Kaznodziejstwa nie należy likwidować, by zastąpić je milczącym świadectwem. Lepiej je zreformować.
Wykład wygłoszony 20 października 2024 r. przez prof. Chantal Delsol z okazji przyznania jej doktoratu honoris causa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego jest tyle intrygujący co – momentami – irytujący. Problem, o którym mowa w wykładzie, Delsol opisuje z perspektywy filozofki, historyczki idei, obserwatorki wielowiekowych procesów. Prawie nie ma w nim jednak perspektywy teologicznej, skutkiem czego błyskotliwe konstatacje autorki momentami rażą uproszczeniami.
Nie otwierać ust
Główna myśl wykładu prof. Delsol opiera się na opozycji między kaznodziejstwem a świadectwem. To pierwsze – jako nieskuteczne – należy porzucić. To drugie – jako współcześnie jedyne skuteczne – winno stać się wyłączną strategią duszpasterską Kościoła.
Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.
Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Delsol twierdzi, iż świadek „nawracać powinien […] jedynie poprzez swoją własną osobę, swoje własne postępowanie. Niech nie otwiera ust, przynajmniej na razie. O wiele za dużo już mówiliśmy i zbyt często TYLKO mówiliśmy. Potrzebujemy długiego okresu wstrzemięźliwości – mam na myśli wstrzemięźliwość od słów, od kazań. Pozwólmy ujrzeć, pozwólmy ukazać żywą postać dobrej nowiny”.
Z teologicznego punktu widzenia trudno się jednak z tym zgodzić. Jak mi powiedział student na wykładzie z homiletyki, jeśliby wziąć propozycję prof. Delsol na serio, trzeba by porzucić studia teologiczne – a już na pewno kaznodziejskie – i rozejść się do domów. Jestem głęboko przekonany, iż Dobra Nowina przetrwała przez minione stulecia wcale nie „POMIMO istnienia kaznodziejów” – jak sugeruje Delsol – ale zarówno dzięki świadectwu, jak i dzięki słowu.
Wezwanie do uczynienia kaznodziejów – szeroko rozumianych jako wszyscy, którzy w Kościele głoszą słowo – świadkami nie jest oczywiście nowe. Dość przywołać klasyczne już przecież zdanie papieża Pawła VI z adhortacji „Evaneglii nuntandi” wydanej w roku 1976: „Człowiek współczesny chętniej słucha świadków aniżeli nauczycieli; a jeżeli słucha nauczycieli, to dlatego, iż są świadkami”.
Między perspektywą Pawła VI a tą zaproponowaną przez prof. Delsol jest jednak jedna ważna różnica. Papież mówi jedynie o zasadniczej zmianie w obszarze odbioru tego, co Kościół (i nie tylko Kościół) mówi. Kościół spotyka nowego człowieka, któremu nie wystarczy już urzędowy autorytet jakiegokolwiek nauczyciela, w tym kościelnego kaznodziei. I właśnie dlatego trzeba uzupełnić przepowiadanie słowa świadectwem życia. Inaczej kaznodzieja przestaje być wiarygodny.
Despotyzm kościelny
Perspektywa Delsol jest szersza. Owszem, ona też uważa, iż „zbyt długo wierzono, iż słowo autorytetu wystarczy. Samo słowo to jednak dogmatyzm”. Współcześni ludzie nie chcą słuchać kazań, ponieważ – nieco uogólniając – nie bardzo chcą słuchać kogokolwiek.
Ale prawdziwy powód postulowanej opcji na rzecz świadectwa jest inny. Ludzie nie chcą słuchać kościelnego gadania, ponieważ – jak twierdzi filozofka – „słowo uległo zbrukaniu, ponieważ przekształciło się w dominację. Cała instytucja stała się despotyczna”. W konsekwencji „nie możemy dalej wyobrażać sobie misji jako głosu autorytetu panującego nad ciałami i duszami. Nie możemy już być autorytarnymi kaznodziejami, ponieważ ludzie już nas nie słuchają”.
Dobra nowina przetrwała przez minione stulecia wcale nie „POMIMO istnienia kaznodziejów” – jak sugeruje Delsol – ale zarówno dzięki świadectwu, jak i dzięki słowu
ks. Andrzej Draguła
W takim ujęciu wykład prof. Delsol stanowi suplement do jej głośnej książki „Koniec świata chrześcijańskiego”, w której przedstawia ona swój pogląd na powody obecnego kryzysu Kościoła, a adekwatnie na upadek christianitas jako pewnej formacji religijnej, kulturowej i społecznej jednocześnie. Powodów upadku tej cywilizacji zbudowanej na religii chrześcijańskiej filozofka upatruje przede wszystkim w uleganiu przez Kościół pokusie władzy nad społeczeństwem i jednostkami.
„Chrześcijaństwo panowało przez szesnaście wieków (od Teodozjusza, czyli od końca IV, do połowy XX wieku). «Panowało», czyli było w taki czy inny sposób powiązane z władzą; panowało nad duszami, a przez kilka stuleci także nad ciałami. Towarzyszyło podbojom politycznym, by realizować misję na nieznanych sobie jeszcze terenach” – mówiła w wykładzie.
Jej ocena tej wielowiekowej strategii jest jednoznacznie negatywna: „Niemożliwe jest jednak, aby ludzie, kimkolwiek by byli, nie nadużyli tak długiej i znaczącej dominacji. Zawsze niedobrze jest zbyt długo być najsilniejszym – człowiek nie może się temu oprzeć i staje się despotą”. Despotyzm jest według niej koniecznym skutkiem zbyt długiego posiadania władzy. Dzisiaj trzeba jej się po prostu wyrzec.
Rezygnacja z władzy
Nie ulega wątpliwości, iż władza duchowa Kościoła niejednokrotnie przekształcała się we władzę społeczną z absolutystycznymi tendencjami. Zgadzam się z Delsol, iż gwałtowne procesy sekularyzacyjne powodowane były „wstrętem do nadmiernej władzy, jaką [duchowni] sprawowali nad ciałami i duszami”. Przykład Quebeku, francuskojęzycznej prowincji Kanady, do którego odwołuje się Delsol, jest znamienny, choć niejedyny.
Niejednokrotnie pisałem, iż tzw. strajki kobiet w roku 2020 były buntem przeciwko religii postrzeganej jako sytuacja opresyjna. Młodzież do dzisiaj kojarzy religię i Kościół nie z wyzwoleniem, ale z opresją. I fakt, iż to stanowisko opiera się w dużej mierze na niezrozumieniu przesłania Kościoła, kilka zmienia, ponieważ samo przesłanie przekazywane bywa opresyjnie: z akcentem na wykluczenie, ekskomunikę, a choćby karę wieczną, której – przyznajmy – niewielu się lęka.
- Ks. Andrzej Draguła
Kościół na rynku
Podczas jednej z konferencji, których ostatnio miałem dosyć dużo, pewien ksiądz przyznał, iż sam dojrzał do pełniejszego rozumienia sakramentu pokuty, gdyż sensem nawrócenia nie jest – jak sobie to wreszcie uświadomił – wzbudzić w ludziach poczucie winy tylko po to, by potem okazać w konfesjonale władzę nad duszami. Ciało i dusza człowieka, jego doczesność i wieczność nie są własnością Kościoła ani czymś bezgranicznie poddanym władztwu księdza. Nieliczący się z wolnością człowieka „rząd dusz” niejednokrotnie prowadził do duchowej (i nie tylko) przemocy, czego przestępstwo pedofilii oraz przemocy wobec bezbronnych dorosłych wśród duchownych jest najsmutniejszym przykładem.
Jak zauważa Delsol, „trudność dla duchownych Kościoła polega na zaakceptowaniu utraty władzy”. Nie chodzi tutaj oczywiście o rezygnację z władzy sakramentalnej, ale chodzi o takie jej sprawowanie, które jest służbą, a nie demonstracją władzy, która staje się przemocą.
Milczenie zamiast mówienia?
Już w książce „Koniec świata chrześcijańskiego” – powołując się na Camusa – Delsol pisała: „Gdy nie można być potęgą, można być przykładem”. Zamiast sprawowania władzy przyszłością Kościoła powinno być „używanie cichych cnót”. To właśnie głownie tej idei poświęcony jest jej wykład „Misja i osoba świadka”.
W tej optyce teza prof. Delsol staje się oczywista i konsekwentnie sformułowana: „Misja musi się zmienić. Musi przestać być podbojem, a stać się zwyczajnym świadectwem. Chodzi o dokonanie zasadniczego zwrotu”.
I ta właśnie propozycja stanowi główny punkt mojej niezgody z francuską filozofką. Postuluje ona bowiem nie naprawę kaznodziejstwa i jego wzmocnienie świadectwem, ale zupełne porzucenie słowa na rzecz – jak to formułuje Delsol – zwykłego świadectwa: „Jeśli przez cały czas chcemy żywić szacunek dla naszego powołania misyjnego, to liczy się tutaj jedynie świadek, prosty, pokorny, zwyczajny, chcę powiedzieć: zwykły świadek. Nawracać powinien on jedynie poprzez swoją własną osobę, swoje własne postępowanie. Niech nie otwiera ust, przynajmniej na razie. O wiele za dużo już mówiliśmy i zbyt często TYLKO mówiliśmy. Potrzebujemy długiego okresu wstrzemięźliwości – mam na myśli wstrzemięźliwość od słów, od kazań. Pozwólmy ujrzeć, pozwólmy ukazać żywą postać dobrej nowiny”.
Zniesienie czy reforma?
Skąd taki radykalizm? Delsol zauważa: „Ogólnie jednak rzecz biorąc, mamy raczej przed sobą kaznodziejów, ani gorszych, ani lepszych od innych, krótko mówiąc ludzi, którzy czasami wydają się gorsi od innych, ponieważ ich autorytet daje im sposobność do wykorzystywania ludzkich słabości – spójrzmy na przypadki pedofilii”. Filozofka uważa, iż słowo połączone z autorytetem może stać się instrumentem przemocy.
Może, ale czy koniecznie musi? Czy to jest rzeczywiście wystarczający powód, by porzucić kaznodziejstwo i wszelkie słowo? Jak mówi łacińska sentencja, abusus non tollit usum (nadużycie nie znosi prawa do adekwatnego użycia). Kaznodziejstwa nie należy likwidować, by zastąpić je milczącym świadectwem. Należy je zreformować.
W ostatnim zdaniu Delsol postuluje, by zastąpić dogmatykę świadectwem. Moim zdaniem należy zastąpić przepowiadanie dogmatyczne – jeżeli gdzieś takie jest – przepowiadaniem kerygmatycznym. Postulat ten nie dotyczy wyłącznie dogmatyki teologicznej, ale także dogmatyki moralnej, bo to ona bywa narzędziem opresji. Papieża Franciszka postulat uprawiania teologii kontekstualnej oraz jego teologiczna teza, iż łaska bazuje nie tylko na naturze, ale także na kulturze – obie te kwestie domagają się pilnej analizy, dogłębnych studiów i kaznodziejskiej adaptacji.
Powtórzę raz jeszcze: nie każde słowo kaznodziejskie, nie każdy przejaw „kościelnego gadania” musi być z konieczności przejawem duchowej przemocy, źle rozumianej władzy i instytucjonalnej opresji. Słowo kaznodziejskie – owszem – domaga się uzdrowienia, ale nie zniesienia.
Cierpliwość kaznodziejska
Jak jest relacja między kaznodziejstwem a świadectwem? W wizji Chantal Delsol są to rzeczywistości opozycyjne i wręcz wykluczające się. Kaznodziejstwo jest statyczne, martwe, teoretyczne, dogmatyczne i wyabstrahowane. Świadectwo natomiast jest żywe, dynamiczne, konkretne, egzystencjalne, kontekstualne, zmienne. Oczywiście, iż w skrajnych modelach można tak opisać obie rzeczywistości. Czy jednak jest to opis prawdziwy? Z punktu widzenia teologii – nie. Filozofka twierdzi, iż „wygłoszenie kazania nie jest działaniem. Jest teorią działania”.
Świadek może okazać się świetnym i przebiegłym manipulatorem, jeżeli tylko z własnego świadectwa zechce uczynić – według niego oczywiście – jedyny prawdziwy model świadczenia o Bogu
ks. Andrzej Draguła
Jako wykładowca homiletyki nie mogę się z tym zgodzić. Kazanie – myślę tutaj przede wszystkim o homilii niedzielnej głoszonej w kontekście liturgii eucharystycznej – z punktu widzenia sakramentalnej teologii słowa jest performatywne, skutecznie działające w obszarze łaski. To, iż nie zawsze jest skuteczne w obszarze bezpośredniego nawrócenia i nie wywołuje natychmiastowych efektów wow, to prawda, ale pozwólmy działać łasce.
„Zwyczajny świadek jest zatem cierpliwy i nie patrzy na upływający czas: pozwala wolności iść swoją drogą. Każdy świadek, choćby jeżeli nikogo nie nawróci, pozostawia po sobie na świecie ślad, którego zalążki są nieodgadnione” – zauważa Delsol. Czyż tego samego nie można powiedzieć o kaznodziei, który – jeżeli ufa Bożej mądrości, a nie swoim retorycznym talentom – także pozostawia ślad po słowie, którego zalążki są nieodgadnione? Mamy zbyt wiele dowodów tego, jak w kimś przez lata pracowało słowo kaznodziejskie, zanim wydało plon, żeby porzucać zupełnie wiarę w jego skuteczność.
Świadek i manipulator
Jedno trzeba przyznać prof. Chantal Delsol. Jej fenomenologia świadka jest bardzo pięknie i przekonująco nakreślona.
Absolutnie zgadzam się z tą wizją świadectwa jako rzeczywistości żywej, bogatej, niejednoznacznej. Tak, „świadectwo jest mediacją: wiadomością, podpisem, nośnikiem znaczenia”. Tak, świadectwo działa „poprzez żywe wydarzenia, w których niespokojna i niebezpieczna egzystencja, jeszcze niespisana, a choćby nieznana, niesie swoje przesłanie, przesyłkę bez załączonego do niej adresu”. Tak, „świadek sam zastawia siebie przy stole do gry”. Tak, „nie trzeba zresztą wcale być kimś wielkim, aby zaświadczać – liczy się świadectwo, nie świadek”.
I jeszcze jedno „tak”: „każde świadectwo jest inne, ponieważ opatrzone zostaje osobistym podpisem świadka: każdy świadczy na swój własny sposób i swoim własnym charakterem pisma. Wszystko dzieje się tak, jakby ludzkie świadectwo świadczyło również o nieskończonej różnorodności relacji między Bogiem a człowiekiem”.
Ta wizja świadka jest bardzo poruszająca i przekonująca, ale jednocześnie chyba jednak nazbyt wyidealizowana. Świadectwo może być przecież bardzo niebezpieczne. Jak słusznie zauważa Delsol, „świadek nie komunikuje czegoś, komunikuje siebie w trakcie doświadczania tego czegoś. Daje siebie swojemu świadectwu, i ten dar inspiruje innych do tego, by go naśladowali”. W tym właśnie tkwi pułapka świadectwa, które – chcąc nie chcąc – jest skoncentrowane nie tyle na owym zewnętrznym przedmiocie świadectwa, ile na samej osobie świadka, której doświadczenie Boga może być wysoce subiektywne, a może choćby zafałszowane.
O kryzysie wiary i religijności z ks. Andrzejem Dragułą rozmawia Zbigniew Nosowski
Dorzucając łyżkę dziegciu, trzeba powiedzieć, iż świadek może okazać się świetnym i przebiegłym manipulatorem, jeżeli tylko z własnego świadectwa zechce uczynić – według niego oczywiście – jedyny prawdziwy model świadczenia o Bogu. Tak, to prawda, iż „posłaniec wie, iż nie jest do końca przejrzysty – może co najwyżej wskazywać, w dodatku w nieporadny sposób”.
Odwołując się do klasycznego już rozróżnienia, trzeba powiedzieć, iż świadek winien być ikoną odwołującą do rzeczywistości, o której świadczy. Niestety, skupiony na sobie, nabiera niekiedy cech idola. Kogo będą naśladowali ci, którzy za nim pójdą?
Słowo i życie
Prof. Delsol pisze: „Apostoł misyjny powinien przede wszystkim być świadkiem, to znaczy dawać siebie w zastaw (męczeństwo), aby samemu stać się uosobieniem tego, co głosi”. Słowo „męczeństwo” jest tutaj kluczem. Jak dobrze wiemy, greckie słowo martyr pierwotnie znaczyło tyle co „świadek”, a dopiero potem coraz bardziej ograniczano jego znaczenie do świadectwa krwi, czyli męczeństwa. W teologicznym ujęciu głoszenie słowa to martyria – forma realizacji świadectwa.
Te dwa nurty świadectwa – słowo i życie – od samego początku były obecne w życiu Kościoła i jego działalności misyjnej i duszpasterskiej. Obie formy mają swoje miejsce i ogrywają adekwatne im role. Są takie sytuacje, iż świadectwo słowa jest niemożliwe, ale są też i takie, gdy świadectwo słowa domaga się wyjaśnienia i uzupełnienia. Obie formy mają też swoje wady i zalety. Obie można zniekształcić. Słowo kaznodziejskie może stać się narzędziem opresji, a świadectwo życia – przekształcić się w manipulację.
Jedno jest pewne, obie formy świadectwa domagają się wielkiej pokory. W centrum nie może bowiem stanąć ani kaznodzieja, ani świadek, ale Ten, o kim głoszą swoim słowem bądź życiem.