Najlepiej krytykuje się wystawy, których się nie widziało. Ale dziadkowie z Wehrmachtu nie są jednostkowym doświadczeniem, a drugowojenną traumą ciążącą na całym Pomorzu.
Kto wyobraża sobie, iż praca muzealnika to stateczny etat gryzipiórka lub mało ogarniętego, zasiedziałego kustosza przyprószonego kurzem z magazynowo skrytych eksponatów, tego festiwal dyskusji o wystawach – które co jakiś czas rozgrzewają media – wybić powinien z tego złudnego przekonania.
Czym zatem ona jest? Dziś to przede wszystkim słabo opłacane gorące krzesło, balansowanie na linie, stąpanie po kruszącej się skale. Tym razem smak tego ryzyka poczuć mogło Muzeum Gdańska, które zaprezentowało wystawę „Nasi chłopcy – mieszkańcy Pomorza Gdańskiego w armii III Rzeszy”. Od piątku 11 lipca – kiedy odbył się wernisaż – swoje kategoryczne zdanie na jej temat wypowiedzieli m.in. prezydent Andrzej Duda, rzecznik rządu Adam Szłapka, minister obrony narodowej Władysław Kosiniak-Kamysz oraz całe grono polityków PiS. Były to głównie głosy krytyczne, choć do końca nie wiadomo na czym oparte, bo nikt z urzędowo najwyższych krytyków ekspozycji nie widział. O co więc w tym wszystkim chodzi?
Problem pierwszy: czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal
Wystawa zaprezentowana w gdańskim muzeum opowiada trudną historię mieszkańców Pomorza, którzy w okresie II wojny światowej wcieleni zostali do niemieckiej armii. Żeby nakreślić istotę problemu, warto przypomnieć, iż polskie ziemie okupowane przez Niemców podzielono na dwa obszary – Generalne Gubernatorstwo oraz ziemie bezpośrednio wcielone do Rzeszy. Do tych drugich należały Śląsk i Pomorze (uznawane za część przedwersalskiego państwa niemieckiego) oraz tzw. kraj Warty, czyli Wielkopolskę wraz ziemią łódzką.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
Specyfika ziem wcielonych była inna niż GG. Niedostępna prasa wydawana w języku polskim, na Polaków nakładano duże ograniczenia ekonomiczne, dużo trudniejsze warunki miało też polskie podziemie. Polityka niemiecka na tych terenach służyła szybkiej depolonizacji i dejudaizacji oraz wzmożonej germanizacji. Dodatkowo mieszkańców Pomorza i Śląska uważano po prostu za obywateli niemieckich, którzy tylko czasowo byli obywatelami „dziwnego tworu”, za jaki Polskę uważały nazistowskie władze. Stąd powoływano ich do niemieckiej armii i zmuszano do podpisywania listy narodowościowej pod groźbą krwawych represji wobec całych rodzin.
To właśnie zjawisko jest, w dużym skrócie, tematem omawianej wystawy. Pokazuje okoliczności, w jakich Polacy trafiali do Wehrmachtu, jakie były ich losy, jak próbowali z niego uciekać, by następnie walczyć w Polskich Siłach Zbrojnych lub tzw. Ludowym Wojsku Polskim; albo jak ponosili śmierć z powodu dezercji. Jest to też opowieść o tych, którzy większym heroizmem się nie wykazali, ale poddali się losowi, jaki rzucił ich w wir historii. Wśród eksponatów znaleźć możemy m.in. wstrząsający list przedśmiertny Edmunda Tyborskiego, skazanego za dezercję, czy ryngraf z polskim orłem w koronie, stworzonym przez Polaków z niemieckiej armii przetrzymywanych w Norwegii.
Prezentowane statystyki pokazują, iż nie mówimy tu o problemie marginalnym, ale poważnym, będącym istotnym doświadczeniu regionu. Jak możemy przeczytać na jednej z tablic, służba w Wehrmachcie mogła dotyczyć choćby 300 tys. Polaków z ziem wcielonych do Rzeszy, z czego choćby 1/3 mogła być mieszkańcami Pomorza. Dziadkowie z Wehrmachtu nie są zatem jednostkowym doświadczeniem, ale drugowojenną traumą ciążącą na całym regionie.
Już we wstępnej tablicy autorzy piszą, że: „odcinają się od nazizmu. [Wystawa] nie ma na celu jakiegokolwiek usprawiedliwiania lub negowania zbrodni armii niemieckiej w czasie II wojny światowej”. Celem jest zaś pokazanie dramatu ludzi zmuszonych do walki nie o swoją sprawę, ludzi, o których historia pamiętać nie chce, choćby w kategorii traktowania jako ofiary.

Stwierdzenie „nasi chłopcy” nie musi mieć wartościującego charakteru. Tak jego użycie wyjaśnione jest we wstępie do ekspozycji: „Byli to ludzie stąd, a więc «nasi chłopcy». Ich rodziny żyją tu – na Pomorzu – do dziś”
Sebastian Adamkiewicz
Komentarze dotyczące tej wystawy sugerują jednak co innego. I tak portal wSieci wyjaśnia, że: „Muzeum Gdańska otworzyło skandaliczną wystawę pt. «Nasi chłopcy», która zafałszowuje obraz losów Polaków zamieszkałych na Pomorzu w czasie II wojny światowej. Próbuje przedstawić ich jako tych, którzy stanęli po stronie Niemiec, będąc wcielani do Wehrmachtu, choćby jeżeli zostali do tego zmuszeni”.
Prof. Andrzej Nowak twierdzi zaś, iż to element gloryfikacji przez miasto Gdańsk okresu Wolnego Miasta. Ekspozycja prezentuje – jego zdaniem – „obraz radykalnie sprzeczny z tym, co można nazwać polską racją stanu i historyczną prawdą o Polakach zamieszkujących Gdańsk, jako głównym układzie odniesienia dla współczesnego spojrzenia na historię tego miasta. Polaków, którzy byli eksterminowani, zabijani m.in. w Piaśnicy oraz w innych miejscach”. Twierdzi to wszystko, choć na samej wystawie o zbrodniach niemieckich na Pomorzu przeczytać oczywiście możemy. Tytuł profesorski i sława historyka jak widać zwalnia jednak z obejrzenia wystawy przed jej oceną.
Z kolei na tym samym portalu odnaleźć możemy rozmowę z prof. Polakiem, który mówi: „podkreślam, wcielanie do Wehrmachtu było dokładnie taką samą formą represji stosowaną przez niemieckich najeźdźców i jedną z form prześladowań, których dokonywano na narodzie polskim. Należałoby na tej wystawie podkreślić fakt, iż dla Polaków siłą wcielonych do Wermachtu była to często tragedia”. Tę samą wypowiedź poprzedza stwierdzeniem, iż wystawę ocenia krytycznie.
Sęk w tym, iż ekspozycja komponent, o którym mówi, nie tylko zawiera, ale wręcz na nim oparta jest główna oś narracji. Jaki z tego wniosek? Najlepiej krytykuje się wystawy, których się nie widziało, bo można im przypisać absolutnie wszystko.
Problem drugi: nazwa
W rozmowie z prof. Polakiem jako główny problem gdańskiej wystawy wskazywane jest co innego – jej nazwa. Większość komentarzy odnosi się właśnie do niej, a i wypowiedzi tych, którzy siłą rzeczy nie mogli jej zobaczyć, nie wychodzą poza tytuł. Dlaczego to właśnie on tak irytuje? Zbitka „nasi chłopcy” w języku polskim faktycznie może mieć znaczenie hierarchizujące i wartościujące pozytywnie.
W końcu to „nasi chłopcy” strzelają gola Anglii na Wembley, a „te patałachy” owe gole tracą. „Nasz Adam” przeskakiwał skocznie, ale zwyczajny „on” już spadał z progu. „Mój aktor” wykrzykuje dumny reżyser, a „moje dzieci” bywa aktem strzelistym dumnego rodzica. Internet zalała zresztą fala fotografii polskich bohaterów narodowych okraszonych podpisem „nasi chłopcy”. jeżeli uznamy, iż pojęcie „naszych chłopców” ukazywać ma dumę z osiągnięć, to owszem, nazwa może być uznawana za skandaliczną, zwłaszcza wśród osób, których przodkowie od armii niemieckiej doznali krzywd.
Tylko iż stwierdzenie „nasi chłopcy” nie musi mieć wartościującego charakteru. Tak jego użycie wyjaśnione jest we wstępie do ekspozycji. „Byli to ludzie stąd, a więc «nasi chłopcy». Ich rodziny żyją tu – na Pomorzu – do dziś” – piszą autorzy. Ma ona zatem formę familiarną, pokazującą związek z lokalną społecznością i historią. Tyle iż ten tekst zobaczyć mogą dopiero ci, którzy wystawę zobaczą i zechcą czytać zawarte na niej treści. Inni potraktują to tak, jak podyktuje im wyobraźnia językowa.
Można zatem skierować pod adresem autorów zarzut, iż skonstruowali tytuł prowokacyjny, nastawiony na kontrowersje i opaczne zrozumienie. Z drugiej jednak strony właśnie taki tytuł zwraca uwagę na lokalność doświadczenia, jego niestandardowy, uciekający od schematów, wymiar. Choć zgodzę się, iż można było postawić „naszych chłopców” właśnie w cudzysłowie dla podkreślenia umowności tego terminu.

- Andrzej Friszke
- Jan Olaszek
- Tomasz Siewierski
Zawód: historyk
MIĘKKA OPRAWA
Z lokalnością w mówieniu o doświadczeniu II wojny światowej mamy jednak jako społeczeństwo problem. W polskim dyskursie dominuje jej warszawocentryczny wymiar, a opisy sytuacji ludności polskiej rzadko wychodzą poza to, czego mogli doświadczyć w Generalnym Gubernatorstwie. Taki też obraz dominuje w kulturze popularnej, przez co specyfika terenów włączonych do Rzeszy zanika. kilka miejsca w refleksji nad II wojną poświęca się wywózkom i przesiedleniom, robotom przymusowym, a wreszcie wcieleniom do armii niemieckiej. W tym sensie owa „naszość” może uwierać, bo rozbija wyobrażenia o wojnie utrwalone w większości głów.
Inaczej można na nią spojrzeć gdy przeczyta się wspomnienia Macieja Zajączkowskiego, dowódcy polskich komandosów spod Monte Cassino. Gdy porucznik przeglądał rzeczy osobiste niemieckich żołnierzy zabitych w czasie ataku na klasztor, z przerażeniem skonstatował, iż gros listów, jakie odnalazł, adresowanych było na Katowice, Pszczynę, Wisłę.
Znajdowały się w nich znajome pozdrowienia i akty troski. „Gdzieś tam daleko w kraju za mnie i za mego przeciwnika jest wznoszona w tym samym języku błagalna prośba o szczęśliwy powrót naszych synów w domowe progi prosimy cię, Panie” – pisał Zajączkowski. Użycie zbitki „nasi synowie”, jak widać, zupełnie mu nie przeszkadzało. Może dlatego, iż – jak dowiadujemy się z gdańskiej ekspozycji – z 230 tys. żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, blisko 83 tys. było dezerterami z niemieckiej armii.
Problem trzeci: perspektywa ludowa
W dyskusji nad gdańską wystawą zanika jeszcze jeden poważny problem. Przymusowy udział Polaków w armii III Rzeszy to nie tylko doświadczenie lokalne, ale także ludowe. Ono z natury rzeczy jest mniej heroiczne, mniej wchodzące w schemat patriotyzmu aktywnego. Jest przedmiotowe i do bólu pragmatyczne. Wspaniale pokazuje to wystawa w innym trójmiejskim muzeum – Muzeum Emigracji. Opowiada ona zarówno o tym, co najczęściej kojarzymy z pojęciem „emigracji” – o Wielkiej Emigracji, o Mickiewiczu, Chopinie, Słowackim, o Radiu Wolna Europa i polskich oficerach z Armii Andersa – jak i tej zwyczajnej podróży za chlebem.
Ta druga nie ma uroku ani blichtru, nie wpisuje się w wielką narrację. Z prezentowanych na ekspozycji listów wyczytać możemy nie polityczne memoriały, ale proste wskazówki, jak oszukać „selekcjonerów” wpuszczających do Ameryki, czy jak uniknąć kradzieży. Pomiędzy wierszami dostrzeżemy zaś przywiązanie do rodzimej kultury i tradycji. Mało to jednak spektakularne, choćby jeżeli poruszające.
Syn chłopski z parafii Borowy Młyn miał małe szanse, by powtórzyć heroiczne losy warszawskich bohaterów naszej historii. Mógł się za to znaleźć wśród 176 mężczyzn zmobilizowanych do armii niemieckiej. Wielce prawdopodobne, iż jego nazwisko znalazłoby się wśród 40 zabitych lub 53, którzy zdezerterowali do Polskich Sił Zbrojnych
Sebastian Adamkiewicz
Podobne są losy przymusowo wcielanych do armii i podobnie to ludowe doświadczenie wydawać się może mało interesujące. Bardziej pasująca do wzorca polskości jest tragedia pomorskiej inteligencji zamordowanej w pierwszych miesiącach okupacji w piaśnickich lasach czy działalność podziemia, w którego struktury trafiało się dzięki osobistym kontaktom czy znajomościom. Doświadczenie ludowe nie ma w sobie tego samego blasku heroizmu, a jego przedmiotowość przeraża. kilka tam sprawczości, jest za to wicher historii, który chaotycznie rzuca ludźmi niczym marionetkami.
Szkolna edukacja ogranicza spojrzenie na II wojnę światową z perspektywy elit. Uczniowie wychodzą z przekonaniem, iż biografie Rudego, Alka i Zośki były czymś powszechnym, tak jak uczestnictwo ich ówczesnych rówieśników w Szarych Szeregach. Nie dostrzegają, iż czytają o absolwentach prestiżowego Gimnazjum Batorego, dzieciach urzędników, nauczycieli, dyrektorów państwowych przedsiębiorstw. Nie ma oczywiście w tym nic złego i deprecjonującego dla ich bohaterskiej postawy. Sęk w tym, iż to w sposób oczywisty obraz zawężony.
Syn chłopski z parafii Borowy Młyn (z której statystyki znajdziemy na wystawie) miał jednak dużo mniejsze szanse, by powtórzyć heroiczne losy warszawskich bohaterów naszej historii. Mógł się za to znaleźć wśród 176 mężczyzn zmobilizowanych do armii niemieckiej, co stanowiło 35 proc. męskiej populacji tego miejsca. Wielce prawdopodobne, iż jego nazwisko znalazłoby się wśród 40 zabitych lub 53, którzy zdezerterowali do Polskich Sił Zbrojnych. Czy czyni to jego doświadczenie mniej polskim, mniej naszym?
Ten problem dotyczy nie tylko II wojny światowej. W jej przypadku oczywiście mówić o tym jest o tyle trudniej, iż w istocie za Wehrmachtem ciągną się konkretne zbrodnie. Ale przecież równie kilka miejsca poświęca się pamięci i Polakach walczących na frontach I wojny światowej. W czasie, kiedy dyskutujemy o wystawie gdańskiej, w Wejherowie prezentowana jest dużo skromniejsza, ale nie mniej istotna ekspozycja ukazująca udział Kaszubów w Wielkiej Wojnie. Wojnie, której przez cały czas nie uznajemy za swoją, a której pamięć ogranicza się do Legionów Polskich Józefa Piłsudskiego.
Problem czwarty: polityka
Wreszcie nie byłoby dyskusji o wystawie, gdyby nie polityka. Muzeum Gdańska – które jest gospodarzem wystawy – to oczywiście instytucja samorządowa, prezentowana w mieście rządzonym przez Koalicję Obywatelską. Od dawna przeciwnicy władz miasta chętnie przypisują im rzekomo proniemiecką działalność i brak patriotyzmu. Chodzi jednak nie tylko o miejskie muzeum. Jednym z kuratorów ekspozycji jest Janusz Marszalec – zastępca dyrektora Muzeum II Wojny Światowej i jeden z twórców tej placówki. Sama instytucja od samego początku istnienia była solą w oku polityków prawicy, którzy twierdzili, iż prezentuje „niemiecki punkt widzenia”.
Przed wyborami w 2015 r. prezes PiS Jarosław Kaczyński wiele miejsca poświęcił atakom na ówczesne władze muzeum. Nie chodziło tu – moim zdaniem – o faktyczne przewiny, ale raczej poczucie, iż rząd Platformy, który zainicjował budowę, odbiera PiS-owi wyłączność na mówienie o historii, co do tego momentu było siłą napędową partii Kaczyńskiego. Skoro nie można było być monopolistą, to zostawało zarzucanie drugiej stronie, iż o przeszłości może i mówi, ale z pewnością nie o tej prawdziwej.
Po zwycięstwie Zjednoczonej Prawicy dokonano przejęcia instytucji, wykorzystując do tego celu dość tendencyjne i miejscami skandaliczne recenzje wystawy (prof. Jan Żaryn sugerował w nich m.in. szkodliwość antywojennej wymowy ekspozycji). Wówczas jej dyrektorem został obecny prezydent elekt Karol Nawrocki. Choć na wystawie głównej – stworzonej przez poprzednią ekipę – zmienił niewiele, to i tak w środowiskach prawicowych uznano, iż proniemiecka ekspozycji została zpoloniozowana.
Oczywiście po wyborach z 2023 r. do Muzeum II Wojny Światowej wróciła ekipa, która tworzyła pierwotny jej kształt. Placówka ponownie stała się więc obszarem politycznej wojny, a każdy aspekt jej działalności jest pilnie obserwowany i oceniany. Skala ataku na ekspozycję w Muzeum Gdańska okazuje się tego kolejnym dowodem.
Co ciekawe, rząd skupiony wokół Koalicji Obywatelskiej zachowuje się w tym przypadku skrajnie nieudolnie. Nie tylko nie potrafi merytorycznie obronić wystawy, co wręcz ustami rzecznika rządu wpisał się w jej krytykę. Na dodatek wicepremier rządu – Kosiniak-Kamysz – rozpętuje w internecie absurdalną akcję „Nasi chłopcy”, przyłączając się do chóru kontestatorów. Samotną wyspą w morzu absurdu jest Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które próbuje wystawy bronić. Skala indolencji obozu rządzącego jest jednakże przerażająca.
Strona liberalna przegrywa dyskusje historyczne, bo traktuje je ze skrajną ignorancją i lekceważeniem. Jak nazwać bowiem brak umiejętności obronienia wystawy o losach ludzi przymusowo wcielanych do armii Rzeszy, zmuszanych do tego pod groźbą represji, będących ofiarami wojny? Takich wątpliwości nie miał zarówno prezydent elekt Karol Nawrocki, jak i premier Mateusz Morawiecki, gdy oddawali hołd Brygadzie Świętokrzyskiej, niebezpodstawnie oskarżanej o świadomą i otwartą kolaborację z Niemcami.
Z jednej strony prawa strona buduje więc narrację o skandalicznej wystawie pokazującej tragiczny los ludzi przymusowo wcielonych do III Rzeszy, z drugiej zaś nie widziała problemu w heroizowaniu działań Brygady Świętokrzyskiej. Trudno nie odczuwać w tym przypadku poznawczego dysonansu i głębokiej niesprawiedliwości.
A może tak trzeba?
Abstrahując od wyłożonych wyżej powodów, dla jakich gdańska wystawa budzi dyskusję, niewątpliwie wpływa ona na popularność samej ekspozycji. Podobno frekwencja w pierwszych dniach jest więcej niż zadowalająca. Wiele osób samemu chce się przekonać, o jak „skandalicznej” wystawie wszyscy rozmawiają. Jednocześnie pojawiają się osobiste wpisy ludzi, w których rodzinach ktoś służył w Wehrmachcie, historycy przytaczają dane, które wskazują, iż nie był to problem marginalny.
O gdańskiej wystawie słychać, a wraz z nią słychać o problemie. O tej w Wejherowie, mówiącej o udziale Kaszubów w I wojnie, nikt natomiast nie słyszał poza garstką pasjonatów. Może dlatego, iż ma nazwę zbyt grzeczną i zbyt poprawną, by ktoś zareagował na nią inaczej niż tylko ziewnięciem.
A może faktycznie gdańskim muzealnikom udało się otworzyć ranę i wylać z niej ropę zapomnienia? Zobaczymy.