlak. Zostawiłam decyzję na moment dojścia do przełęczy.

Świeciło i grzało nachalnie, każdy kawałek cienia był jak zbawienie, zwłaszcza niżej, gdzie jeszcze nie powiewało jak w pobliżu grani. Widoczność cudna, cieszyła mnie przede wszystkim na wypłaszczeniach, kiedy nie musiałam się skupiać na przetrwaniu. Ślicznie zaprezentował się też Giewont, na pierwszy rzut oka go nie poznałam, dopiero Czeszka mi uświadomiła, co to za szczyt. Radośnie się przejęzyczyłam, iż to Gerlach, pani mnie poprawiła i ostatecznie stanęło na tym, że: „Kopec to kopec”, jak powiedziała moja rozmówczyni. Uwielbiam to, iż mimo różnicy językowej wciąż potrafimy się porozumieć, mówiąc po swojemu.

Urwiska po północnej stronie Czerwonych Wierchów, zwłaszcza Wielka Turnia, robią wrażenie. Podobnie żlebik pełen arcydzięgla litwora – to roślina, przez którą zbierane substancje odżywcze są tak różnorodne i tak ich dużo, iż nalewka z niej lub napar są bardzo cenione w ziołolecznictwie, m.in. pomaga w depresji.

Przed ostatnim podejściem poczułam, iż trzeba usiąść i odpocząć, wrzucić też coś na ruszt, chociaż jakoś nie miałam apetytu. Przystanęłam koło mnie inna turystka i pogadałyśmy chwilę – ona już kończy pobyt, ale sporo pochodziła. Zresztą przy tej pogodzie, którą miała, wcale się nie dziwię. Zjadłam, posiedziałam i stwierdziłam, iż trzeba iść. Powolutku dotarłam na przełęcz, zrobiłam zdjęcie kierunkowskazu, usiadłam, wstałam a potem mój organizm uznał, iż wyrzuci z siebie frustrację związaną ze zmęczeniem i zrobi to wraz z zawartością żołądka. Idąc pod górę, widziałam i słyszałam parę kruków, więc wymiotując, uznałam, iż przynajmniej one będą miały z tego frajdę (każde źwierzątko ma swoje upodobania kulinarne, co zrobisz). Parafrazując Księgę Syracha: zwymiotowała, opłukała usta wodą i rzekła: „Dobrze zrobiłam”. Szlak był tego wart i przynajmniej przyszło mi zwracać w ślicznych okolicznościach przyrody, bo po drugiej stronie Suchego Wierchu otworzyła się przepiękna panorama na Dolinę Tomanową i słowackie Tatry.

Mam jednak jeden smutny wniosek. Na przełęczy było sporo osób, żadne jednak nie podeszła i nie spytała, czy nie potrzebuję pomocy. Nie chodzi o to, iż potrzebowałam, ale o zwyczajne zatroszczenie się o kogoś na szlaku. Zmieniło się chyba pokolenie chodzących i to najwyraźniej w tę nieciekawą stronę.

Nieco odwodniona i zdecydowanie lżejsza wiedziałam już, iż Czerwone Wierchy to nie tym razem. Nie bardzo wiem, o co poszło mojemu żołądkowi, by wchodziłam już wyżej. Obstawiam, iż to raczej insulinooporność pokazała, co potrafi, ale też sporo mnie ta wyprawa nauczyła. Po pierwsze, chcę kiedyś przejść Czerwone Wierchy. Nie wiem, jak to zrobię, ale taki mam plan, bo widoki zacne. Po drugie, pomysł, żeby wejść od Doliny Małej Łąki i zejść czerwonym szlakiem do Kościeliska, to był kiepski pomysł, właśnie ze względu na specyfikę dolnej części tej drogi i nie dolinę mam na myśli. jeżeli już iść w tym kierunku, to raczej z zejściem przez Tomanową. Nie dość, iż piękna, to jeszcze zdecydowanie łagodniejsza.

Po drodze sporo fajnych roślinek. Podjadłam niedźwiadkom trochę jagód i malin, ale wyłącznie ze względów zdrowotnych – pierwsze pomagają przy problemach żołądkowych, drugie były jako zaopatrzenie w cukier, bo bałam się jeść cokolwiek. Zadziwiło mnie to, iż kwitną wiosenne kwiaty. Nie wiem, czy po raz drugi, czy tak długo nie miały szans tego zrobić – mniszki, dębik ośmiopłatkowy. I wszędzie pełno cudnej goryczki, całe szafirowo-niebieskie kępy, nie mogłam się napatrzeć.

Na zdjęciach w kolejności występowania: driakiew lśniąca, dębik ośmiopłatkowy, wrzos, dziewięćsił (długo polowałam na kwitnącą roślinę) i jeden ze słynnych trucicieli, zresztą nazwa mówi sama za siebie – tojad dzióbaty. Całe plantacje tego ostatniego rosną w Dolinie Tomanowej.

Na szlaku jedno miejsce nieciekawe, tylko ze stopniem wybitym w glebie, po której łatwo się ześliznąć, a poniżej otwiera się żleb i choćby nie bardzo jest się na czym zatrzymać, jakby się upadło. Reszta drogi przyjemna, zwłaszcza ta po wejściu do doliny. Ku swojemu zasmuceniu zobaczyłam, iż przy wejściu na drogę do schroniska, nie ma już lasu Lothorien. Za wysłanników Mordoru, którzy zniszczyli to cudo, robili halny i korniki. Odrośnie. Za kilkadziesiąt lat. Wniosek: śpieszcie się robić zdjęcia, widoki tak gwałtownie przemijają…

Schronisko przyjazne, średnio oblężone (widać, iż już po sezonie). Rozbroił mnie plakacik na drzwiach kibelka – nie wiem, czy znalazł by się ktoś, nie poczułby wdzięczności po skorzystaniu, więc argumentacja bardzo celna.

Wypiłam wymarzoną gorzką herbatę i zjadłam deser z owoców, który przez żołądek został łaskawie przyjęty. A potem poszłam do Kościeliska. Buty coraz bardziej przypominały hiszpańskie buciki – stopy bolały i domagały się odpoczynku, szlam trochę na determinację, a trochę na motywację prysznicem i wygodnym spankiem. choćby zmęczenie nie przysłoniło mi piękna Kościeliskiej o złotej godzinie.

Udało mi się zdążyć na mszę do kanoników. Celebrans dał długie wprowadzenie, będące skrzyżowaniem kazania z modlitwą powszechną a ja, przestępując z jednej obolałej stopy na drugą, myślałam, iż nie tylko ogłoszenia parafialne mogą przypominać przetrzymywanie jeńców. Na ogłoszeniach jednak przynajmniej można siedzieć…

A dziś dzień lenia. Nad górami zbierają się chmury, zresztą wczoraj gromadziły się już na północy, więc pogoda ma się ku zepsuciu. Dla mnie najważniejsze, żeby nie padało, resztę da się ogarnąć.

Idź do oryginalnego materiału