Kim był Sebastian Valfrè?

filipini.eu 3 miesięcy temu

Kim był Sebastian Valfrè?*

Cesare Fava

tłumaczenie: ks. Mieczysław Stebart COr

JEGO PORTRET

Cieszyłbym się, gdybym sobie i czytelnikom mógł dokładnie opisać Sebastiana Valfrè lub przynajmniej gdybym mógł powiedzieć na ile są wiarygodne te nieliczne jego portrety, jakie posiadamy. Źródła, z których można by zaczerpnąć jakąś wiedzę na ten temat, są bardzo skąpe. Znana jest niechęć, jaką Valfrè żywił dla portretów. Nigdy nie pozwalał na namalowanie swojej podobizny a gdy ktoś usiłował to zrobić, obrażał się i bynajmniej nie ukrywał swojego oburzenia. Jednakże, na podstawie tej niewielkiej wiedzy jaką posiadamy, nie jest trudno wyrobić sobie obraz ujmującego i stanowczego świętego. (…)

W biuletynie z 1925 roku czytamy, iż O. Ormea wbił sobie do głowy sportretowanie Valfrè. Udało mu się przekonać go do wyjścia z nim w celu zaczerpnięcia świeżego powietrza. Zaprowadził go na wzgórze, gdzie, pod pozorem malowania krajobrazu, czaił się malarz, który miał go sportretować. Spostrzegłszy, iż to on miał być modelem malarza, Valfrè zerwał się jak sprężyna i malarz musiał uciekać z sztalugami, płótnem i pędzlami, podczas gdy Błogosławiony, zapomniawszy o swojej zwykłej powadze, gonił go przez pola. Pogoń trwała długo, jednak malarz miał przewagę. O. Orma zyskał łut sympatii a O. Valfrè był szczęśliwy, iż spowodował spełznięcie planu na niczym.

Pewnego dnia dowiedział się, iż pewien szlachcic miał w domu jego portret. Poszedł do niego z jednym współbratem, który, przerażony, słyszał dochodzącą z gabinetu burzliwą dyskusję. Wreszcie Valfrè wyszedł, czerwony na twarzy, ale uradowany jak ktoś, kto wygrał walkę i machając kawałkami kartonu, mówił: „dużo mnie to kosztowało, ale go podarłem”. Jednakże istnieje jego oficjalny portret. Penitentką O. Valfrè była pewna malarka nazwiskiem Margherita Fea, która usiłowała zarabiać na chleb pracując pędzlem, ale nie zawsze jej się to udawało. O. Valfrè zaspokajał jej potrzeby swoimi jałmużnami. Pewnego dnia Ojciec jej powiedział, iż spowiada ją już po raz ostatni: albowiem niedługo umrze. Biedna rozpłakała się, ponieważ rozgrzeszenie bez trudu mogłaby znaleźć u kogoś innego, ale zupełnie nie wiedziała gdzie mogłaby znaleźć chleb. Ojciec domyślał się prawdziwego powodu jej łez i pocieszył ją, iż odtąd będzie mogła żyć ze swojej sztuki. I tak się stało. Po tylu latach zażyłości, obraz Błogosławionego z taką wyrazistością wyrył się w jej pamięci, iż udało się jej odtworzyć go ze zdumiewającą wiernością. Z tego powodu tak wiele miała zamówień, iż przez całe życie nie brakowało jej chleba; stąd zwykła mawiać: ” Valfrè był mi ojcem za życia i jeszcze bardziej po śmierci”. Aby powiedzieć prawdę, chodzi o portret, który przemawia żywością oczu i uśmiechem całej twarzy: wąskie usta, wygięte ku górze, nadają niepowtarzalną cechę żwawości, a orli, ale nie władczy, nos dodaje poczucie stanowczości; owalny podbródek wyraża dobroć a szerokie czoło przez wielu jest uważane za znak dużych zdolności intelektualnych i, wreszcie, charakterystyczna bródka, którą piemontczycy nazywają mosca (mucha), ustala datę portretu na XVII wiek. Biograf, Szlachcic Barberis, wręcz poświęca rozdzialik tej „mosca”, która, według niego, nadaje mu wygląd „wielu wyniosłych ludzi swoich czasów”[1]

Capello przekazał nam tę interesującą sylwetkę. „Valfrè był średniego wzrostu i o wyprostowanej postawie; w ostatnich latach głowę i plecy nosił nieco pochylone. Kolor twarzy jest biały i szkarłatny, czarne włosy i broda, obszerne czoło, jasnoniebieskie oczy, trochę długi nos, wąski i orli, usta bardzo wąskie i uśmiechnięte, ożywiony wdziękiem, którego nie da się wyrazić słowami … Nie ma nikogo, kto opisując jego życie, potrafiłby słowami wyrazić jowialność jego twarzy, żywość jego oczu i ten pociągający wygląd, który porywał serca”.

Opowiadają o pewnym obcokrajowcu, który nie znając jego nazwiska, określił go: „ten Ojciec, który ma niebo w oczach”. Inny „w twarzy, w głosie i w sposobie mówienia objawiał miłość Boga”. Prędko osiwiały mu włosy i broda, temu kto wspominał o przedwczesnej Jego siwiźnie, odpowiadał: „Gdybyście wiedzieli, co znaczy staranie o dusze”. Ubranie było niekiedy podarte, nigdy brudne. Czystość jest luksusem, który kilka kosztuje i zawsze jest ozdobą ubogich. Tak wielka była to czystość, iż jego pierwszy biograf pisze: „Jego ciało wydzielało bardzo przyjemny zapach”.


SUPERIOR

Obdarzony przez naturę tym wszystkim, co jest potrzebne do posłuszeństwa, całe swoje życie spędził na wydawaniu poleceń. Już w wieku dwunastu lat jest samodzielny i uczy się samemu kierować sobą. W wieku dwudziestu lat, jeszcze nie subdiakon, zaczyna wydawać polecenia i będzie je wydawał aż do śmierci. W wieku ponad osiemdziesiąt lat błaga, ze łzami, aby uwolniono go od funkcji prepozyta Kongregacji, aby mógł przygotować się do dobrej śmierci, ale nie został wysłuchany.

Przez 27 lat był deputatem Kongregacji, przez 18 lat prefektem Oratorium, przez 12 lat prefektem nowicjuszy i przez 20 lat prepozytem Kongregacji.

Pierwszych sześć lat kapłaństwa poświęcił prawie wyłącznie studiowaniu oraz wieczornemu Oratorium w niedziele i w piątki. W tym czasie miał także zadanie prowadzenia kursów dla grupy kleryków, którzy pragnęli podjąć życie filipińskie. Był bardzo gorliwym nauczycielem, zawsze przygotowanym i gotowym prosić o wybaczenia za najmniejsze spóźnienie – uczniowie bynajmniej.

Gallizia zauważa: „Niekiedy obecny był tylko jeden. Valfrè nigdy nie pytał o powody tych nieobecności, nie budził tego, kto spał i nie upominał tego, kto był roztrzepany”. Przyczyną tego nie była chęć spokojnego życia kogoś, kto pozwala, aby sprawy toczyły się w ich dowolny sposób, ale pokora, która kazała mu wierzyć, iż uczniowie mieli tysiące powodów do takiego zachowania się, ponieważ on był nauczycielem nie zasługującym na nic lepszego. Jeden uczeń „przez dwa miesiące był odwrócony do niego plecami”, inny, który, z powodu otrzymanych kilku pochwał za jedno jego kazanie, uważał się za przeznaczonego do chwały kazalnic, „udawał nauczyciela i otwarcie afiszował się, iż go nie poważa”. Błogosławiony, uogólniając niegrzeczność kilku, jak gdyby była wrogością wszystkich, myślał, iż nie jest zdatny do tego zadania i prosił, aby go zrobiono zakrystianem lub portierem. A jednak już wtedy cieszył się wysokim poważaniem na uniwersytecie w Turynie, zostaje spowiednikiem małego księcia, zaufanym najlepszej szlachty, egzaminatorem prosynodalnym, konsultorem Świętego Oficjum, miłowanym i budzącym lęk u Waldensów i protestantów, którzy szukali jego przyjaźni, ale obawiali się jego publicznie głoszonych argumentów przeciwko nim. Studentom, aby kształtowali się według prawdziwej doktryny oraz autonomicznej opinii, przyznawał pewną wolność studiowania, rzadka rzecz w tamtym czasie, kiedy w Turynie ryzykowano na popadnięcie albo w rygoryzm jansenistów albo w laksyzm przez nadmierne akcentowanie probabilizmu jezuitów. Zwykł powtarzać: „Jestem niewrażliwy na jakiekolwiek dzieło, niech łapią to, co się im podoba”. Najlepsza lekcja dla tego, kto studiuje i dla tego, kto naucza. Wielu jest skłonnych przyjąć, iż bodźcem do pogłębiania teologii jest badanie, ale nie wszyscy są gotowi uznać, iż badanie jest wolnością: nie każda intuicja jest herezją i nie każda nowość jest sprzeciwem. Wolność dla badania jest tym, czym światło jest dla kwiatu, jak kwiat potrzebuje światła, tak badanie potrzebuje wolności, która zawsze jest ryzykiem, ale dla teologii, uznając mandat Magisterium, wolność jest bodźcem.

Valfrè pozostawiał wolnym i sam zachowywał siebie wolnym. Pewien jego biograf stwierdza: „Nigdy nie przystąpił do żadnego ugrupowania”. „Obdarzony wielką roztropnością, nigdy nie popadł w podejrzenie z powodu jego doktryny, ani przez rygoryzm ani przez rozluźnienie”. Ktoś nazywa Valfrè rygorystą, ale choćby najbardziej rozważny z duszpasterzy zawsze znajdzie tradycjonalistę, który będzie go oskarżał o nieroztropność, lub podnieconego reformatora, który będzie go oskarżał o konserwatyzm. Takich krytyków miał także Valfrè. Diecezjalny proces informacyjny w celu ogłoszenia go Sługą Bożym rozpoczął się dziesięć lat po jego śmierci, w 1720 roku; zatem przeciwnicy nie ociągali się z daniem znać o sobie. Ktoś go oskarżył o jansenistyczny rygoryzm, inni uważali go za skażonego gallikańskim zamroczeniem lub wręcz nadmierną tolerancją. Prokurator procesu beatyfikacyjnego podejmuje tę opinię i upiera się przy nadmiernej tolerancji. Przechowujemy zbyt wiele jego pism, aby móc wierzyć w podobne oskarżenie. Niewątpliwie Turyn nie był Rzymem: w Turynie mówiło się po francusku, także w teologii. Jednakże nie da się utrzymać żadnego zarzutu dotyczącego prawowierności Valfrè. W jego kazaniach znajdują się bardzo częste wzmianki o przeznaczeniu i o łasce, wtedy były to modne tematy, ale nie ma w nich żadnego słowa, którego by nie można powtórzyć także dzisiaj. Również odnośnie wówczas dyskutowanego problemu dotyczącego częstotliwości Spowiedzi i Komunii, chociaż okazując wielki szacunek dla Sakramentów, nalega na częstość, jednak pozostawiając opinię spowiednikowi, któremu nie zaprzecza prawa sugerowania Komunii, także codziennej, z której jednak, wydaje się, nie zamierza uczynić praktyki nieroztropnie kolektywnej. Ta teologiczna niezależność czyni z niego pierwszego propagatora kultu Najświętszego Serca, w Piemoncie a może we Włoszech, podczas gdy wielu biskupów energiczne go zwalczało. jeżeli chodzi o orientację teologiczną, w Turynie byli Dominikanie i Jezuici: nie lekceważy ich obecności, ale lekceważy ich dyskusje i scysje.

Uniwersytet Turyński z tradycji był wrogi doktrynie o nieomylności. Przyjęty do Kolegium Doktorów, w swoim pierwszym wystąpieniu wygłasza rozprawę na temat nieomylności, która jeszcze dzisiaj jest przechowywana w Archiwum Oratorium Św. Filipa.

W Turynie, gallikanizm teologów i gallikanizm polityków był nauczany na wszystkich katedrach, ale on, chociaż zachowując przyjaźń dla Księcia, zawsze zachowywał postawę mądrej równowagi, otwierając Rzymowi oczy na pewne stanowiska, które później sam Rzym uzna za zbyt przesadne, i nakłaniając Księcia, aby z Papieżem, jakikolwiek byłby, jako z Wikariuszem Chrystusa, dochodził do porozumienia, i, za jego życia, był zawsze posłuszny. Jeszcze na łożu śmierci wypowiedział do Księcia takie słowa: „Jeżeli chce, aby Pan błogosławił jemu, jego domowi i jego krajowi, niech zawsze będzie oddanym synem Papieża i widzi w nim Wikariusza Chrystusa”. Książę słuchał go płacząc i, co najważniejsze, był mu posłuszny.


ŹRÓDŁO ŚWIĘTYCH KAPŁANÓW

Tym tytułem don Nicolao Cuniberti uwypuklił jeden z najbardziej znaczących aspektów postaci Błogosławionego Valfrè. Jednak także to określenie, chociaż tak bardzo pochlebiające, dalekie jest od bycia wyczerpującym. Nie ma wątpliwości, iż nasuwa się odkrycie Valfrè, które stawia go nie tylko w świetle Pocieszyciela i Apostoła Turynu, ale także nauczyciela kleru i źródła świętych kapłanów Turynu, nie tylko tych, których uświęciły ambona i konfesjonał, szpital, więzienie i oratorium, ale również uniwersytecka katedra, stając się, także dzięki ich pismom, nauczycielami i przewodnikami całego kleru: „Bardzo trudno jest znaleźć formę apostolatu, której by się nie poświęcał”, pisał o nim kardynał Gastaldi, dodając: „z niego czerpali natchnienie ci współbracia w kapłaństwie, którzy spowodowali nazywanie naszej diecezji: diecezją świętych kapłanów”. To bogactwo i różnorodność zasług skłania nas do ponownego zainteresowania tym kapłanem, który był pierwszym, może największym, na pewno najbardziej spełnionym, wśród naszych świętych kapłanów, aby odnowić jego cześć oraz ułatwić jego drogę do pełni chwały ołtarzy. Ta chwała należy mu się, ponieważ dla Turynu był on tym, czym byli Cottolengo, Cafasso i Don Bosco razem wzięci. Co więcej, był apostołem wśród waldensów i żydów, doradcą dostojników, książąt i królowych, przez co Hiszpania i Francja są mu dłużniczkami za święte i nigdy niezapomniane monarchinie, a w czasie oblężenia i wojny był duszą narodu, który stał się zwycięski, nie siłą broni, ale mocą wywodzącą się z jego wiary. Także to trzeba często powtarzać: Valfrè jest jednym z wielkich naszej historii.

Skoro jest prawdą, iż trudno jest znaleźć formę apostolatu, której by nie uprawiał, także jest prawdą, iż wśród form apostolatu jakie pełnił, pierwsze miejsce należy do apostolatu słowa. Był nauczycielem, nie tylko na miarę, na jaką był świętym, ale także na miarę, na jaką był uczonym. Lubił studiowanie, które, na równi z modlitwą, uznawał za istotne zajęcie kapłana. Zasmucało go zwyczajne niedbalstwo kilku jego pierwszych uczniów, nie tyle z powodu braku szacunku dla niego, ale ponieważ wiedział i powtarzał, iż „po utraceniu miłości do swojej izby, łatwo jest szukać jej gdzieindziej i znajdować tam gnuśność, z utratą powołania”.

Według niego, ideałem Filipina jest „studiowanie i modlitwa”. Hasło „Na początku był czyn” nie należy do jego filozofii, tym mniej, do jego duszpasterstwa, chociaż zwykle jest przedstawiany jako wyobrażenie ustawicznego ruchu (biografie mówią ile godzin poświęcał medytacji, adoracji, eucharystycznemu nocnemu czuwaniu, czytaniu, studiowaniu, kierownictwu duchownemu, konfesjonałowi itd.: ale po dokonaniu podsumowania wynika, iż nie tylko nie ma czasu w krótki odpoczynek, ale iż dzień powinien mieć ponad 24 godziny!).

Pozwalał sobie na krótkie odpoczynki, aby ponownie naładować się duchowo, kulturalnie a także fizycznie, ponieważ tego potrzebował. Jeden z jego pierwszych biografów pisze: „Kto zna naszego Filipina, ten wie, iż często bywał nawiedzany przez ciężkie choroby, które wyczerpywały jego siły”, a jednak nigdzie, w żadnym fragmencie, nie czyta się o którejś z tych chorób.

Nie zamierzam twierdzić, ze się oszczędzał, a choćby trzeba powiedzieć, iż poświęcał więcej czasu niż go posiadał, tak iż słyszano jak mawiał: „Dwadzieścia godzin wypoczynku przywróciłoby mi życie”. Mówi o wypoczynku, ale interesujące jest pojęcie, jakie miał o wypoczynku. Nie pochodzi ono z świadectw biografów, którzy niekiedy mogą ulegać zamiłowaniu do posługiwania się założonymi tezami, ale z jednego z jego rękopisów, w którym nalega na konieczność nie tracenia czasu i „na pozostawanie w swoim pokoju, zamiast przechadzać się dla rozrywki – i tutaj nowość pojęcia – rozrywką jest wychodzenie w celu „głoszenia kazań w klasztorach i nauczanie religii. Na podobne rozrywki można sobie pozwalać, aby pozbywać się okazji do niepożytecznego zabawiania się z ludźmi poza domem, ponieważ przez to może ucierpieć bardziej świętość niż zdrowie”.

Zatem: nie tracić czasu i miłować swój pokój. Ale jak należy wypełniać czas w swoim pokoju? Także tutaj wyłania się jego szacunek dla osoby: „Trzeba pozwolić, aby każdy zajmował wolny czas tym, co jest dla niego odpowiednie. Ja, na przykład, mam głowę, która nie przydaje mi się do wielkich zadań, ale moim pragnieniem jest nie tracenie czasu… nie potrafię pisać książek ponieważ nie sądzę, abym wiele wiedział… tymczasem błagam wszystkich, aby nie dopuszczali oziębienia się w miłości i przez te godziny, które każdy miałby do rozporządzenia, aby znosili z miłością, gdy ktoś się przykłada do funkcji, do której inny nie miałby zdolności”.

Z tego co powiedzieliśmy wynika, iż miał odrazę do wszelkich wad, ale o ile w odrazie istnieje jakaś hierarchia, pierwsze miejsce należy do próżniactwa. Nie znosił go. Pewnego roku, gdy trzeba było dokonać wyboru Ojca Prepozyta, Ojciec Ormea, widząc, iż głosy kierują się na jego nazwisko, oznajmił, iż ,jeżeli zostanie wybrany Ojciec Valfrè, trzeba będzie postarać się o zapas mioteł”. Propozycja wywodziła się stąd, iż Ojciec Valfrè nie potrafił nikomu pozwolić na próżnowanie i widząc, iż ktoś się obija, młody lub stary, natychmiast dawał mu do ręki szczotkę, aby, gdy nie miał niczego innego do roboty, przynajmniej zajął się zamiataniem. On sam, w dzień i w nocy, zawsze był zajęty; w Kompendium procesu beatyfikacyjnego czytamy: „Nec per momenturn otiari numquam visus est” (Nigdy nie widziano go, aby chociaż przez chwilę próżnował). Wypoczywał bardzo mało: „Ultra quattuor haras somno indulgere non consuevit” (Nie miał zwyczaju więcej niż cztery godziny poświęcać na sen). Ten sam stwierdza, iż zawsze wstawał pierwszy i iż jego zwykły spoczynek nocny, przez wszystkie lata jakie z nim spędził, nie mógł być dłuższy niż cztery godziny. Wieczorem po kolacji, po adoracji Najświętszego Sakramentu, odpowiadał na pisma, z taką łatwością i radością, iż często mu się zdarzało jeszcze po północy mieć pióro w ręce i pisać listy „których była tak wielka ilość, iż one same utrudziłyby rękę jakiegoś skryby”.

Pisał dużo, ale niestety dla nas, skrajnie oszczędzał pióra a jeszcze bardziej papieru. Wtedy pisano gęsim piórem przyciętym na sposób stalówki, od czasu do czasu trzeba było je zaostrzać, aby mieć pismo wyraźne i czyste. Valfrè, jako dobry piemontczyk, ostrzył je tak rzadko jak tylko możliwe, stąd pismo szerokie, tu i tam poplamione i nieczytelne, jak szczególnie widzi się to w jego rękopisie na temat Świętego Całunu, przy którym, niestety, był bardzo powściągliwy w posługiwaniu się scyzorykiem.

Nie tylko oszczędzał pióra, ale jeszcze bardziej papieru. Odpowiadał na tych samych otrzymanych listach i wywracał na drugą stronę koperty. Prawie dla wszystkich rękopisów, jakie się zachowały, posługiwał się formularzami Królewskiego Podatku Soli. Te karty, zszyte razem konopnymi nićmi, stanowią dwadzieścia trzy tomy, z których jest trzynaście tomów kazań.

Wśród innych pism jest zeszyt o 54 stronach dla Vittorio Amedeo, który czyni aluzję do innych podobnych pism, bowiem czyta się w nim: „Zadowolenie, jakie okazał przy przyjmowaniu moich pism daje mi nadzieję, iż powtórzy się ono przy tej okazji”.

Z wielu pism Valfrè za jego życia tylko jedno zostało oddane do druku, jest nim „La divota istruzione — all’amabilissimo Gesu” (Pobożne pouczenie – dla najmilszego Jezusa). Oświadcza, iż chciał w samym tytule umieścić dedykację dla Jezusa, ponieważ dla imienia Jezusa wielu zdecyduje się ją czytać, albowiem gdyby było tylko z jego imieniem, nikt by tego nie czytał. Następują: Zarys ascetyki, który był drukowany w Turynie przez Zakłady Draficzne Spandre w 1909 roku i ponownie wydany w 1911 roku, oraz Nowenna na Boże Narodzenie drukowana przez Marietli w 1835 roku. Wszystkie inne są rękopisami zachowanymi w archiwum Św. Filipa, z wyjątkiem monografii „Viaggi diS. Palo” (Podróże św. Pawła), która jest przechowywana u Filipinów w Bielli. Rękopisami są:

I Rady: Dla Księcia – Dla pewnego Biskupa – Dla Duchownych – Dla Spowiedników – Dla Proboszcza – Dla Kapelana wojskowego – Dla chorych – Dla ojca rodziny – Dla matki rodziny.

II Repertorium moralne, bogate w obfity materiał, w czterech tomach i jeden z wypadkami.

III Różne rozprawy: o Kościele, immunitecie, nieomylności: w dwóch tomach.

IV Jeden tom o jego penitentce w opinii świętości: Emanueli Anna Maria.

V Życie Marii Magdaleny.

VI Tomik o ćwiczeniach duchownych więźniów.

VII Krótka instrukcja dla prostych ludzi.

VIII Instrukcja dla żołnierzy na temat uświęcenia wojny.

IX Księga początku i rozwoju Oratorium.

X Księga główna współbraci w Turynie.

XI 13 tomów kazań; trzeba do tego dodać: krótki traktat o Świętym Całunie i Katechizm.


JEGO KAZANIE

Kazania głosił wszędzie. Codziennie przez godzinę uczył katechizmu. Jego pierwszymi słuchaczami byli wychowankowie Oratorium.

Ale nie wszyscy poszukują kaznodziei, a ci którzy go nie poszukują są właśnie tymi, którzy najbardziej go potrzebują; dlatego on chodził ich szukać. Pierwszym terenem jego nowego apostolatu były ogólne sale Szpitala S. Giovanni, gdzie wszyscy mogli wejść. Bardzo gwałtownie sala stała się niewystarczającą. Poszedł do Królewskiego Przytułku dla Ubogich, który był także szpitalem wojskowym, i tutaj mógł spotykać ponad 500 słuchaczy, których liczba gwałtownie wzrosła do 1500.

Ponieważ nikt nie może zostać pozbawionym potrzebnego pouczenia, szedł także na dwór, gdzie w każdą sobotę gromadził szlachciców, damy, sługi i lokajów.

Trzeba było myśleć także o żebrakach, o dzieciach i o ludziach z marginesu, o których nikt się nie troszczył, dlatego zaczął uczyć katechizmu na ulicach i w końcu na stałe obrał miejsce na targowisku, gdzie sprzedawano wina, tam spotykał kategorię ludzi, którzy nigdy nie pokazywali się w kościele. Stało się ono jedną z charakterystycznych cech jego duszpasterstwa, które czyniły go popularnym w całym mieście i bardzo mocno przyczyniły się do stworzenia wokół niego nimbu świętości. Przychodził na plac z współbratem, z którym rozpoczynał dialog, bardzo ożywiony, w dialekcie, obfitujący w zabawne anegdoty i w cięte repliki (ten dialog, który się wtedy zrodził i w Piemoncie trwał do 1965 roku, dokonał ogromnego dobra. Potem, jak to się często zdarza, został zaniedbany bez zastąpienia go czymś lepszym lub przynajmniej równowartościowym). Dialog, najpierw przyjmowany z ciekawością, a później oczekiwany z niecierpliwością, trwał dwie godziny; na zakończenie śpiewano litanię, jedną laudę i każdy powracał do swoich zajęć. Po rozpoczęciu oblężenia, plac stał się stałą siedzibą oddziałów wojskowych: zmienili się słuchacze, ale dialog był kontynuowany, niezmieniony, prawie do śmierci Valfrè.

Styl głoszenia przez niego kazań, także poza dialogiem, był niepowtarzalny. Wyprzedzał metodę aktywną, o ile jest prawdą to, co w procesie beatyfikacyjnym zeznał Arcybiskup Urbino: „Tym, co najbardziej wydawało mi się godne podziwu był styl, jakim się posługiwał, nie nauczania tylko rzeczy koniecznych, które trzeba wiedzieć, ale najpierw każąc je wykonywać w działaniu, którego ich uczył”. Niewątpliwie nie był posłuszny estetycznym i literackim kanonom swojego czasu. „Był łatwy, jasny, bez sztuczności słów”.

Głoszenie kazań zostało tak przedstawione: „Rudi, impolita ac simplici elocutione semper usus est in saris concinaculis” (W świętych przemówieniach zawsze używał nieokrzesanej i prostej wypowiedzi). Także w panegirykach, w których łatwiej jest, z powodu emocji, dać się ponieść twórczemu zapałowi, przemawiał bardziej do rozumu niż do serca i starał się wzbudzać bardziej współczucie niż zachwyt. Także, kiedy przemawiał w obecności prałatów, książąt i księżniczek, którzy ze względu na sławę jego świętości zbiegali się, aby go słuchać, nigdy nie zmieniał tej metody, chociaż potrafił i mógł to zrobić bez trudu, ponieważ był bardzo biegły w każdej świętej nauce”.[2]

Także pod tymi prostymi i surowymi formami łatwo dawało się odkrywać jego głęboką kulturę. Pewien znakomity pan często chodził słuchać go, z kilku innymi Cavalieri Della S.S. Annunziata. Po uchwyceniu kilku wyrażeń rozmyślnie prostych i prymitywnych, wypowiedzianych z pokory, zobaczył go schodzącego z ambony i powiedział mu: „Ojciec bardzo starał się robić z siebie prostaczka, tak iż kiedy Ojciec nie mówiłby niczego innego jak tylko Ojcze Nasz, sprawiłby, żebyśmy płakaliśmy”.

Niekiedy sztuczka mu się udawała. Był gościem Regentki, Marii G. Battisty, która zaprosiła Valfrè i przedstawiła go purpuratowi, kard. Camus. Regentka wypowiadała o nim najbardziej pochlebiające wyrazy uznania, ale Błogosławiony okazywał się tak zakłopotany i nietaktowny, iż udało mu się spowodować, iż został uznany za głupca.[3] Najczęściej osiągał przeciwny skutek niż zamierzał, im bardziej starał się poniżyć, tym bardziej wzrastał szacunek dla niego tych, którzy go znali.

Z kazań, jakie się zachowały, wynika, iż bywał zapraszany na słynne ambony miasta i iż był oficjalnym mówcą na najbardziej podniosłych i poważnych uroczystościach.

Gdy nadszedł czas Jubileuszu 1700 roku, władze i naród, z powodu wojny i wielkich klęsk, odczuwali szczególną potrzebę łaski Pana i byli pogrążeni w smutku, albowiem wsie były opanowane przez oddziały nieprzyjaciela i nękane przez bandy kryminalistów, które je plądrowały, tak iż pielgrzymka do Rzymu nie była możliwa. Arcybiskup prosił dla Turynu o pozwolenie na nabożeństwo jubileuszowe z tymi samymi przywilejami i odpustami Jubileuszu co w Rzymie. Papież Innocenty XII udzielił go. Na Piazza Castello zostało zorganizowane imponujące nabożeństwo, w którym miały uczestniczyć wszystkie parafie miasta i diecezji. Było ono celebrowane przez Arcybiskupa Turynu a kaznodzieją podczas przygotowania i w samo święto był O. Valfrè, który w tym czasie był najbardziej znanym i cenionym kaznodzieją diecezji. Miał 71 lat i, poza innymi rzeczami, musiał mieć odpowiedni głos i fizyczną wytrzymałość, aby można go było słyszeć na tak bardzo rozległym placu jakim był plac Castello.

Nie były to jedyne oznaki szacunku, jakimi go honorowano.

JEGO WIĘŹ Z PAPIEŻAMI, KARDYNAŁAMI I BISKUPAMI

Wiadomą jest rzeczą, ze papieże darzyli go wielkim poważaniem i twierdzi się, iż Nuncjusze przybywając do Turynu, nigdy nie zaniechali posyłać mu swoich pozdrowień i usilnie polecali się jego modlitwom w potrzebach Kościoła. O. Maurilio Riccardi był w Rzymie z okazji Jubileuszu 1700 roku, ucałował stopę Papieża Innocentego XII i pozdrowił go w imieniu O. Valfrè. Papież rozpromienił się na twarzy i „z aprobatą wyraził się o cnotach i zasługach sługi Bożego”. Archiprezbiter z Castin; diecezji Alba, dwukrotnie ucałował stopy Papieża Klemensa XI i za drugim razem powiedział głośno: „To jest w imieniu O. Valfrè „. Na co Papież powiedział do mnie dokładnie te słowa: „Kiedy żył Kard. Colloredo, gdy O. Valfrè potrzebował jakiejś rzeczy, powiadamiał mnie o tym przez niego, ale po tym jak umarł, już nie otrzymaliśmy próśb. Powiedzcie O. Valfrè, iż o ile potrzebuje jakiejś rzeczy, niech przyjdzie po prostu do mnie, ponieważ jesteśmy mu zobowiązani wiedząc, jak wiele pracuje dla dobra Kościoła, i przekażcie mu nasze błogosławieństwo”. „Dokładnie go sobie przypominam, ponieważ zapisałem go w swojej pamięci”.

W Archiwum Św. Filipa zachowały się liczne listy, jakie zostały mu przysłane przez Biskupów, Arcybiskupów i Kardynałów, którzy nie ukrywają wielkiego szacunku, jaki mają dla jego świętości i nauki. Wśród Kardynałów najczęściej występują nazwiska Bona, Caprara, Ie Camus, Fabroni, Spada. Szczególnie pełne szacunku, pełne poważania, głębokiej i serdecznej przyjaźni, są listy Kard. Colloredo, Filipina. Najbardziej interesujące są listy Biskupów i Arcybiskupów, którzy zwracają się do niego o radę i o poparcie, ponieważ ukazują, jak wielki miał autorytet w całym Piemoncie i to nie tylko odnośnie problemów religijnych. Arcybiskup Vercelli, z datą 23 października 1698 roku, posyła mu długi list dotyczący niejakiego M. Antonio Alessandria, po ucieczce z więzienia, schronił się w parafialnym kościele Cassine delie Strade, z którego został siłą wyrwany przez straż. Arcybiskup zwraca się do O. Valfrè, aby swoimi interwencjami wstawił się „za tym dobrym człowiekiem i udzielił poparcia dla jego zwolnienia”. Natomiast Biskup Genewy nie jest zadowolony z postępowania Księcia i prosi Ojca, aby się zainteresował, ponieważ „Je souffre de voir changer la bonne discipline et de voir que Ie Senat de Savoje nous fait tort s’il entraprende de changer l es usages de saints prelats qui nous ont precede … Je prie votre R. de vouloir proteger la pauvre eglise de Geneve persuade q ue son prelat vous est attache avec beaucoup de respect….”[4] Tenże biskup nie mniejszy szacunek okazuje innymi dziesięciu listami na wiele tematów, błagając o przysługi, których w tamtych czasach absolutyzmu choćby minister nie mógłby uzyskać. Wymownie ukazują one kłopoty powodowane przez skomplikowane ówczesne prawodawstwo kościelne. Są biskupi, którzy uskarżają się na utrudnienie powodowane przez konieczność obowiązkowego stawiania się przed różnymi trybunałami dla tego samego problemu. Tenże Biskup Genewy, z upoważnienia Stolicy Świętej, odebrał pewnemu księdzu beneficjum. Ksiądz odwołał się do władzy cywilnej i Biskup znalazł się między sprzecznymi decyzjami dwóch różnych trybunałów. Zachowało się także pięć listów Biskupa Alby, bardzo serdecznych: „Co powie o mnie O. Valfrè i o moim długim milczeniu?” …poważanie i szacunek jaki mu okazuję dają mi nadzieję, iż mi Ojciec wybaczy… pozwoliłem sobie powołać Ojca do grona synodalnych egzaminatorów, mam nadzieję, iż przyjmie to dla chwały, jaka z tego wyniknie dla całego kleru diecezjalnego”. Alessandro, Biskup w Ivrea, pisze w smutnym momencie: jest 3 maja 1706 roku: „robią otwory strzałowe, aby wysadzić w powietrze fortyfikacje tego starożytnego i biednego miasta… ale jest opinia publiczna, która prędko dotrze do Turynu”. Biskup Asti w dwóch listach przesyła mu do przeczytania Synod Diecezji.

Arcybiskup Vibo z Turynu powiadamia go dwoma listami, iż w więzieniu jest pewien Żyd, który chce się nawrócić. Pisze mu także w liście z Rzymu – 30 października 1690 roku – „Dla osoby Ojca mam wszystek szacunek, jaki tylko można mieć” i posyła mu upoważnienie otrzymane od Kard. Altieri z Świętego Oficjum do czytania książek zakazanych – na pięć lat i bez ograniczeń – i będzie mógł czytać to wszystko co będzie chciał.

UZNAWAŁ, ŻE ŁATWIEJ JEST BYĆ POSŁUSZNYM NIŻ ROZKAZYWAĆ

Pomimo wielkiego rozgłosu świętości, nigdy nie starał się przodować. W taki czy inny sposób, Ojciec Valfrè zawsze był przełożonym. To mogłoby stanowić barierę, ponieważ przyzwyczajenie do rozkazywania niekiedy autorytet przekształca w autorytaryzm, dlatego ktoś sugeruje, iż „wieczni ojcowie mają ukrzyżowanych synów”. Ale to nie dotyczyło Valfrè. Zawsze był mało skłonny do rozkazywania. Odczuwający wielki szacunek dla poglądów i gustów innych, bardziej nadawał się do sprawowania funkcji przełożonego w małej wspólnocie, gdzie nie byłoby jakiegoś elementu łatwego do nadużycia. o ile to jest barierą, O. Valfrè wiedział, iż ją ma. I prawdopodobnie to jest przyczyna, dla której postanowił, iż pod żadnym pozorem nie przyjmie kierowania duszami, które wiąże się także z Ministerium Regiminis (funkcją rządzenia). Bardziej nadawał się do kierowania niż do rozkazywania, do przekonywania niż do nakazywania, do pocieszania niż do karania. Te dyspozycje nie przeszkadzały mu w zajmowaniu przez wiele lat funkcji prepozyta Kongregacji ponieważ, w duchu życia filipińskiego, we wspólnocie w której nikt nie jest związany ślubem posłuszeństwa, prepozyt bardziej jest koordynatorem niż przełożonym, raczej primus inter pares niż przywódcą. W biografiach czytamy, iż niespodziewanie wchodził do cel młodszych ojców, aby skontrolować, czy nie tracą czasu, lub czy nie oddają się niestosownym lekturom. Czy to jest prawdą? Wolałbym, aby nie było i wydaje mi się, iż mogę stwierdzić, iż to nie jest prawdą. Capello mówi o tych wtargnięciach do cel, ale w mniej policyjnych celach: „wchodził, aby zobaczyć, czy nie brakuje jakiegoś nakrycia lub czegoś innego i natychmiast tego dostarczał”. o ile to było prawdą, było nią przez krótki czas. Istotnie „Na początku jego rządów miał coś z rygoryzmu, ale doświadczenie i łaska Boża pozwoliły mu namacalnie sprawdzić, iż surowością ludzi się oddala, miłością się ich przyciąga”. Zresztą wydaje się jasne, iż on sam nie pochwala pewnych metod. „Wielką przywarą jest obserwowanie tego, co robią inni, gdy spóźniają się do stołu, na modlitwę, do konfesjonału … „. „Kiedy cel prawa można osiągnąć miłym sposobem, nie posługuj się surowością, ponieważ dobra maniera jest bardziej zgodna z zamiarem naszego świętego i zgodna ze stanem wolnych osób”. Bardzo martwił się, gdy wiedział, iż ktoś czuje się zaniedbany lub mało szanowany, dlatego „starał się, aby nikomu nie brakowało dobrego słowa oraz pozytywnych wyrazów szacunku”. Jak kochał tak chciał być kochanym i używał wszelkich środków, aby pozyskać uczucie i zażyłość. Drzwi swojego pokoju pozostawiał zawsze otwarte, aby każdy mógł wejść według upodobania: „Nie bójcie się, mam silny żołądek, który strawi wszystko… niesmaki, jakkolwiek byłyby niesmaczne, nie zdołają mnie odstręczyć… Nigdy nie tracę szacunku z powodu jakiejkolwiek wyrządzonej mi przykrości”. „Niewątpliwie dostrzegam w was wady, ale widzę je jeszcze gorsze w sobie!” Kiedy indziej mówił: „Bóg dał mi łaskę szanowania wszystkich”. choćby nie chciał, aby stawano przed nim z odkrytą głową. Ze swojej strony był bardzo posłuszny i znajdował sposób słuchania wszystkich. „Przełożony był posłuszny ojcom i braciom domu w sprawach należących do ich kompetencji. Za każdym razem, gdy przez furtiana był wzywany zwykłym sygnałem, natychmiast pospieszał”. Bardzo przestrzegający rozkładu godzin zwykł mawiać: „w wypełnianiu obowiązków jest tą samą sprawą nie być obecnym, nie znaleźć się na czas, nie wypełnić go z ochotą”. „Pomimo, iż był posunięty w latach i cieszył się szacunkiem u wszystkich, nie przyjąłby najmniejszej funkcji poza domem, na przykład spowiednika lub głoszenia kazań, bez wyraźnego pozwolenia przełożonych”. Starał się o te pozwolenia, aby we wszystkim mieć także zasługę posłuszeństwa. „Na początku roku przełożonemu przedstawiał wszystkie sprawy, jakie ustalał do wykonania w danym roku i stosował się do rozsądku P. Prepozyta”. Zawsze był z wszystkiego zadowolony i nigdy nie objawiał żadnego osobistego pragnienia, poza pragnieniem czynienia woli Bożej i przełożonych. Jak często zdarza się świętym, właśnie w posłuszeństwie znajdował najwyraźniejszy sposób ujawniania swojej cnoty. Odnośnie posłuszeństwa pragnę przytoczyć wydarzenie, którego nie można pominąć.

HEROICZNE POSŁUSZEŃSTWO

Rok Jubileuszowy 1700 był dla Błogosławionego rokiem wielkiego posłuszeństwa. Trzy były jubileusze, które mógłby zyskać podczas swojego życia: jubileusz Papieża Innocentego X w 1650 roku, jubileusz Klemensa X w 1675 roku i jubileusz Innocentego XII w 1700 roku. W dwóch pierwszych okazjach nie był w Rzymie. W 1650 roku był klerykiem, w 1675 roku rozpoczęły się prace remontowe kościoła Św. Euzebiusza, dopiero co, po wielu perypetiach, otrzymanego.

Zatem nie mógł udać się do Rzymu na Jubileusz. W 1700 roku, także i przede wszystkim dzięki jego zasłudze, Papież udzielił możliwości uzyskania jubileuszu, z odwiedzinami kościołów i uroczystym jubileuszowym nabożeństwem, w Turynie, i jak wiemy, kaznodzieją podczas uroczystości organizowanych przez zarząd miasta, był O. Valfrè.

Ale, po tej pracy i zanim zamknie oczy, Valfrè pragnął udać się do Rzymu z okazji Jubileuszu a także ze względu na cześć, jaką żywił dla Papieża. Przekroczył siedemdziesiąt lat: albo z tej okazji uda się do Rzymu, albo już nigdy się tam nie uda. W tym roku prepozytem Kongregacji był O. Ormea, bogaty w zasługi i w lata, który do Kongregacji wstąpił zaraz po Valfrè, prawie przed pięćdziesięciu laty. Połowa wieku życia spędzona we wspólnocie uczyniła z nich niemal braci, ale to nie przeszkadzało, iż Błogosławiony był bardzo posłuszny swojemu przyjacielowi, nigdy nie pozwalając sobie na dyskutowanie lub interpretowanie któregoś z jego zarządzeń. Pozwolenie na udanie się do Rzymu zostało mu udzielone pod warunkiem, iż pozwoli sobie towarzyszyć O. Emanuelowi. euforia O. Valfrè łatwiej jest sobie wyobrazić niż ją opisać. Zabrał kilka swoich rzeczy, pozdrowił monarchę, książęta, księżniczki, przełożonych oraz współbraci i wyruszył. Wsiadł na statek na rzece Padzie, aby dopłynąć do Piacenzy a stamtąd iść pieszo do Rzymu. Nie była to mała przygoda.

Podczas gdy przewoźnik odwiązywał cumy, O. Emanuel, jak gdyby z roztargnieniem, wyjmuje z torby kartkę i przekazuje mu ją: należy ją przeczytać przed odjazdem. Ojciec czyta: „Kiedy Wasza Wielebność przeczyta tę kartkę, niech zrezygnuje z wszelkiej myśli o podróży do Rzymu i powróci do Kongregacji”. Natychmiast zszedł ze statku, nie pytając swojego towarzysza o wyjaśnienia. Wracał z taką samą radością, z jaką wyruszał w drogę; tylko zmienił się jej powód: przedtem była euforia wyruszenia w drogę, teraz euforia z posłuszeństwa. Mówił, iż większa była euforia z posłuszeństwa niż euforia z udania się w podróż, ponieważ korzyść z tak wielkiego posłuszeństwa była większa od korzyści z Jubileuszu.[5]

Jest to fakt, w który trudno uwierzyć, tak wydaje się bezlitosny i w złym guście. Prawdopodobnie jest to problem kontekstu: niewątpliwie fakt ten skończył się wielkim śmiechem. Także Książę i Księżniczki zasypywali go komplementami z powodu szybkości podróży, pytano go, czy Rzym mu się podobał, lub też utyskiwano, iż nie przywiózł żadnej pamiątki z swojej błyskawicznej podróży.

Ktoś z tego powodu wyrażał mu współczucie i pytał, czy bardzo cierpiał schodząc ze statku. Odpowiedział, iż z taką samą euforią natychmiast by powrócił, gdyby przekazano mu tę kartkę u bram Rzymu, widzącemu już kopułę.

Biografie zapisują całe stronice o cudach zdziałanych przez O. Valfrè. Nie uważam za konieczne opowiadanie o nich, także dlatego, iż cuda bez tych aktów cnoty mało mówią, ale takie akty cnoty, także bez cudów, stanowią najprawdziwsze świadectwo świętości.

CO MYŚLAŁ O SOBIE

Był tak bardzo przekonany o swojej ignorancji, iż przez wiele lat odmawiał słuchania spowiedzi, lub spowiadał tylko wtedy, gdy nie mógł tego nie zrobić i gdy w danym momencie nie znajdował ważnego powodu, aby uchylić się od zadania, do którego uważał się nieprzygotowanym. Wyraźnie widział co jest w sercu bliźniego i również w przyszłości, tak iż w biografiach zawsze znajduje się rozdział, który mówi o jego darach introspekcji, ale staje się speszony i niepewny, kiedy chodzi o kierowanie samym sobą. Pomimo niezliczonych świadectw szacunku, nie docenia siebie. Zadania odpowiedzialności go przerażają. Zawsze rozkazywał i nigdy nie przyzwyczaił się do rozkazywania.

Zakwalifikowany do słuchania spowiedzi w 1652 roku, w roku 1667 przez arcybiskupa Beggiani został mianowany interpretatorem wątpliwości co do przypadków zastrzeżonych i egzaminatorem prosynodalnym. Inkwizytor generalny Turynu, De Gubernatis, wybiera go na doradcę i konsultanta Świętego Oficjum. Pomimo tych wszystkich nominacji, czuje się nieprzygotowanym do słuchania spowiedzi. Odczuwa wielki dręczący niepokój i zakłopotanie kiedy ostateczna konieczność zmusza go do spowiadania i tylko wtedy spowiada, ale nigdy samorzutnie nie wchodzi do konfesjonału. Modli się i każe się modlić o uwolnienie od tych lęków. Przybyłemu do Turynu O. Poggio z Towarzystwa Jezusowego, o wielkiej sławie świętości, ujawnia tę męczącą sytuację. On dodaje mu otuchy a także później pisze, aby mu dodać odwagi. Zaczyna od czasu do czasu bywać w konfesjonale. Ale jest to męczarnia, która trwa do 1670 roku, kiedy przekroczył czterdziesty rok życia. Po przezwyciężeniu kryzysu pisze: „Nie napotkałem tych trudności, jakie wyobrażałem sobie spotkać”. Odtąd codziennie wiele godzin spędzał w konfesjonale z niewątpliwymi skutkami nawróceń. Wtedy jego bojaźń jest inna i pisze: „Pan posługuje się mną dla zbawienia wielu dusz, ale muszę uważać, żeby przez moją niewdzięczność i przez moje grzechy, mnie nie potępił”. Gdzie indziej pisze: „biada spowiednikom i kaznodziejom, którzy nauczają cnót nie praktykując ich”.

W szkatułce świętych znajdują się perły, które trzeba tylko odkurzyć, aby błyszczały bardziej niż błyskotki mające tylko tę zaletę, iż wydają się nowe. Oto złota reguła duszpasterska: „Spowiednik i kaznodzieja niech będzie dobrym przykładem tych cnót, których naucza. o ile zachęca do cierpliwości, niech będzie cierpliwy, o ile do pokory, niech będzie pokorny, o ile do pobożności, niech będzie pobożny, ponieważ w ten sposób ludzie łatwiej mu uwierzą i go posłuchają”.

UPOKARZA SIĘ

Niezliczone są epizody, które mówią o jego pokorze i o innych cnotach. Capella poświęca im prawie cały jeden tom; wolę ich szczególnie nie uwzględniać, ponieważ uważam, iż postać świętego bardziej wyłania się z jego dzieł niż z epizodów, które dzisiejszemu czytelnikowi, krytycznemu i przenikliwemu, mogą wydawać się bardziej budującą lekturą niż autentycznym obrazem historycznym. Ograniczam się do kilku bardziej znaczących epizodów.

Błogosławiony był głęboko przeświadczony nie tylko o tym, ze jest nieużyteczny, ale iż jest zbytecznym ciężarem dla wspólnoty, przekonany, iż od wszystkich otrzymuje nie dając wystarczającego rewanżu. Nadworny lekarz Księcia, Carlo Ricca, widząc go podupadłego na zdrowiu, zganił go: „Jeżeli nie chce tego zrobić dla siebie niech to zrobi dla Kongregacji”. Ojciec natychmiast zareagował: „Do czego Kongregacja mnie potrzebuje? Ona mnie jest potrzebna! Gdyby choćby dzisiaj mnie wygnali, nie pytałbym o powód, ponieważ wiem, iż zasługuję na to”.

Z wielką uporczywością wspominał ubóstwo swojego chłopskiego pochodzenia, bardzo znaczący argument dla szlachciców, których zwykle odwiedzał. Pewnego dnia szedł z O. Carretto z Towarzystwa Jezusowego, synem markiza de l Carretto, właściciela Verduno, któremu Valfrè zadedykował swoją dysertację De Universa Philosophia. Młody Ojciec starał się iść po jego lewej stronie, przez szacunek dla jego wieku i funkcji królewskiego Spowiednika. Valfrè się bronił, uśmiechając się: „Proszę pamiętać, iż Wasza Wielebność jest z rodu Carretto, właściciela miejscowości mojego urodzenia, a ja jestem z rodziny chłopów i jego poddanym”.

Źle znosił wszelkie oznaki wytworności i nie obawiał się stawać się przedmiotem drwin. Latem często chodził do wiejskich zabudowań Lingotto, które było krańcową granicą bardzo rozległej parafii S. Euzebio: było to ponad godzinę drogi. Właścicielka miejscowości wspomniała mu, iż wszyscy miejscowi panowie cieszyliby się z towarzyszenia mu w powozie. Następnego tygodnia, gdy odbywał tę samą drogę, spotkał chłopa, który prowadził wóz z parującym obornikiem, wsiadł na niego i wjeżdżając do miasteczka powiedział; iż teraz już nie zasługuje na współczucie, ponieważ przybywał powozem współmiernym do jego zasług. Pewnego dnia zdarzyło mu się coś gorszego, gdy przechodził pod oknem jakiegoś domu. Jedna z tamtych kobiet wylała na niego naczynie z nieczystościami: cały był nimi wybrudzony. Tym razem był rzeczywiście powód do zdenerwowania się… jednak ograniczył się do powrotu do domu, aby zmienić ubranie i kapelusz, prosząc towarzysza, który był z nim, aby nikomu nie powiedział o tym ani słowa, aby ta kobieta już nieszczęśliwa z innych powodów, nie musiała mieć nowych kłopotów.

Pokora doprowadzała go do stawania się zabawką grubiańskich ludzi: udawszy się do senackiego więzienia, aby odwiedzić więźniów, dla rozweselenia ich swoją wizytą zabrał z sobą duży kosz wiśni. Odbywała się uczta, ale w euforii, niektórzy pestki wypluwali mu na twarz i na głowę, z wielkim śmiechem, gdy udawało się im trafić. Ksiądz, który był z nim, zwrócił mu uwagę: „Nie widzisz, ojcze, iż kpią z ciebie?”. „Pozwól im odpowiedział – nie widzisz jak się rozweselają?”.

O wiele bardziej upokarzającą okazała się pielgrzymka, jaką odbył do Sanktuarium Matki Bożej Miłosierdzia w Savonie. Nie wydaje mi się, aby poza tym jeszcze kiedykolwiek przekroczył granice Piemontu. Zamierzał odprawić Mszę przy ołtarzu Matki Bożej, do której miał wielkie nabożeństwo. Ale także tym razem sprawy nie poszły gładko. Udał się tam w ubraniu pielgrzyma, ale tak bardzo nędznym, iż wziąwszy go za żebraka, nie pozwolono mu celebrować Mszy. Gdyby tylko wyjawił swoje nazwisko, na oścież byłyby otwarte dla niego wszystkie drzwi, tak wielka była, również w tak odległym miejscu, sława jego świętości u kleru i u ludu. Wolał milczeć. Wmieszany między pielgrzymów, wysłuchał Mszy i przyjął Komunię. Po powrocie do Turynu, chwalił czujność i staranność stróża, który uniemożliwił mu celebrowanie Mszy.

OJCIEC UBOGICH

Jego sława świętości pomagała mu w sztuce pozyskiwania przyjaciół, jego pogodne usposobienie, jego roztropność oraz jego uprzejme metody pomagały mu w o wiele trudniejszej sztuce zachowania przyjaciół.

Tym charyzmatem nigdy nie posługiwał się dla siebie, ani choćby dla Kongregacji. Wiadomo, iż zawsze odmawiał przyjęcia darów dla siebie osobiście i darów dla Kongregacji, także w trudnym okresie, w którym Filipini zajmowali się dziełem budowy Św. Filipa. A jednak otrzymywał wiele pieniędzy. o ile jest prawdą to, o czym referowali współcześni i co Gasparri odnotowuje w bibliotece Świętych, w swoim życiu rozdzielał jałmużny średnio za ponad dwa miliony rocznie. Gasparri ją określa „fantastyczną sumą”; ja jestem skłonny twierdzić, iż była nierealna.

Trudne jest dokonanie odniesienia do aktualnej wymiany, ponieważ nie chodzi tylko o wymianę: wiadomo, iż w tamtych czasach potrzeby pieniędzy były nieskończenie niższe od potrzeb dzisiejszych: pewne wydatki, które dzisiaj, jako istotne, wchodzą do bilansu biedniejszej rodziny, wtedy nie wchodziły choćby do zbytecznych wydatków najbogatszej rodziny, z prostego powodu, że: ignoti nulla cupido[6]. Nie ma potrzeby podawania przykładów. Jedynym możliwym odniesieniem jest wynagrodzenie pracownika, ponieważ wbrew wszystkim socjalnym gadaninom, odkąd istnieje robotnik, wynagrodzenie odpowiada podstawie utrzymania go przy życiu, z ścisłą nadwyżką, iż oprócz panem (chleba), odpowiada także circenses (igrzyskom), co zmienia się zgodnie z wymogami cywilizacji. Powiedziałem już, iż robotnik wtedy otrzymywał 10 lirów na dzień, około 250 lirów na miesiąc…[7] Po dokonaniu odpowiednich zastrzeżeń, jest prawdą, iż dzieło pomocy Valfrè było rzeczywiście ogromne i porównywalne z społecznymi dziełami Cottolengo i Don Bosco.

Zasoby, z których Valfrè mógł czerpać, były duże: sam Książę zostawił mu klucz do swoich kas ogniotrwałych, aby mógł dowolnie czerpać według potrzeb miłosierdzia i zgodnie z granicami jego roztropności. Wielu szlachciców i mieszczan (którzy wtedy zaczynali pojawiać się) czynili z niego swojego jałmużnika. Dwory Francji i Hiszpanii, którym dał dwie święte królowe, były bardzo wspaniałomyślne w ich propozycjach i hojnych darach. Także osoby z ludu były wobec niego wspaniałomyślne i rywalizowały z bogatymi we wspomaganiu go. Interesujące jest stwierdzenie jak turyńczycy, bystrzy w administracji, także są wielkoduszni w miłosierdziu. Cibrario, historyk Turynu, zauważa: „W Turynie powstają liczne dzieła miłosierdzia, zapuszczają głębokie korzenie i wszystkie się rozwijają” – czy są wielkodusznymi dobroczyńcami właśnie dlatego, iż są bystrymi administratorami?

Valfrè nie pozostawił po sobie instytucji ani rodzin zakonnych, ale ponieważ potrafił powodować w sercach turyńczyków wzrastanie ducha wspaniałomyślności, na wszystkich tych dziełach, jakie nieprzeliczone wzrastały po nim, można napisać także jego nazwisko. Był wrażliwy na potrzeby wszystkich, ale najbardziej wrażliwy na potrzeby zakonników, którym pomagał na wszystkie sposoby.

W procesach beatyfikacyjnych wspomina się Teatynów, Karmelitów bosych, Minorytów obserwantów, Reformatów św. Franciszka, Eremitów św. Augustyna, Sługi Maryi, Trynitarzy delia Crocetta, Kapucynów del Monte i di Madonna di Campagna. Tym wszystkim, oprócz ofiar pieniężnych, zwykł posyłać chleb, wino, owoce.

Kiedy chodziło o znaczne ofiary maskował się, aby nie zostać rozpoznanym. W procesach beatyfikacji czytamy o takim zdarzeniu: „Karmelici bosi kierowali senackimi więzieniami. Valfrè, który czuł się tam jak w domu, zawsze przychodził z solidnymi środkami materialnymi. Pewnego razu ta pomoc była tak wyjątkowa, iż przełożony nie mogąc sądzić, iż pochodzi ona od prywatnej osoby, podziękował ministrowi finansów: jednak to nie on był dobroczyńcą, ale domyślając się kto mógł nim być, odesłał go z podziękowaniem do Ojca Valfrè: adres był adekwatny.

Inne zdarzenie pozostało bardziej zabawne i stanowi chwałę nie tylko dla Błogosławionego, ale także dla duchownych tego czasu i z tego powodu chętnie je opowiem. Błogosławiony był szczególnie wrażliwy na ubóstwo Minorytów Obserwantów i posyłał im wiele zapasów produktów spożywczych, ponieważ mieli wielu seminarzystów zdrowych i mających wielki apetyt. Pewnego dnia spotyka ich podczas spaceru i, pamiętając o swoich przymusowych postach w młodości, pyta ich, czy ich pożywienie jest wystarczające. Jeden z nich, z prostotą i odwagą, odpowiada: „Chleb, wino i owoce są doskonałymi rzeczami, ale jeszcze bardziej byśmy się cieszyli, gdyby Ojciec zechciał przysłać oliwę do lamp, papier do pisania i scyzoryki” (Scyzoryk był istotną częścią szkolnego wyposażenia. Kiedy był tylko jeden w klasie, stawał się powodem zakłócenia porządku i straty czasu w czekanie na swoją kolej, dlatego w regułach braci szkół chrześcijańskich zarządzano, iż każdy uczeń musi mieć własny scyzoryk).

Od tego dnia aż do śmierci O. Valfrè zaopatrywał we wszystko co niezbędne dla szkoły i, z większą hojnością, co konieczne dla refektarza.

Siostrom od Ukrzyżowanego, nie wiem na jaką ich potrzebę, za jednym razem posłał 800 skudów.

Dla ubogich z Ospizio di Carita (było ich 600) postarał się nie tylko o chleb i utrzymanie, ale o pościel i bieliznę osobistą.

Epizody miłosierdzia są niezliczone: opisano, jak niósł na plecach starca w łachmanach, aby umieścić go w szpitalu; jak w osiemdziesiątym roku życia zdejmuje koszulę, aby dać ją biednemu; jak spotykając zmarzniętego starca, obejmuje go jak matka, i rękami oraz oddechem stara się rozgrzać go.

W więzieniach jego przybycie było świętem. „Ojciec Valfrè, Ojciec Valfrè”, krzyczeli i biegali wokoło. Więźniowie francuscy nazywali go „Pere Parpaiolle” ponieważ, przychodząc ich odwiedzić, każdemu dawał monetę, na której był wyciśnięty duży motyl, w języku piemonckim nazywany parpaiun. Takie samo święto urządzali chorzy w szpitalach.

Cudem jest ilość pieniędzy, jaka przez jego ręce przeszła do rąk ludzi ubogich. Ktoś mówi o cudotwórczym źródle: jest faktem, iż o ile ktoś chciał go zobaczyć szczęśliwym, wystarczyło, iż włożył mu do rąk coś do przekazania ubogim. Wiktor Amadeusz II mawiał: „Gdy chcę sprawić, aby stał się radosnym, wystarcza, iż włożę mu do rąk sto dublonów do rozdania potrzebującym”.

W Turynie byli galernicy, przede wszystkim przychodzący ze straszliwych wojen z Waldensami. Miłosierdzie Valfrè dla tych nieszczęśników stało się przysłowiowe. Zanosił do nich wszystko, bez najmniejszego cienia prozelityzmu. Czasem przychodził także z setką nowych koszul. Historyk Amadeusza II pisze: „…byli leczeni przez lekarzy. O. Valfrè później odwiedzał ich po ojcowsku. Temu, kto nie miał pieniędzy dawał ich trochę, rozdzielał rosół słabym, lekarstwa cierpiącym i to bez rozróżniania między katolikami i protestantami. Tych ostatnich traktował z większym szacunkiem. Niech będzie nam wolno zakończyć te epizody odrobiną wdzięczności dla Błogosławionego Valfrè „.

JEGO ŻYCIE WEWNĘTRZNE

Jest zagadką jak jeden człowiek mógł dokonać tego wszystkiego, co Ojciec Valfrè zrealizował podczas swojego życia.

Tajemnicą było jego intensywne i ciągłe życie wewnętrzne. Modlił się ustawicznie i wszędzie. „Nie jest dla mnie męką czekanie przy stole kiedy już zjadłem, ponieważ Pan daje mi łaskę wypełniania tego czasu samym Bogiem”. „Kiedy w nocy jestem przebudzony, choćby mnie to nie męczy, ponieważ tak samo mogę się zajmować aktami strzelistymi. Gdy sam idę przez miasto, zajmuje się odmawianiem modlitw”. Nie rozpoczynał żadnego nowego zajęcia bez ofiarowania go Panu modlitwą i nie wychodził z domu ani nie wracał bez wstąpienia najpierw na adorację Najświętszego Sakramentu. Nie wchodził do żadnej wioski lub miasteczka bez wstąpienia do kościoła dla oddania hołdu Panu. Każdego roku odprawiał rekolekcje. Brewiarz zwykle odmawiał klęcząc przed Najświętszym Sakramentem. Każdej nocy odprawiał godzinną adorację i pisze: „Ci, którzy czuwają i spędzają kilka nocnych godzin przed Najświętszym Sakramentem są strażnikami miasta i strzegą je przed nieszczęściami”.

W każdy piątek nawiedzał Święty Całun.

Żywił wielką cześć dla Matki Bożej i można powiedzieć, iż spowodował w Turynie nowy rozkwit nabożeństwa do Matki Bożej Pocieszenia.

Z tak wielką pobożnością celebrował Mszę świętą, iż wierni, którzy widzieli go przystępującego do ołtarza, pozostawiali inne Msze, aby uczestniczyć w odprawianej przez niego. W celebrowaniu był zwięzły i szybki, ale dokładnie przestrzegał choćby najmniejszych rubryk. Dziękczynienie odprawiał w odosobnionym miejscu i wtedy na nikogo nie zwracał uwagi, znając ten jego zwyczaj, wszyscy czekali aż skończy. Po dziękczynieniu, gdy nie miał żadnej przeszkody, służył do innej Mszy. Dziękczynienie skracał tylko wtedy, gdy był oczekiwany w konfesjonale.

Nigdy nie zaniedbywał medytacji, choćby kiedy był chory. Po zejściu do kościoła, będąc obecnym na Mszy, przez godzinę odprawiał medytację.

W biografiach bardzo wiele mówi się o ekstazach, zachwytach i o kręgach światła, jakie go otaczały.

Był bardzo gorliwy w szerzeniu kultu Świętego Całunu i Matki Bożej. Chciał, aby wszędzie na widocznym miejscu znajdował się obraz Matki Bożej, który dawał w prezencie praktycznie wszystkim sklepom, zakładom rzemieślniczym i urzędom Turynu.

Z trudnością pisał list bez zalecenia czci dla Matki Bożej i Świętego Całunu. Matka Boża wspierała go nadzwyczajnymi łaskami.

Wszędzie rozdawał obrazki, koronki Różańca, krzyże, książeczki, dewocjonalia.

Ojców, nowicjuszy, studentów prosił tylko o jedyną rzecz: o życie wewnętrzne, o miłość do swojego pokoju, która dla niego oznaczała miłość do modlitwy, do medytacji i do skupienia. Działania mało go interesowały: istotnym działaniem jest zbawianie duszy, własnej duszy. Powtarzał: „Bracia, nie staram się i nie troszczę się o wasze prace; chociaż nimi moglibyśmy pozłocić Kongregację, tym co ma dla mnie znaczenie jest służba Bogu i zbawienie waszych dusz. Nie zważajcie na rzeczy doczesne, ale starajcie się zbawić duszę!”

On sam ułatwia nam badanie jego usilnego starania o uświęcenie. W lutym 1707 roku pisał do swojej bratanicy, mniszki konwerski w Alba, „Jeżeli pragnie dojść do świętości, służą temu takie środki: pokora serca, miłość, posłuszeństwo, święcie wykorzystywać czas, wiele pracować i mało mówić, cześć dla Jezusa, dla jego Najświętszej Matki, dla Anioła Stróża i dla Dusz Czyśćcowych”. Zdaje się, iż opisał siebie samego.

O jego pokorze wiemy już wiele; dodaję tylko jeden epizod, który uważam za znamienny. W 1702 roku, opracowuje wykaz swoich książek, który poprzedza oświadczeniem, z którego okazuje się z jaką pokorą myślał o sobie i o swoich zasługach: „Ja Sebastian Valfrè zaczynam robić spis moich książek i jeżeli, w zapiskach dokonanych przed lub po tym spisie, nie znajdą się przeciwne dyspozycje, pozostaną one dla Kongregacji Oratorium w Turynie, w której z tak wielką miłością byłem utrzymywany przez większą część mojego życia”. Iluż zakonników, lub kapłanów, po życiu w służbie dla Zakonu lub dla Diecezji, byłoby gotowych oświadczyć, iż byli utrzymywani? Tymczasem Valfrè, po 50 latach kapłaństwa, mówi o sobie jako o bezużytecznej zawadzie i jest o tym przekonany, podczas gdy może być uznawany prawdziwym założycielem Oratorium w Turynie, do którego zbiegali się ludzie prości i szlachcice, przyciągani sławą jego świętości.

O jego miłosierdziu już wiele powiedzieliśmy i o wiele więcej powiedziały rodziny wysokiego stanu, popadły w biedę i uratowane dzięki jego pomocy, dziewczęta uratowane od błędu, ponieważ w nim znalazły ojca, żebrzący, którym sam zanosił ciężkie ładunki drewna i wielkie kosze żywności, najbardziej opuszczeni – chorzy, więźniowie, słabnący w przerażających więzieniach, dla których, pisze Papież Grzegorz XVI w beatyfikacyjnym brewe, „był ojcem wszystkich i biedy nieszczęśliwych czynił swoimi”.

Odnośnie posłuszeństwa i świętego pożytkowania czasu, nie ma nic innego do dodania do tego wszystkiego, co już powiedzieliśmy.

Obraz pozostałby niezupełny bez światła jego cnót kapłańskich. Wiemy już, iż jego ulubionym wypoczynkiem było przebywanie na adoracji przed Najświętszym Sakramentem, na której długo trwał każdego rana po odprawieniu Mszy świętej, a o ile nie pozwalały mu na to inne obowiązki, zastępował ją długimi adoracjami nocnymi. Za każdym razem gdy wychodził lub wchodził do domu, oraz po obiedzie i po kolacji, poświęcał pewien czas adoracji Najświętszego Sakramentu, zwyczaj ten długo utrzymywał się w filipińskim Oratorium w Turynie.

Był bardzo sumienny w nawiedzaniu w mieście każdego kościoła, w którym odprawiano Czterdziestogodzinne Nabożeństwo. Zaledwie w kościele Corpus Domini powstało Stowarzyszenie Wiecznej Adoracji, należał do pierwszych, którzy się do niego zapisali, wybierając przy zmianach najbardziej niewygodne godziny, których inni chcieli uniknąć.

Był wręcz skrupulatnym w tym, co dotyczyło dekorowania Najświętszego Sakramentu: nie tolerował najmniejszej plamy na obrusach i na korporałach, lampa zawsze była zapalona, ołtarz zawsze był czysty: natychmiast przywoływał do porządku, gdy ktoś na nim oparł łokieć lub położył kapelusz, a jeszcze mniej tolerował słowa lub rozproszenia w kościele, całkowicie daremne byłoby zwracanie się do niego w kościele jakimś słowem, ponieważ by nie odpowiedział – to zdarzyło się także Regentce Marii Giovannie, która, zamiast się obrazić, była tym zbudowana. Z tych epizodów można wywnioskować jaka było jego pobożność w celebrowaniu Mszy świętej. Nie trwała ona zbyt długo, ani zbyt krótko, ukrywał zapały swojego ducha, ale był tak bardzo pobożny, iż pobudzał do pobożności obecnych. Był bardzo dokładny w przestrzeganiu rubryk. Wiadomo, iż miał długie okresy wewnętrznych walk oraz okropnych lęków w związku z Bożą sprawiedliwością, ale także wiadomo, iż po przyjęciu Ciała Pańskiego czuł się pełen wigoru i duchowego spokoju. Właśnie pośród tych przerażeń pisał do bratanka, kapłana Marcantonia Valfrè, „Wystarczy kapłanowi przypominać, iż codziennie celebruje Mszę”. Podczas dziękczynienia nie podejmował rozmowy, choćby z najbardziej szlachetnymi dżentelmenami. Wiele razy usługiwał przy następnej Mszy. Jedyny wyjątek stanowiła niedziela i święta, ponieważ wolał natychmiast zasiąść w konfesjonale, dla wygody penitentów, chociaż w danej chwili nikogo nie było do wysłuchania. Tego samego domagał się także od Ojców Kongregacji.

Powszechnie było znane jego wielkie nabożeństwo do Matki Bożej i jego zasługą było odrodzenie w Turynie nabożeństwa do Matki Bożej Pocieszenia. Nie wychodził z pokoju bez uzyskania najpierw zezwolenia Matki Bożej i, schodząc po schodach, zatrzymywał się za każdym razem przed jej wizerunkiem, który sam kazał tam umieścić. Zatrzymywał się z odkrytą głową i całował stopy, tak bardzo, iż przez to figura miała je starte.

Nigdy nie zaniedbywał okazji do tego, aby małych i wielkich uczyć nabożeństwa do Matki Bożej. Pierwszą rzeczą, jaką polecał nowicjuszom swojej Kongregacji było nabożeństwo do Najświętszej Maryi Panny: w każdą sobotę posyłał ich do Sanktuarium Matki Bożej Pocieszenia, także po to, aby wszystkim mogli dać dobry przykład, a w strasznych dniach oblężenia, kiedy wszyscy rozpaczali, sprawiał we wszystkich, przez nabożeństwo do Matki Bożej, rozbłyśnięcie światła nadziei; w tamtych dniach, Sanktuarium Matki Bożej Pocieszenia stało się prawdziwym sercem oblężonego miasta i chociaż było ono na szczególnie wystawionej pozycji, nigdy nie odniosło najmniejszej szkody. Bazylika Superega, za szczególną zasługą Valfrè, istnieje jako pomnik wdzięczności Turyńczyków dla Matki Bożej.

Zakonnicy, swojej bratanicy, po nabożeństwie do Matki Bożej, zaleca nabożeństwo do Anioła Stróża. On sam żywił do niego wielkie nabożeństwo i wzywał go na początku każdego zajęcia. Jako kierownik nowicjuszy, sugerował ustawiczne zwracanie się do tego „najwierniejszego i najpotężniejszego przyjaciela”. Pewnemu nowicjuszowi, zwykle przesypiającemu godzinę wstawania, który go prosił o· pozwolenie kupienia sobie budzika, Błogosławiony dał pozwolenie, pod warunkiem, iż najpierw poprosi Anioła Stróża o budzenie go o ustalonej godzinie. Nowicjusz posłuchał i budzik już nie był potrzebny.

Ale przede wszystkim Błogosławiony dbał o Miłość Boga, która przewyższa i zawiera wszelką inną pobożność. Do tego stopnia odczuwał obecność Boga, że, chociaż zanurzony w niestrudzonej działalności dla jego królestwa, sprawy tego świata poruszały go tylko powierzchownie, pozostawiając niezmiennymi głębie jego ducha. „Odczuwam taką niechęć do spraw tego świata, pisze, iż nie chciałbym już widzieć siebie wśród nich, choćby na obrazie… słuchanie mówienia o ucztach nudzi mnie, nie chciałbym rozważać o niczym innym jak o sprawach Bożych… nie podoba mi się, iż wśród ludzi, także duchownych, mało kto się interesuje doskonałością… Nie wydaje mi się, iż mam jakiekolwiek przywiązanie do rzeczy na tym świecie…” W innym miejscy stwierdza: „Świat mało sprawia mi przykrości, utrata rodziców, których przecież kocham, sprawia mi małe zmartwienie, choćby gdybym był pozbawiony wszystkich, myślę, iż bym się nie niepokoił: jedyną rzeczą, która mnie dręczy jest lęk przed obrazą Boga… niech utracę wszystko, choćby życie, byle tylko Bóg nie został obrażony”. Ta myśl była niezmienna. Ojciec Ainesio stwierdza w procesie: „Poszedłem do ojca, aby zwierzyć mu się ze zmartwień, jakie mnie trapiły. Sługa Boży nie utracił wesołości swojej twarzy i powiedział: Bądź zadowolony! Tutaj nie ma choćby cienia grzechu. Jedynym grzechem jest zło, które powinno ci sprawiać przykrość, wszystko inne jest niczym!”

Kiedy miał wiadomość o jakimś wielkim zgorszeniu, lub o jakiejś poważnej obrazie wyrządzonej Panu, cierpiał z tego powodu także fizycznie „do tego stopniu, iż dostawał gorączki i chorował”. Odnośnie tego istnieje świadectwo nadwornego lekarza Księcia, hrabiego Pier Paolo Ricca: „Cztery lata przed jego śmiercią udałem się z wizytą do Sługi Bożego zaatakowanego paroksyzmem. Gdy byłem u niego, zwierzył mi się, iż to nie gorączka sprawiała mu kłopot, ale wszystko zło zamknięte w jego sercu, ponieważ był zmartwiony otrzymanym tego dnia listem, który przedstawiał mu ciężkie nieporządki zachodzące w pewnej wspólnocie zakonnej”.

Również grzech powszedni wywoływał w nim obrzydzenie: bratanek kapłan, Don Marcantonio, zeznał w procesie: „pierwszy raz, gdy udał się odwiedzić go w Turynie, wuj zrozumiał, iż powiedział mu kłamstwo, natychmiast dał mu życzliwe upomnienie, ale potem, z surową miną, dodał, iż gdyby jeszcze raz powiedział jakieś kłamstwo, nie pozwoliłby mu więcej postawić nogi w jego domu”.

W jednej z swoich uwag moralnych stwierdza: „Okropne upadki wielkich dusz miały swoje źródło w pomijaniu grzechów powszednich”.

Bardziej znamienne jest to stwierdzenie: „Szatan bardziej się cieszy z doprowadzenia człowieka pobożnego do upadku w grzech powszedni niż innego w grzech śmiertelny, ponieważ drugiego doprowadza do upadku kiedy chce… ale dookoła pierwszego usilnie się stara na wszelkie sposoby”.

Wydaje się, iż jeszcze bardziej bał się oziębłości, która ,jak długotrwała gorączka, niszczy najsilniejsze temperamenty”. On sam bardzo bał się popaść w tę słabość i, aby jej uniknąć, przywiązywał dużą wagę, dla siebie i dla innych, do odprawiania każdego roku rekolekcji. Mówił: „We wspólnocie oziębli są najbardziej męczącymi dla przełożonych, ponieważ nie zaniedbują się tak poważnie, aby mogli zostać zganieni lub pożegnani, a jednak są tak rozkojarzeni i apatyczni, iż nie stanowią dla nikogo zbudowania… oraz poza tym są tymi, którzy powodują podupadanie życia zakonnego i samych zakonów”. „Zwyczajnej przyczyny, dla której we wspólnotach zakonnych tak mało czyni się postępu należy szukać w fakcie, iż sądzi się iż osiągnęło się go o wystarczająco”. „Kto ma prawdziwą miłość Boga nigdy nie mówi dosyć!”.

Odnośnie oziębłości, Murialdo, w przemówieniu do swoich współbraci cytował te słowa Błogosławionego Valfrè: „Oziębłość zakonnika zdradzają ściany jego pokoju, które go nigdy nie widzą – mury placu, które go widzą zawsze – mury kościoła, które go widzą znudzonego – ściany refektarza, które go widzą tracącego umiar”.

GRZECHY BŁOGOSŁAWIONEGO VALFRÈ

Sława świętości Błogosławionego była powszechna i bezdyskusyjna już za jego życia a kult pojawił się natychmiast bezpośrednio po śmierci. Jednakże nigdy nie brakuje oszczerców. Później powiemy jak ktoś, w dobrej lub złej wierze, skrytykował go u Papieża odnośnie jego roztropności w czasie, gdy był proponowany na Arcybiskupa Turynu. Domniemane grzechy wyłaniają się, z większą oczywistością, podczas procesu beatyfikacyjnego, w którym prokurator, tak zwany adwokat diabła, ma za zadanie odkryć także najmniejsze wady w celu przerwania procedury kanonizacji. Starałem się je odszukać: nie jest ich ani zbyt dużo ani nie są poważne. Przypuszczałem, iż znalazłem jeden grzech. W życiorysie Vimercatiego, napisanym na podstawie procesów kanonicznych, czytamy, iż przed rozdaniem wiernym świętych obrazków, ołówkiem zamazywał na nich nagości, które uważał za nieprzyzwoite. Nie twierdzę, iż powinien rozdawać te obrazki, choćby o ile były niepokojące, ponieważ nie jest prawdą, iż wystarcza zbagatelizować seks w celu anulowania jego problemów, ale zamazywanie nagości ołówkiem nie rozwiązuje niczego, a nawet, kładąc zasłonę na oczy, daje skrzydła wyobraźni. Mniejszym złem byłoby dawanie ich takimi jakie były, lub, jeszcze lepiej, nie dawanie ich wcale. Jednakże tego nie ma na liście grzechów, jest to znak, iż zachowanie w ten sposób było wtedy zwyczajne, kiedy Freud, z jego nielicznymi światłami i z jego wielu mrokami, jeszcze się nie urodził. Jego inkryminowane czyny są następujące:

ALBO SIĘ OKRYJE, ALBO WYCHODZĘ

Kiedy jeszcze przebywali w małym oratorium S. Euzebio, podczas kazania wchodzi kobieta mało przyzwoicie ubrana. Błogosławiony przerywa kazanie i jej nakazuje: „Albo pani się okryje, albo ja wychodzę”. Prokurator w tej postawie dostrzega nadmiar gorliwości i brak miłości. Obrońcy mają dobrą zabawę odpowiadając, iż w sprawie przyzwoitości kobietom zawsze potrzebne są hamulce, a o ile się ustępuje, niedługo dochodzi do gorszącego braku umiaru. Uważają oni, iż interwencja była obowiązkowa, ponieważ ubranie było rzeczywiście nieprzyzwoite, oraz powściągliwa, ponieważ zamiast wyrzucić ją za drzwi, ograniczył się do wezwania jej, aby się okryła. Po dwustu latach, problem jeszcze istnieje i wprawia w zakłopotanie: lepiej jest mylić się mówiąc czy mylić się milcząc?

JEST ZA BARDZO USTĘPLIWY WOBEC GRZESZNIKÓW

Subtelniejszym oskarżeniem skierowanym przeciwko niemu jest zarzut pewnej nadmiernej tolerancji: wobec penitentów bywał zbyt ustępliwy, nigdy ich nie ganił, traktował ich po dobroci i nie straszył ich, podczas gdy wszyscy wiedzą, iż lepiej iść do nieba przerażonymi niż spokojnymi spadać do piekła. Podkreśla się też fakt, iż pewnemu młodemu współbratu, który jako temat swojego kazania obrał rzeczy ostateczne, sugerował zmianę tematu i zamiast mówić o strachu przed drogą, która prowadzi do piekła, żeby mówił o pięknie drogi, która prowadzi do nieba. Fakt jest prawdziwy, jednak tym co jest gorsze,, wydaje się, iż nie chodziło tylko o ten jeden fakt, ale o cały system. Dla obrońców ten fakt nie stanowi przestępstwa ponieważ łatwo jest udowodnić, iż Bł. Valfrè jest bardzo niezłomny odnośnie zasad: wie czym jest niebo i piekło, Bóg i szatan, ale ma przekonanie, nie karygodne, iż lepiej jest wejść na drogę cnoty pociągani miłością Boga niż popychani strachem przed szatanem. Ponadto Błogosławiony bardzo otwarty na dialog z grzesznikiem, był zamknięty na wszelkie ustępstwo wobec grzechu. Prokurator nie uznaje się za zwyciężonego, lecz, chociaż uznając, iż Valfrè zawsze okazuje się niezłomnym wobec prawa Bożego, uważa, iż staje się trochę swobodny kiedy chodzi o prawa kościelne. Przytacza kapłana, który pod przysięgą zeznał, iż kiedy jeszcze nie był zakwalifikowany do słuchania spowiedzi, Ojciec posłał go, aby wyspowiadał chorego, pomimo, iż byli do dyspozycji inni spowiednicy; poza tym chory jeszcze nie był w niebezpieczeństwie śmierci, w takim bowiem wypadku miałby jurysdykcję z samego prawa. Błogosławiony posłał młodego kapłana, chociaż ten wahał się, aby wypróbować jego posłuszeństwo. Tutaj przypadek staje się drażliwy ponieważ – non datur vinculum iniquitatis – nie nakazuje się poddanemu grzechu, aby wypróbować jego posłuszeństwo. Obrońcy znaleźli się w trudności: niełatwo jest znaleźć rozwiązanie tego w podręcznikach teologii moralnej, ale trzeba go szukać na ścieżkach mistyki i w konkretnej rzeczywistości. Kiedy kapłan przybył, aby dokonać tego co miał zrobić, znalazł chorego już nieżyjącego. Widocznie Valfrè już o tym wiedział. Ten kapłan, znając świętość Ojca, miał przeczucie, iż pod tym kryło coś czego nie rozumiał i tylko dlatego był posłuszny.

GDYBY NIE ZOSTAŁ POWIADOMIONY

Niebezpieczna strzała dosięga go ze strony jego starego ministranta, który pod przysięgą zeznaje, ze Ojciec na pewno pominąłby konsekrację, gdyby któryś z wiernych nie zwrócił mu na czas uwagi.

Pominięcie konsekracji nie jest drobnym uchybieniem z wszystkimi konsekwencjami, jakie z tego wynikają, zgorszenie wiernych i ewentualne rozdzielanie Komunii nie konsekrowanymi komunikantami. o ile uwaga powinna być proporcjonalna do czynu, jakiego się dokonuje, to tym bardziej, jak nigdy, musi być czujna w tym momencie. Jednakże roztargnienie jest czystym actus hominis, o ile jest odruchem nie dającego się kontrolować stanu fizjologicznego lub psychologicznego, to w tym wypadku ten kto działa nie jest osobą ale automatem poruszanym przez uprzednio wyryty przez rutynę kod i przez odruchy warunkowe; w. tym wypadku, bardziej niż o roztargnieniu można mówić o stanie nieświadomości. Zatem obrońcom łatwo było powołać się na aksjomat, iż ani choćby święci „possunt omnia peccata, etiam indeliberata, vitare” (nie mogą uniknąć wszystkich grzechów, zwłaszcza nierozmyślnych) i iż „ad impossibilia nemo tenetur” (nikt nie jest zobowiązany do rzeczy niemożliwych). Błogosławiony może zostać uniewinniony bez dyskusji, gdy norma sprzeciwia się faktowi: teraz jest pewne, iż chodzi o fakt, któremu przeciwstawia się ciągła bardzo odmienna procedura: „ad aram non accedebat nisi praemissa devota praeparatione… et Sacrificio durante tanto agebatur pietatis aestu, tempore potissimum consecrationis, ut pallesceret modo in ore, modo ad instar ardentis ignis rubesceret” (do ołtarza przystępował po uprzednim pobożnym przygotowaniu… i tak był przejęty miłości Boga żarem, najbardziej podczas konsekracji, iż raz bladł na twarzy, to znowu czerwieniał na sposób płonącego ognia. Naprzeciw odosobnionego faktu stoi przyzwyczajenie, które ten czyn pozbawia wszelkiego znaczenia moralnego, odsyłając go na bezbarwne pole ludzkiej ułomności. To nie może stać się pretekstem dla usprawiedliwienia lekceważenia: assueta vilescunt! (rzeczy, do których się przyzwyczaiło stają się mało znaczące). Wiedział o tym i dlatego upominał siebie i innych: „Uważajcie, abyście nie odprawiali Mszy dla zwyczaju”.

ZDROWIE JEST TAKŻE OBOWIĄZKIEM

Został oskarżony, iż brakowało mu miłości wobec samego siebie, co jest cięższym grzechem niż brak miłości wobec bliźniego, ponieważ należy przywiązywać większe znaczenie do oceniającego niż do ocenianego. Oprócz miłości zostało także naruszone posłuszeństwo, ponieważ biskup nakazał Valfrè, iż „musi szanować swoje zdrowie”. Nie powinien doprowadzać go do wycieńczenia „wyczerpaniem umysłowym do tego stopnia, aby potem nie móc dojść do siebie”. Niewątpliwie troska o zdrowie jest cnotą, ale cnotą jest także pokuta: w tej „collisio iurium” (kolizji praw) pojawia się adekwatny osąd roztropności, poza którą nie istnieje żadna cnota. Czy była przestrzegana roztropność? Wydaje się, iż tak z trzech powodów: a) Nigdy nie był gigantem zdrowia: zaledwie się urodził był narażony na niewygodę życia w wilgotnym szałasie z gałęzi aby ujść przed zarazą; nie potrafił się karmić matczynym mlekiem aż do stanu wygłodzenia, tak iż myślano, iż ktoś rzucił urok; w młodości cierpiał niewygody i głód; b) Osłabienie, na które Błogosławiony się skarży, jest względne, bowiem nie przeszkadzało mu w wykonywaniu sprawiającego wrażenie ogromu pracy; c) Jego pokuty nie były nieroztropne, skoro pozwoliły mu przekroczyć, czerstwym i zdrowym, granicę osiemdziesięciu lat. Biorąc pod uwagę także pewną przesadę w pokucie, zamiana jest korzystna ponieważ święty zawsze jest mądrym kupcem szczęścia, który potrafi rezygnować z dóbr łatwo się psujących i pozornych w zamian za dobra rzeczywiste i wieczne. Z tego wynika wniosek, iż Bł. Valfrè swoimi pokutami, ciężkimi ale nieszkodliwymi, dowiódł, iż miłuje siebie i to miłuje siebie w słuszny sposób.

ZABRONIONE JEST POZWALANIE NA BICIE SIEBIE

Bardzo trudne jest rozpoznanie grzechu w tym epizodzie, który opowiedział historyk Turynu Cognasso. Podczas oblężenia bramy miasta były zamykane od wieczornego do porannego Angelus. Kto wychodził do miasta musiał zaopatrzyć się w latarnię, pod karą grzywny[8]. Tamtego wieczora Ojciec spóźnił się i wracał bez latarni. Młody współbrat, słysząc kogoś w wielkim płaszczu i z kapeluszyskiem na głowie, kombinującego coś przy drzwiach, atakuje go i zaczyna grzmocić na kwaśnie jabłko. Ten zakonnik naprawdę grzmocił na nic nie zważając; Valfrè zauważył, iż pomimo swoich grzechów, nigdy nie biczował siebie z takim uniesieniem i pomyślał, iż lepiej zgodzić się na te razy: w ten sposób lepiej ureguluje swoje długi wobec Pana. Prędzej zakonnik zmęczył się zadawaniem ciosów niż Valfrè ich przyjmowaniem. Po wypełnieniu zadania zakonnik wycofał się, a Valfrè szedł za nim. Myślał, iż brat jeszcze nie jest usatysfakcjonowany i zamierza zacząć od nowa, kiedy go rozpoznał. Boleść i zmieszanie biednego brata były ogromne, chociaż przecież lepiej jest wymierzać aniżeli odbierać ciosy. Bił przełożonego, świętego, kapłana… qui violentas manus itd… (kto gwałtowne ręce… ): pada na kolana, aby prosić o przebaczenie, ale nie było potrzeby, ponieważ dla Valfrè była to chwila doskonałej radości. To pobicie zagroziło jego aureoli, ponieważ surowy prokurator dostrzegł w nim podstawy dla potrójnego przestępstwa: nieposłuszeństwo, ponieważ nie miał nakazanego kaganka, nieroztropność, ponieważ milcząc mógłby popaść w poważne nieszczęścia, brak miłości wobec biednego brata, który po odkryciu pomyłki musiał dużo cierpieć z powodu wyrzutów sumienia i wstydu. Także tym razem oświeceni obrońcy odnieśli zwycięstwo ponieważ było im łatwo w tym wydarzeniu odkryć jeden dowód więcej pokory i ducha pokuty Błogosławionego.

KIEDY SWĘDZĄ RĘCE

Ostatni grzech jest także najcięższym. Chodzi o policzek wymierzony biednemu woźnicy. Wszyscy biografowie opowiadają ten epizod z wyraźnym zamiarem przedstawienia nam przykładu do naśladowania; jednak, wbrew „imitare non pigeat quos coelebrare delectat” (niech się nie zniechęca do naśladowania tych, których ma upodobanie chwalić) powiedziałbym, iż są rzeczy w świętych, które jest dobrze podziwiać, ale mimo to nie naśladować. Na Piazza Carlina zwykle znajdował się woźnica w oczekiwaniu na klientów lub towary do przewiezienia. Jego kwieciste i wulgarne przekleństwa stały się przysłowiowymi i gorszącymi: choćby w obecności O. Valfrè którego wszyscy uważali za świętego, nie potrafił się pohamować. Ojciec, przyzwyczajony do łagodnych metod, starał się, dzięki drobnych podarunków i oznak życzliwości, z nim zaprzyjaźnić; widząc, iż to nie była adekwatna droga do nawrócenia go, zaczął go ganić z wzrastającą surowością, ale było gorzej niż przedtem. Jednego dnia Valfrè, szczególnie oburzony, ostro upominał go na co „wymieniony woźnica powiedział mu wiele grubiańskich słów”. Wtedy Ojciec podszedł do niego i wymierzył mu głośny policzek.

Echo tego policzka rozległo się w salach posiedzeń, w których odbywał się proces beatyfikacyjny Czcigodnego Valfrè. Tutaj jest gniew, nieroztropność i brak miłości bliźniego. Aby powiedzieć prawdę, ten czyn oceniany sam w sobie, trudny jest do wytłumaczenia, jednak po uwzględnieniu okoliczności, przybiera zupełnie inny aspekt, albowiem okoliczności mogą nie tylko obciążyć lub złagodzić czyn, ale mogą wręcz zmienić jego rodzaj. w tym wypadku wiele jest okoliczności i wszystkie są łagodzące. Biograf pisząc, iż policzek jest bardzo małą rzeczą wobec bluźnierstwa, mówi prawdziwą rzecz w oderwaniu, ale, w konkrecie, pozostaje prawdą, iż nikt nie może sprawować władzy sądowniczej i mającej moc wykonawczą na własny rachunek. Przytacza się Ojców, którzy usprawiedliwiają i chwalą ten sposób działania. Św. Jan Chryzostom pisze: „Si quis quempiam in bivio aut in foro blasphernantem audierit, corripiat, etsi verbera infligere oporteat” (Gdyby ktoś na rozdrożu lub na rynku słyszał kogoś bluźniącego, niech go skarci, choćby gdyby należało uderzyć batem). Oprócz tego argumentu autorytetu (najsłabszego) pojawiają się inne okoliczności, które usprawiedliwiają zachowanie Bł. Valfrè. Należy przyjąć, iż tego czynu, chociaż jest godny pochwały, nie należy naśladować, jednak zważywszy to, iż szczególny sposób bycia świętych może zezwalać na ich wyjątkowy sposób działania, trzeba mieć na uwadze, iż ci dwaj, pomimo wszystko, są przyjaciółmi, i to do tego stopnia, iż ten szaleniec, po otrzymaniu policzka, uspokaja się i przyjmuje go z humorem, a po zdarzeniu, stają się większymi przyjaciółmi niż przedtem, a co najważniejsze, nigdy już nie słyszano tego człowieka bluźniącego. Jest to wydarzenie o szczęśliwym zakończeniu, które nie doprowadziło do grzechu ale do wspaniałego i budującego nawrócenia.

DARY I CHARYZMATY

Świętość nie wydaje się prawdziwa, o ile nie jest nadzwyczajna. Także Kościół nie ogłasza świętości, o ile nie widzi cudu. Zatem w obrazie, który odtwarza postać Błogosławionego Valfrè niezbędne jest umieszczenie także tego elementu. Trudność nie polega na znalezieniu faktów i świadectw, ale na dokonaniu ich wyboru oraz na ich objaśnieniu. Biografie Błogosławionego zawierają całe rozdziały, które mówią o jego nadzwyczajnych darach, o zdolności introspekcji, o cudach i proroctwach. Są to niewątpliwe znaki świętości, ale trudno jest odróżnić prawdę od fantazji, rzeczywistość od urojenia, prawdę subiektywną od prawdy obiektywnej. Niemal zawsze chodzi o zeznania pod przysięgą, składane przez niepodejrzane osoby, ale niekiedy proste i powodowane entuzjastycznym zachwytem, skłonne do uznawania za cud tego, co adekwatnie cudem nie jest. Podobne cuda wysławiają, ale nie dowodzą świętości. Skoro nie istnieją zewnętrzne kryteria dla osądzania obiektywności opowiadanych rzeczy, nie chcąc dokonywać dowolnego wyboru, ograniczam się do tego, co zostało opisane na poprzednich stronicach, uważając, iż o ile te fakty są prawdziwe, podkreślają, ale nie zmieniają cnót, niewątpliwie wyjątkowych, o których mówiliśmy; a gdyby po części nie były takimi, niczego bym nie usuwał z tego obrazu heroicznej świętości, jaki nakreśliliśmy.

Inna jest opinia o cudach prezentowanych i dyskutowanych przez Kongregację Świętych Obrzędów i zaaprobowanych przez Stolicę Apostolską. Oto one opisane bardzo krótko.

Wyjaśniam, iż w pierwszej biografii wydanej na podstawie procesów przez Kongregację w Turynie, opisane zostały cuda 34 osób uzdrowionych przez kontakt z jego relikwiami, lub, w każdym razie, przez jego wstawiennictwo. Kilka wydaje się rzeczywiście znaczących i poza dyskusją.

Z dwóch uznanych cudów, pierwszy dotyczy siostry Marii Panuzia, profeski z Santa Pelagia. Dnia 29 listopada 1709 roku (dwa miesiące przed śmiercią Błogosławionego) ta siostra, licząca 71 lat, została tknięta paraliżem, który unieruchomił całą lewą stronę jej ciała oraz bardzo osłabił prawą stronę. Choroba się pogarszała. W miesiącu styczniu dowiedziała się o poważnym stanie, w jakim znajdował się O. Valfrè i zaczęła modlić się za niego.

Po otrzymaniu wiadomości o jego śmierci zaczęła modlić się za siebie: „Teraz, gdy jesteś w niebie, możesz mi pomóc wypraszając moje uzdrowienie, abym nie była ciężarem dla moich współsióstr”.

Po pogrzebie O. Valfrè, rano 1 lutego, zdawało się jej, iż została niespodziewanie uwolniona od wszelkiego skrępowania. Spróbowała się podnieść. Dokonała tego z łatwością, sama, ubrała się i zeszła do klasztoru, budząc u wszystkich zdumienie.

Drugi cud jest nie mniej sensacyjny. Domenica Lucia, córka adwokata Fassi, z Villafranca Piemonte, mająca 16 lat, w maju 1734 roku została zaatakowana bardzo wysoką gorączką i konwulsjami. Gorączka nękała ją bardzo długo, z dojmującymi bólami głowy, mdłościami i z brakiem apetytu. Ten stan utrzymywał się do 15 września, kiedy konwulsje się spotęgowały. Konwulsje wstrząsały całym ciałem, pozbawiając wszelkiej możliwości odpoczynku. Astma ciemiężyła jej pierś i nie pozwalała wypowiedzieć słowa.

Po pogorszeniu konwulsji zacisnęła się jej dolna szczęka. Później zostały sparaliżowane także jej nogi, co pozbawiło ją wszelkiej możliwości poruszania się.

Kuracje były bolesne: trzy razy pobierano jej krew ze stóp, dwa razy z ramion, inne razy z rąk. Zaaplikowano jej dwanaście baniek, cztery odciągacze. Wszystko daremnie.

Wieczorem 18 września straciła głos i przytomność. Wuj ze strony matki, Chiaffredo Marino, przyniósł obraz Błogosławionego Valfrè i modlono się o to, aby, gdyby musiała umrzeć, mogła się wyspowiadać i otrzymać Wiatyk. O drugiej godzinie w nocy wuj obraz przybliżył do niej, aby mogła go widzieć. Dziewczyna prosiła, w swoim sercu, aby mogła się wyspowiadać. Zdawało się jej, iż usłyszała odpowiedź: „Poczekaj, a potem będziesz mówiła i się wyspowiadasz”. Te słowa sprawiły, iż wzrósł jej zapał. Przyszedł chirurg i widząc ją uśmiechającą się, zapytał: „Do kogo się uśmiechasz?” „Uśmiecham się do Ojca Valfrè” odpowiedziała szczerze. Odzyskała głos!

Natychmiast wyspowiadała się przed proboszczem Don Richeri. Po podziękowaniu Ojcu Valfrè, zdobywszy się na odwagę, zapytała go o zakończenie jej choroby. Wewnętrzny głos odpowiedział jej: „Nie umrzesz z powodu tej choroby”. Chciała wiedzieć, kiedy wyzdrowieje. „Dnia 27, między 14 a 15 godziną”. Ufność biednej dziewczyny teraz już prawie nie miała granic. Konwulsje się potęgowały a ona, znakami, prosiła o portret swojego protektora. Wewnętrzne głosy przez cały czas dawały się słyszeć, wzbudzając w niej odwagę. Teraz była pewna, iż wyzdrowieje. przez cały czas pozwalała aplikować sobie środki lecznicze, ale wiedziała, iż są zbyteczne. Valfrè powiedział: „Wyzdrowiejesz także bez baniek, ale musisz przez cały czas pozwalać je sobie aplikować, dla miłości Boga oraz dla posłuszeństwa twoim rodzicom”.

Wieczorem 25, będąc sama z ojcem, poinformowała go o otrzymanych sekretach, zapewniając, iż w poniedziałek, między 14 a 15, zostanie uzdrowiona. Następnego dnia to samo powiedziała mamie. Rodzice zabronili jej mówienia o tych rzeczach innym osobom. Tymczasem powiedziała to osobom zaprzyjaźnionym, dodając: „Gdybym nie była pewna, nie mówiłabym o tym”. W poniedziałek o 13 godzinie przychodzi do niej z wizytą lekarz: zastaje ją w gorszym stanie, gorączka jest bardzo wysoka. Powiedział jej: „bądź cierpliwa, ponieważ twoja choroba potrwa jeszcze długo”.

Po odejściu lekarza prosiła mamę, aby pozostawiła ją samą i zwróciła się z prośbą do Ojca Valfrè, aby przypomnieć mu obietnicę. Była godzina 14. Niespodziewanie poczuła się pełna sił, jak gdyby nigdy nie była chora. Zawołała mamę. Kazała sobie zdjąć bandaże z rąk, samodzielnie usiadła na łóżku i zaczęła poruszać ramionami i nogami, aby pokazać, iż rzeczywiście jest uzdrowiona. Mama pobiegła zawołać męża, który mógł tylko stwierdzić, iż cud nastąpił właśnie w sposób i w czasie, jakie przepowiedziała jego córka. Lekarze natychmiast uznali, iż tak nagłe i tak całkowite uzdrowienie nie mogło nie być cudowne, tym bardziej, iż chora nie tylko została niespodziewanie uwolniona od wszystkich swoich dolegliwości, ale także od wszystkich nieuniknionych następstw.

W dniu 1 października, wcześnie rano, cała rodzina udała się do kościoła Świętej Marii Magdaleny, aby uczestniczyć, w zamówionej przez ojca, uroczystej Mszy dla podziękowania Bogu za wielką łaskę udzieloną przez wstawiennictwo Ojca Valfrè, którego, z wzrastającą czcią, turyńczycy zaczynali nazywać świętym.

PO ŚMIERCI

W biografiach Błogosławionego Valfrè prawie nigdy nie brakuje rozdziału zatytułowanego: Łaski i cuda dokonane przez Boga, za wstawiennictwem Ojca Valfrè, po śmierci. Rozpoczyna się od Alesandro Schiavino, który ucierpiał od wybuchu płynnej cyny, co doprowadziło go do budzącego litość stanu. Powinien oślepnąć, tymczasem, po wezwaniu O. Valfrè, zapadł w głęboki sen, tak iż uważano go za umarłego, i obudził się, cudownie uzdrowiony, bez lekarstw i bez operacji.

W tym samym – 1711 – roku, krnąbrny syn, korzystając z nieobecności ojca, chce wyjść z domu, w złych zamiarach. Matka, niezdolna do zatrzymania go, wzywa Ojca Valfrè. Zanim modlitwa się skończyła, młodzieniec został zatrzymany przez niespodziewaną i bolesną ranę na jednej nodze, która go unieruchomiła na pięć dni i niespodziewanie została uleczona po powrocie ojca.

W kwietniu 1710 roku, Raineri Giovan Battista został uzdrowiony, prawie niespodziewanie, z bardzo gwałtownych boleści trzewi, po samym tylko wezwaniu Ojca Valfrè.

W 1712 roku dziecko mające 19 miesięcy dotyka gorącą patelnię, powodując bardzo brzydką ranę na lewej ręce. Nadbiega służąca, Maria Colomba, która ma je pod opieką, usiłuje założyć pobieżny opatrunek, gotowanym winem, ale dziecko krzyczy bardziej niż przedtem.

Poczciwa kobieta wzywa Ojca Valfrè. Dziecko zasypia i budzi się rano, całkowicie wyleczone.

Można by długo kontynuować przytaczanie faktów, niekiedy naiwnych, a czasami tak poważnych, iż wprawiają w zakłopotanie choćby najbardziej sceptyczny umysł. Wobec takich cudów, zdziałanych przez Błogosławionego Valfrè, doświadcza się przykrości, gdy trzeba stwierdzić, iż do jego kanonizacji brakuje tylko jednego cudu. To prawda, iż istnieją krótsze drogi do osiągnięcia równoważności tytułu, ale z powodu posiadanej małej wiary, należy mniemać, iż najpewniejszą drogą pozostaje droga cudu. o ile go brakuje, to nie dlatego, iż Błogosławiony utracił swoją możliwość wstawiennictwa. Wina znajduje się w modlitwie. Ilu dzisiaj jeszcze jest pobożnych, którzy proszą Błogosławionego Valfrè? Mówimy o kanonizacji, ale czemu służyłaby kanonizacja, gdyby wśród wiernych, a zwłaszcza wśród kapłanów, nie odrodziła się prawdziwa pobożność? Reforma i odrodzenie życia religijnego diecezji nie może być powierzone tylko programom duszpasterskim. Kult dla tak aktualnego świętego jak Błogosławiony Valfrè może stać się wzorem cnoty dla wiernych i bodźcem uświęcenia kapłanów. Valfrè jest świętym, o którym należy publicznie mówić. Czułbym się zrekompensowanym za trud, gdyby ktoś zechciał z tych stronic czerpać przykłady i argumenty mogące pobudzać wiernych do modlitwy i do kultu, aby otrzymać cud, który dałby nam euforia z możności czczenia go na ołtarzach w pełni blasku świętości, i przedstawiłby kapłanom motywy do uświęcenia i do gorliwości.

*Publikowany tekst to rozdział książki: Cesare Fava, Vitae tempi del Beato Sebastiana Valfrè, Torino 1984, ss. 97-145, Oratoriana 65(2010), s. 106-143; tłumaczył: ks. Mieczysław Stebart COr

[1] Valfrè nie wydaje się podzielać tych opinii, pisze bowiem: „Ile raz skromna twarz ukrywa lubieżne usposobienie i ile razy spuszczone oblicze ukrywa pyszne usposobienie”.

[2] o ile kazanie w Roku Jubileuszowym 1700, zachowane w Arch. Orat. Filip., co jest najbardziej prawdopodobne, jest przemówieniem wygłoszonym z okazji nabożeństwa jubileuszowego odprawianego na Piazza Castello, wobec potężnego tłumu, przybyłego z całego Piemontu, oraz wszystkich Biskupów, Arcybiskupów i władz księstwa, włącznie z całą rodziną królewską, musimy stwierdzić, iż chodzi o kazanie, niewątpliwie dobrze udokumentowane, ale które nie przekracza granic przyzwoitego nauczania parafialnego.

[3] Kardynał gwałtownie zmienił opinię; albowiem zachowało się kilka jego listów do Błogosławionego, z których ujawniają się uczucia głębokiego szacunku i poważania.

[4] „Cierpię widząc zmieniającą się należytą dyscyplinę i widząc, iż Senat Sabaudii wyrządza nam krzywdę, gdy podejmuje się zmieniać zwyczaje świętych prałatów, którzy nas poprzedzili… Proszę Waszą Wielebność, aby zechciał chronić biedny kościół Genewy przekonany, iż jego przełożony jest do Ojca przywiązany z wielkim szacunkiem… „

[5] Epizod ten jest opowiadany we wszystkich biografiach począwszy od pierwszej, anonimowej, z 1748 roku.

[6] tłumaczenie: nieznane nie nęci; nie pragnie się czegoś o czym się nie wie, iż istnieje (przypis filipini.eu)

[7] Autor dokonuje tutaj dzisiaj już nieaktualnych przeliczeń na wartości lirów w latach osiemdziesiątych XXw.

[8] Aby zrozumieć to zdarzenie, trzeba poznać ówczesne zwyczaje. Viriglio na 208 stronie II tomu cytowanego dzieła przypomina, iż już C. Emanuel I zadekretował: „Zakazujemy każdej osobie, z jakiegokolwiek stanu lub stopnia chodzenia w nocy po mieście bez światła lub noszenia latarni fałszywych lub innych podrobionych świateł, pod karą stu skudów oraz trzech przeciągnięć postronkiem (zarządzenie publiczne z 3 stycznia 1582 roku). W mieście były tylko cztery latarnie na czterech bramach oraz kaganki, które płonęły przed Świętymi. Pierwsze oświetlenie: powstało dop1ero w 1675 roku latarniami na narożnikach wszystkich ulic. Umieszczone były na potrójnych lub poczwórnych długich żerdziach, z których zwisały klatki z woskowanego płótna z żelaznym krążkiem w środku, na którym płonął łój, wydzielający więcej smrodu niż światła. Po wprowadzeniu szkieł, jeszcze za życia Valfrè zaczęło się obrzucanie kamieniami z następstwami grzywny w wysokości 200 skudów plus 15 złotych skudów nagrody dla zgłaszających.

za: Oratoriana 65(2010)

Nowenna za wstawiennictwem bł. Sebastiana Valfrè ZOBACZ↓

więcej o bł. Sebastianie ZOBACZ↓

Idź do oryginalnego materiału