Kilku się biło, jeden skorzystał. 50. festiwal filmowy w Gdyni

2 dni temu
Zdjęcie: 50. FPFF


Nagrodzeni Złotymi Lwami „Ministranci” nie są najlepszym filmem w dorobku Piotra Domalewskiego. Ciekawie jednak łączą w sobie społeczną wrażliwość z przystępną formą. To kino, które spodoba się widowni.

W Gdyni w tym roku strasznie wiało. Pogoda dosłownie pogorszyła się wraz z otwarciem jubileuszowej, 50. edycji Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych. niedługo wyszło słońce, ale ciepło – takie prawdziwe, dwudziestokilkustopniowe – już nie wróciło.

Wspominam o tym nie po to, by kreślić widokówki znad morza. Powód jest inny: wiatr od dekad pozostawał nieformalnym symbolem tego wydarzenia. Wiał i zwiastował zmiany społeczno-polityczne. Albo wejście na scenę nowej generacji filmowców. Wiał, kiedy polskie kino cierpiało na kryzys tak duży, iż nie przyznawano głównej nagrody. A także gdy prezentowano tu filmy, które zaraz potem stawały się klasykami.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu

Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.

Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram

Wpadłem właśnie przez ten wiatr w pewną pułapkę. Co dwanaście miesięcy przyjeżdżałem do Gdyni i liczyłem, iż obejrzę tu najznakomitsze rodzime produkcje (co czasem się sprawdzało), które potem odbiorą laury – sprawiedliwie wygra najlepszy w stawce. Dopiero z czasem zrozumiałem, iż – jakkolwiek to zabrzmi – niekoniecznie o sam finał tu chodzi; iż czasem triumfują faktycznie najwybitniejsze tytuły w konkursie, a czasem nie. I iż nie ma się co obrażać.

Z empatii

Znam już końcowy werdykt i wiem, iż miałem w tym roku mocne otwarcie: jako pierwszych, w poniedziałek o 9 rano, obejrzałem „Ministrantów” Piotra Domalewskiego, którzy w trakcie sobotniej gali okazali się największym zwycięzcą. Opowieść o grupce tytułowych ministrantów, którzy chcą „wziąć sprawy w swoje ręce” i pomagać parafianom – zdobyła Złote Lwy, Nagrodę Publiczności, sam Domalewski odebrał też statuetkę za scenariusz.

I choć uważam, iż jego debiutancka „Cicha noc”, a choćby „Hiacynt”, były filmami wyraźnie lepszymi, „Ministranci” mają w sobie energię, która spodoba się widowni. Scenariusz mógłby być bardziej dopracowany (a religijna metaforyka mniej dosadna), a mimo to twórcy trafiają: nie zapominają o swoich nastoletnich bohaterach, mają wobec nich sporo empatii, do tego Domalewski udanie łączy tu przystępną, momentami wręcz łotrzykowską formę ze społecznym słuchem rodem z kina uwielbianego przez siebie Mike’a Leigh.

Pokazuje coś jeszcze: może dobro wszczepione jest w nas od początku i nie ma sensu narzekać na „obecną młodzież”? Może ona zawstydza dorosły świat, motywując się przy tym chrześcijaństwem?

Drugim filmem, który obejrzałem, było „Nie ma duchów w mieszkaniu na Dobrej” Emi Buchwald – wspaniale opowiedziana i zagrana historia czwórki rodzeństwa, współczesnych trzydziestolatków, którzy muszą się mierzyć z odrzuceniem, stratą, lękiem. Dawno w polskim kinie nie było tak wielkiego wyczucia na kwestie zdrowia psychicznego i ludzkiej kruchości.

Debiut Emi Buchwald to kino najcudowniej od lat opowiadające w Polsce o rodzinie. U reżyserki najbliżsi to ludzie tacy jak my, pełni kompleksów i problemów, ale też gotowi okazać sobie wsparcie

Damian Jankowski

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

Debiut Buchwald – w sobotę nagrodzonej Złotym Pazurem i statuetką za reżyserię – to bodaj najciekawsza pozycja na mapie tegorocznej edycji, również najlepiej pomyślana i zagrana. Film z wybornymi dialogami, jednocześnie celny w swojej diagnozie oraz wyciszony, przepełniony wewnętrznym ciepłem.

To także kino najcudowniej od lat opowiadające o rodzinie – nie na zasadzie bezsensownych sloganów, gloryfikujące ją lub upodlające. U reżyserki najbliżsi to ludzie tacy jak my, pełni kompleksów i problemów, ale też gotowi okazać sobie wsparcie.

Zaskoczeń brak?

Dalej było jak co roku. W Konkursie Perspektywy prezentowano interesujące tytuły, ale niemające szans, by spodobać się szerszej publiczności. A Konkurs Główny to misz-masz. Filmy prężące muskuły („Chopin, Chopin!”, „Franz Kafka”) konkurowały z bezpretensjonalną energią i zabawą popkulturą („Larp”, „Życie dla początkujących”) oraz z produkcjami poprawnymi, choć spóźnionymi („Klarnet”) albo wyraźnie słabymi („Vinci 2”, „Wielka Warszawska”, „Trzy miłości”, „Terytorium”) – te ostatnie nie powinny się w ogóle znaleźć w sekcji.

Było przewidywalnie. Władysław Pasikowski znowu opowiedział o ostatnim sprawiedliwym („Zamach na papieża”) i tym razem wyszedł na tym (znacznie) lepiej niż przy „Kurierze” (choć byłem, przyznaję, chyba „ostatnim sprawiedliwym” obrońcą nowego filmu wśród krytyków w Gdyni). Wojciech Smarzowski ponownie tropił polskie patologie i ponownie przesadził. W „Domu dobrym” bardziej niż ofiary przemocy interesowała go przemoc.

Promocja!
  • Katarzyna Mąka-Malatyńska

Agnieszka Holland
OUTLET

10,00 35,00 Do koszyka

To zresztą problem od lat gnębiący nasze kino, widoczny i w tegorocznym konkursie. Twórców bardziej niż postacie, które powołują do życia, oraz możliwości filmowego języka, zajmuje temat jako taki. On ma być źródłem i szczytem opowieści, najczęściej pary starcza mu na pierwsze trzydzieści minut, później przychodzi zgrzytanie zębami (widowni).

Zdarzały się oczywiście wyjątki. Czasem reżyserki i reżyserki odchodzili od presji nakazującej ZROBIENIE FILMU NA WAŻNY TEMAT, pozwalali sobie na twórczą swobodę, na luz. Takie było wspomniane „Nie ma duchów…” czy mieszające humor z powagą „Życie dla początkujących”, taki był zaskakujący „Capo” o wyzysku imigrantów w Polsce, a choćby „Światłoczuła” (w pewnych aspektach to film znakomity, w pewnych mniej).

Kiedy myślę o tym ostatnim tytule, mam przed oczami Matyldę Giegżno i jej zachwycającą główną rolę, słusznie nagrodzoną statuetką dla najlepszej aktorki. Giegżno w filmie Tadeusza Śliwy nie tylko na dwie godziny stała się osobą niewidomą, stworzyła poza tym wielowymiarową postać: jednocześnie pogodzoną i niepogodzoną z losem, radykalnie otwartą wobec świata i czasami nieufną wobec niego. Występ warty każdej nagrody.

Podobnie z innymi wyróżnieniami aktorskimi na sobotniej gali. Słusznie doceniono Karolinę Rzepę za „Nie ma duchów…”, słusznie statuetkę odebrał Andrzej Konopka za wielowymiarową rolę ojca-komendanta w brawurowym „Larpie”. Przyjemnym momentem wieczoru był również laur dla nastoletniego Filipa Wiłkomirskiego za debiut aktorski w „Bracie” (konkurencja była tu nad wyraz silna!).

Jedynym (drobnym) zaskoczeniem może być pominięcie Eryka Kulma, wcielającego się w rolę Chopina w filmie Michała Kwiecińskiego, i nagrodzenie Idana Weissa, filmowego Franza Kafkę w wizji Agnieszki Holland. Wydawało się po prostu, iż Kulm ma w tym roku lepsze notowania. Ale rola Weissa jest równie wybitna – to taki Kafka, jakiego sobie wyobrażacie, i ktoś zupełnie inny.

I co? I nic

Miałem w ogóle przez większą część tegorocznej edycji wrażenie, iż jest ona wspomnianym starciem dwóch wielkich produkcji o dwóch wielkich geniuszach. Oba cechują się pewnym pomysłem na siebie – „Chopin, Chopin!” to tak naprawdę opowieść o śmierci, a „Franz Kafka” refleksja o labiryncie geniuszu – i wyśmienitą stroną wizualno-produkcyjną. W obu też jednak są rysy, hamujące je, czasem na ostatniej prostej, przed metą z napisem „dzieło spełnione”.

Ironia losu polega na tym, iż nie wygrał żaden z dwójki (drugi zdobył Srebrne Lwy), a jury pod przewodnictwem Magnusa von Horna postanowiło nagrodzić głównym laurem film Domalewskiego, idealne wręcz kino środka.

Jak co roku w ostatnich latach finałowa gala miała swój ciężar. Emi Buchwald apelowała o większe wsparcie dla debiutantów, natomiast Agnieszka Holland przyznawała, iż „jesteśmy na Titanicu”, zaś filmowcy muszą być jeszcze odważniejsi i robić mocne kino.

A co myślę o końcowym werdykcie? Nic, podchodzę do niego bez większych emocji. W ostatnich edycjach psioczyłem (jedynie triumf „Kosa” dwa lata temu aprobowałem), teraz – jak wspomniałem – uczę się stoickiego podejścia do kina. Jasne, iż gdyby to ode mnie zależało, jeszcze mocniej nagrodziłbym Buchwald. Lub przyznał więcej nagród „Larpowi”. Albo jakkolwiek docenił „Życie dla początkujących”. Ale też świetnie było widzieć euforia chłopaków występujących w „Ministrantach” oraz ich dyrygenta, jednego z najzdolniejszych reżyserów pokolenia.

Ostatecznie festiwal w Gdyni rządzi się swoimi prawami. Co roku jest wietrznie. Wiatr wieje, kędy chce. I to w zasadzie w porządku.

Idź do oryginalnego materiału