Kościelisko 10.09

1 rok temu

Wstałam wcześnie i już po 8.00 byłam na przystanku. Poranek cudowny, rześki, słoneczny. Tak mnie zachwyciła makieta Doliny Kościeliskiej w opisem w kilku językach oraz identyfikacja wizualna gminy, iż zwiał mi bus. Ledwo się odwróciłam, a ten już pomknąąąął!

Na szczęście za chwilę przyjechał następny i ruszyłam do Zakopanego. Upewniłam się, iż bus do Morskiego Oka jedzie przez Zazadnią i radośnie zajęłam miejsce. Jeszcze tylko po chwili zamiana busików (okazało się, iż cała kompania ma jechać innym niż zasiedlony) i za oknem zaczęły migać tak dobrze znajome widoczki. Przy Zazadniej, a dokładniej przed wejściem do Doliny Filipka korek. Pierwszy raz doświadczyłam czegoś takiego na Drodze O. Balzera, ale cóż, najwyraźniej korki stały się w tym roku specialite de la region czy jakoś tak. Wysiadłam i weszłam na szlak. Piękny, prześwietlony słońcem, wciąż letni, choć już z delikatnym odcieniem jesieni w kolorycie i powietrzu.

Zdążyłam na mszę o 11.00, choćby zdążyłam się przed nią pomodlić oraz odkryć, iż na Wiktorówkach jest w charakterze wsparcia duszpasterskiego o. Włodzimierz Wieczorek. On miał mszę i kazanie to był majstersztyk – zaczęło się od piktogramów przy wejściu na szlaki, o tym, iż ludzie ich nie czytają (przyjmijmy wersję optymistyczną… no dobra, to już mój wewnętrzny szyderec), więc potem palą papierosy na szlaku, śmiecą, włażą, gdzie nie wolno (o. Bartek sprzedał mi historię, iż podobno jakiś orzeł intelektu bronił się, iż piktogram nie zakazuje włażenia gdzieś, tylko iż nie wolno tam wchodzić ludziom z plecakami, a on przecież nie ma plecaka! XD). „Nie ma, iż park, zwierzęta, przyroda. Nie, jestem tylko ja. Król. I potem na szlakach więcej królów niż baranów na Rusinowej!”. I od tego przeszliśmy łagodnym ślizgiem do tematu upomnienia braterskiego, iż trzeba, bo sam Jezus zaleca, ale z miłością, żeby pozyskać brata (bo to też Jezus zaleca), bo prawo chroni konkretne dobra i nakłaniając siebie i innych do jego przestrzegania, dbamy o swoje wspólne dobro.

A na koniec było o tym, iż jest już po redyku, co mnie zdziwiło, bo owce schodzą z hal zwykle na przełomie września i października. Okazało się, iż chodzi o ten, co to jest każdego wieczora, kiedy turyści znikają z Rusinowej. To już było dopowiedzenie w kuchni, do której oczywiście zeszłam przywitać się i rozejrzeć, czy nie ma gdzie Stefana, bo miałam ochotę wymiziać kota po kocie (mizianie wykazało, iż kota jest zdecydowanie mniej niż w czerwcu – wnoszę reklamację! Każdy gram Rudzielca dobrem szczególnym Wiktorówek!).

Oczywiście był, łaskawie zezwolił na podrapanie po gardziołku. Rozbroiła mnie ta bezradność jego łapek w tej pozycji. Rzecz jasna, pozorna… Bezradność, nie pozycja.

Przy kaplicy tłumy, w tłumie znajomi, ogólnie klimat turystyczno-rodzinny. Było też zabawnie, bo pierwszą rzeczą, którą zobaczyliśmy po wyjściu z kaplicy, byli ludzie przechodzący pod taśmą informującą, iż dalej jest teren TPN i nie należy tam wchodzić. Cóż, niektórzy wiedzą lepiej, ale może, jak to podsumował kaznodzieja, droga bardziej dla nich, bo to tamtędy baca pędza barany. I tak znów wróciliśmy do kwestii redyku.

Na ręczniczku wzór przypominający ziarenka kawy, ale może to tylko mój nałóg nasunął mi to skojarzenie. Pod ołtarzem za to bukiety róż z jedwabnych wstążek. Od razu widać, iż niedawno Gospodyni miała urodziny i było jakieś świętowanko.

Posnułam się na Rusinkę. Po jednej stronie drogi budy z podhalanami, z których jeden uznał za stosowne protestować przeciw ceprom stojącym blisko stada, reszta dostojnie milczała, leżąc w cieniu swoich bud. Są spuszczane na noc, więc pewnie oszczędzały energię.

Mi oczywiście po zobaczeniu stada przypomniała się jedna z ostatnio redagowanych książek, gdzie one i kozy zostały określone mianem „małych przeżuwaczy” (archeologia, ludy pasterskie Bliskiego Wschodu, te sprawy). Nie ukrywam, wiele euforii mi to określenie sprawiło – wtedy i teraz. Aż fotkę zrobiłam, zresztą ładnie się wkomponowały w pastwisko.

Do toi toiów długa kolejka, na szczęście w sympatycznych okolicznościach przyrody. Do bacówki też kolejka, ale tam to standard i pięknie pachnie bukowym dymem. Nabyłam oscypki, mimo iż to ich konsumpcja sprawiła, iż stałam się obrzydliwe wybredna w kwestii tych serków. Cóż, widok z Rusinowej wymaga poświętowania, choćby jeżeli góry przesłonięte muślinem.

Zeszłam sobie potem na luzie do Palenicy. Widoki ze szlaku wspaniałe, klimat na nim też. Przekwita właśnie wierzbówka kiprzyca, wiatr niesie wełniste kłębki z jej nasionami, które w słońcu wyglądają jak przejrzyste kuleczki. Usłyszałam też stukanie dzięcioła i choćby udało mi się go wypatrzyć oraz poobserwować, ale po chwili się spłoszył i odleciał z okrzykiem oburzenia. Tylko czerwony tyłeczek błysnął na pożegnanie.

Popodziwiałam Dolinę Białej Wody i Tatry Bielskie, a potem już była droga powrotna. Wysiadłam przy Watrze, bo musiałam zrobić zakupy. Zresztą warto było przejść się przez Krupówki, zjeść lody od Żarneckich etc. Na deptaku klimat jeszcze zdecydowanie wakacyjny, przez który rozumiem skrzyżowanie pokazu mody z chińszczyzną oraz deptaniem sobie po stopach. W busiku, którym wracałam do pensjonatu, jechał pracownik jednej z knajp. Pan z gatunku „kometo, na…laj i niech to wszystko się skończy”, a wnoszę to m.in. z tego, iż wyrażał tęsknotę za deszczem, który wymyje turystów z Zakopanego, bo on ma już dość tych tłumów. Prowadzący, starszy pan, nieśmiało oponował, iż gdyby nie one, na Podhale wróciłaby wielka bieda, ale rozmówca nie dał się przekonać. Podejrzewam, iż po prostu był zmęczony po dniówce i tak mu się ulewało na cały świat. interesująca rzecz, iż kierowca potrafił z nim tak porozmawiać, iż jak pan-z-knajpy wysiadał, to rzucił choćby coś pozytywnego. Taka tam domowej roboty terapia, ale najwyraźniej skuteczna.

Busik jechał do Doliny Chochołowskiej, ale iż na standardowej trasie co? – korki!, to udawał się tam przez wieś Kościelisko (uwaga, nie to samo co Dolina Kościeliska – da się dojść, ale jest kawałek do przejścia), mi to jednak pasowało, bo wyhaczyłam w piątek, iż na ulicy, na której mieszkam, są przystanki dla busików jadących do Chochołowa. Szczerze mówiąc, choćby wygodniej było mi jechać w ten sposób, bo miałam bliżej i z górki. Pan kierowca powiedział mi, gdzie wysiąść, i podreptałam do pensjonatu. Dzień skończył się pięknie a niebo nad górami zapowiada kolejny dzień pięknej pogody. Nie narzekam, skorzystam.

Idź do oryginalnego materiału