Trzy filmy, w których protagonistkami są kobiety, a które to obrazy sprawiły, iż gdzieś w tle głowy zaczął mi wybrzmiewać fragment z CSL, Listów starego diabła do młodego (ależ oczywiście, iż jestem socjalizowana do patriarchatu, co więcej, nie zawaham się tym pochwalić!).
Jest to sprawa tych wielkich mistrzów [kuszenia], by w każdym pokoleniu spowodować ogólne wypaczenie tego, co można by nazwać „smakiem” seksualnym. Czynią to przy pomocy szczupłego grona popularnych artystów, aktorek i modystek oraz reklam, ustalających modny typ. Celem tych zabiegów jest odciągnąć uwagę każdej płci od tych osobników płci odmiennej, z którymi mogliby zawrzeć zbawienne dla ich duszy, szczęśliwe i płodne małżeństwo”
C.S. Lewis, „Listy starego diabła do młodego” 20.
Tak, Lewis jest staromodny i używa w opisie celów małżeństwa tego strasznego słowa na „p”, którym choćby wielu chrześcijan współcześnie wstydzi się opisywać relacje w związku. Jednak ja zasadniczo nie o tym.
Fleabag, Kim jest Anna (Inventing Anna) oraz najnowszą ekranizację Perswazji Jane Austen łączy typ kobiety, która jest sportretowana jako główna postać. Przede wszystkim nie ma jej w niej, za to jest doskonale świadoma, iż jest oglądana. W przypadku Fleabag i Anny Eliot wyrażane to jest dzięki stałego przekraczania tzw. czwartej ściany (czyli mówienia do publiczności), w przypadku Anny Delvey/Sorokin to nieustanne wyrażanie troski o to, jak się prezentuje.
U wszystkich tych postaci rodzi to swego rodzaju neurozę albo jest nią wywołane (typowy spór z jajkiem i kurą w roli głównej, który tu pozwolę sobie zostawić na poboczu), która jest główną cechą opisującą te postacie. Co więcej, jest ona tu przedstawiona jako coś fajnego, pożądanego, wyróżnik sprawiający, iż te kobiety są pociągające.
Wszystkie trzy łączą rozchwianie emocjonalne z brakiem dojrzałości i głębszej refleksji. Fleabag miota się kompletnie bez celu, pozostałe dwie panie ostatecznie decydują się na to, co dyktuje im społeczeństwo, w przypadku Delvey pragnąc tego wręcz psychopatycznie – wbrew pozorom nie jest to małżeństwo, a zostanie samodzielną bizneswoman z mnóstwem kasy (najzabawniejsze, iż ona to uważa za oryginalny pomysł na samą siebie). Nie przeszkadza to wszystkim trzem twierdzić, iż są tak przefajne, bo inne niż wszystkie, oryginalne, samodzielne, wręcz zołzowate i dlatego tak warte zdobycia (patrz: Val charakteryzujący Annę Delvey).
Wszystkie trzy są manipulantkami, w mniejszym lub większym stopniu. Nie radzą sobie w życiu, co przykrywają czymś w rodzaju (rozpaczliwego) poczucia humoru lub dążenia za wszelką cenę do dominacji. Stosują namiętnie protezy zamiast rozbudować własne mięśnie i zaakceptować braki.
Motyw „dziewczyny innej niż wszystkie” stał się w ostatniej dekadzie w wytworach kultury tak częsty, iż niektóre vlogerki już zdążyły go obśmiać. Mnie niepokoi co innego – stawianie na piedestale neurozy, wręcz pielęgnowanie jej w przekonaniu, iż to czyni kimś wyjątkowym. Dowartościowywanie postawy, iż w imię zaistnienia można stosować wszelkie środki, łącznie z destrukcją (siebie i/lub innych). I ukryte w tle przekonanie, iż celem życia jest właśnie to zaistnienie, bycie dostrzeganym, w jakikolwiek sposób – nie ma znaczenia to, czy pozytywny, czy negatywny.
Stabilność emocjonalna, praca nad sobą, troska o innych i branie pod uwagę ich potrzeb oraz obecności jest passe. Wszyscy jesteśmy aktorami, a świat o jedna wielka scena, na której za wszelką cenę należy zaistnieć. Problem w tym, iż w tym „ideale” kobiecości zagubione zostaje choćby nie kwestia zostania dobrym „materiałem na żonę”, jak to opisuje Lewis, ale własny rozwój kobiety jako człowieka. Dorastanie do pełni szczęścia? Przecież to jest banalne, czyt. słabo wygląda w mediach społecznościowych.
Jak znam życie, pewien mój bliski znajomy pewnie by stwierdził, iż zbytnio intelektualizuję (i pewnie miałby nieco racji… ale tylko nieco!). Zaniepokoiła mnie jednak częstotliwość oraz popularność (może poza Perswazjami, które wszystkie fanki JA zjechały jak jedna niewiasta) tak scharakteryzowanych postaci kobiecych. Oraz ich zadziwiająca przystawalność do mentalności premiowanej w „społecznościówkach”.
Współcześnie nie ma miejsca na introwertyczne, empatyczne i subtelne kobiety, które jednak potrafią ostatecznie rozpoznać, co jest dobre, i po to sięgnąć – takie jak Anna Eliot w książce Jane Austen – bo one są za pastelowe, za delikatną kreską „napisane”. Ma być głośno, neonowo, z otarciem się o kicz, w tym przypadku psychologiczny. Moim nieskromnym, biada tym, którzy kupią ten mit.