Redaguję właśnie tłumaczenie drugiej części komentarza do Ps 118, autorstwa św. Ambrożego z Mediolanu. Nie dziwię się, iż jego kazania nawróciły św. Augustyna, bo biskup był mistrzem słowa. Komentarz najprawdopodobniej był wygłoszony w formie kazań lub nauk (w tekście zostały subtelne ślady, które na to wskazują), które ktoś spisał i zredagował, a potem już poszło. Jak dobrze, iż byli tacy gorliwcy, bo szkoda, żeby takie cuda przeminęły.
W tej części Ambroży często wraca do tematu męczeństwa. Co prawda urodził się dobre kilkanaście lat po edykcie mediolańskim, więc żadnych większych prześladowań nie doświadczył, bo te w czasie panowania Juliana Apostaty (361–363) nie miały brutalnego charakteru. Temat jest mi znany, w końcu sporo piszę o świętych Kościoła, w tym męczennikach, jednak dopiero czytając Mediolańczyka, poczułam dramat wyboru, przed którym stawali moi przodkowie w wierze. Niewątpliwie świadczy to o talencie mówcy, ale też jak głęboką były one traumą dla wspólnoty, w której pamięć o nich była na tyle intensywna, iż ich wspomnienie było skutecznym środkiem retorycznym. Gwoli przykładu jeden z fragmentów, który mówi o męczeństwie:
Z jaką euforią mówi to [Gdyby Twoje Prawo nie było moim rozważaniem, prawdopodobnie zginąłbym w moim poniżeniu, Ps 119[118]92] dzisiaj ten, który w męczeństwie zniósł liczne plagi wypróbowany przez różne tortury: sadzanie na koniku służącym do tortur, wieszanie na haku, sieczenie batem z ołowianymi kulkami, przypiekanie żelazem, przebicie mieczem. Mógł zginąć, gdyby nie rozmyślał nad Prawem i gdyby nie miał przekonania, iż przyszłe kary będą cięższe od obecnych.
Ambroży z Mediolanu, Komentarz do Psalmu 118 (w przygotowaniu, Wydawnictwo Benedyktynów Tyniec)
„Przyszłe kary” to oczywiście piekło lub czyściec. Tak, kaznodzieja tu straszy, czy raczej wskazuje na to, iż nasze wybory mają realne i wymierne konsekwencje. Mnie uderzyła myśl, iż wierzący z pierwotnego Kościoła byli w stanie znieść tak wiele, jak rozcięcie na pół, kładzenie na rozpalonych blachach, odwiedziny ukochanych bliskich, który mieli za zadanie złamać męczennika swoimi prośbami i łzami, co dalej opisuje Ambroży, a ja mam problem z odcięciem się od sieci albo trzymaniem języka za zębami. Bez komentarza. Współcześnie też w Etiopii czy Korei Północnej moi współbracia doświadczają tortur i pozostają wierni Chrystusowi, a mi tak łatwo się usprawiedliwić stwierdzeniem, iż współcześni ludzie są słabsi, mniej zahartowani. Może po prostu powinnam zacząć się hartować, zamiast szukać wymówek?
Szczególnie iż Ambroży nie pozostawia złudzeń co do tego, Kto tak naprawdę stoi za zwycięstwem w zmaganiu o danie świadectwa:
Gdzie zaś diabeł staje do walki, tam obecny jest Chrystus, gdzie diabeł oblega, tam Chrystus daje umocnienie, broni duchowych murów. Ten więc, kto unika prześladowcy, odrzuca także Obrońcę. Kiedy jednak słyszysz: Wielu jest tych, którzy prześladują i uciskają mnie, nie bój się, ponieważ możesz powiedzieć: Jeśli Bóg z nami, któż przeciwko nam?
A to z kolei przypomniało mi historię z czytanej właśnie Autobiografii o. Joachima Badeniego. To wywiad-rzeka przeprowadzony przez Artura Sporniaka i Jana Strzałkę. Już po II wojnie światowej ojciec podzielił się ze swoją matką myślą: „Dobrze się stało, iż nie ożeniłem się przed wojną, bo przecież żyjąc na terenach zagarniętych przez bolszewię, dostałbym niechybnie kulę w łeb albo, w najlepszym przypadku, zostałbym zesłany na Sybir czy do Kazachstanu, jak to się zdarzyło naszym znajomym, no i co stałoby się z moją małżonką i dziećmi?”. Odpowiedź Alicji Ancarcrony-Habsburg jest precyzyjna jak cięcie skalpelem: „Synu, nie trzeba się bać życia!” (s. 18).
Nie ma w niej taniego pocieszania, nie ma użalania się, kiwania głową jak przyjaciele Hioba. Słyszę tu dźwięczne jak ostrze z dobrej stali męstwo (w końcu matka o. Joachima była potomkinią Wikingów) i nie dość, iż niesłychanie mi ono imponuje, to jeszcze mam poczucie, iż dobrze ustawia życiowe priorytety. Nie mamy wpływu na to, w jakich czasach żyjemy, ale mamy wpływ na to, jak je przeżyjemy (że tak sparafrazuję Tolkiena). Owszem, nakłada to na nas odpowiedzialność, ale też daje poczucie sprawczości i płynącą z niej wolność. A od smaku tej ostatniej lepszy mają tylko cnoty teologalne. Stawka jest więc wysoka, a piłka – wciąż w grze. Zwyciężajmy, w końcu jesteśmy z królewskiego rodu!