Płodność kobieca zaczyna się w wieku dziecięcym – jako dar, ale też jako przestroga. W wieku dojrzałym, wraz z chorobą, która zniszczyła moją płodność, jest smutnym szamotaniem się z tym, co z niej pozostało.
Fragment książki „Endo. Sztuka akceptacji choroby”, Wydawnictwo Kultury Liberalnej, Warszawa 2025
Podałam lekarzowi podpisane papiery przez stół. Od operacji minęły cztery lata, postanowiłam odstawić pigułki antykoncepcyjne i zastąpić je tak zwaną spiralą. Pigułki łagodzą objawy endo, ale wywołują też wiele efektów ubocznych. Najbardziej niepokoi mnie ryzyko podwyższenia ciśnienia krwi oraz zatorów żylnych. Spirala, choć niewolna od efektów ubocznych, jest jednak z tego punktu widzenia bezpieczniejszym sposobem antykoncepcji. A dla mnie – bezpieczniejszym sposobem uspokajania endo.
– Dobrze, moja droga pani profesor, proszę przejść do pokoju zabiegowego i zdjąć ubranie od pasa w dół.
Poczułam wdzięczność za ten serdeczny zwrot. Szczególnie iż za chwilę musiałam pozbyć się, wraz z bielizną, mojego profesorskiego habitusu i ponownie zawisnąć na uskrzydlonym ginekologicznym krześle.
Po lewej stronie fotela stanęła pielęgniarka o zmęczonej twarzy i przyklapniętych włosach. Jak zauważyłam wcześniej, spod jej niebieskich dżinsów wystawały czerwone stringi. Po prawej stanęła druga, o lśniącej młodością twarzy i czarnych włosach zaczesanych w wysoki kok. Profesor ginekologii, z wypielęgnowaną brodą i w białym kitlu, pośrodku, między różnymi ekranami i narzędziami, jako maestro. Pomyślałam, iż tym razem to nie orkiestra, ale co najwyżej trio.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
Kolejne czynności następowały bardzo szybko, zgodnie ze scenariuszem, którego wysłuchałam w sąsiednim pokoju. Badanie USG. Wziernik – tu już syczę niezadowolona. Lekarz pyta, czy mnie boli, ale odpowiadam, iż to tylko nieprzyjemne uczucie, najnieprzyjemniejsze, jakie znam. Dezynfekcja. Proszę zakaszleć. Proszę złapać się za swoje dłonie i pociągnąć je jak najmocniej na boki. Powinien teraz wjechać aplikator ze spiralą.
W tym momencie orientuję się, iż coś poszło nie tak. Jest jakoś za dużo szarpaniny wokół mnie i jedna z procedur przeprowadzana jest chyba powtórnie. Profesor odwraca twarz w stronę pielęgniarki po lewej stronie i obsztorcowuje ją. Robi to jednak przyciszonym głosem, a ja nie rozumiem ani słowa. Ból jest taki, jakby ktoś uderzył mnie wewnątrz brzucha pejczem po jajnikach.
Pielęgniarka po mojej prawej ręce współczującym gestem kciuka głaszcze mnie przez chwilę po kolanie. Znów czuję wdzięczność, tym razem za ten kobiecy gest solidarności. Okropne wrażenie bycia przeszywaną czymś cienkim, przez otwór, który sięga, jak mi się wydaje, aż do samej głowy, powtarza się jeszcze raz. Aplikator wędruje do środka i zaczyna mnie boleć brzuch. Tępo, głucho, z przodu i na plecach, zupełnie jakby to był silny ból menstruacyjny.
– Proszę się nie denerwować, to tylko fragment spirali przesunął się po ściankach macicy – informuje lekarz, już zwyczajnym tonem. – Zaraz kończymy.
Aplikator i wszystkie narzędzia wyskakują ze mnie jedno po drugim. Jeszcze raz badanie USG. Koniec. Pielęgniarka w stringach prowadzi mnie delikatnie za łokieć do pokoju obok i kładzie na leżance z nogami do góry. Dostaję wodę i mogę odpocząć. Przed wyjściem z pracy zagląda do mnie jeszcze profesor. Odmieniony, w granatowej marynarce zamiast lekarskiego kitla. Upewnia się, iż mi się poprawia. Odwiedza mnie też czarnowłosa pielęgniarka i mówi, żebym nie spieszyła się z wyjściem.
Gdy wychodzę wreszcie na ulicę, uderza mnie gorąco pierwszej w tym roku idącej przez Europę fali ponadtrzydziestostopniowych upałów. Słońce pali z całkowicie bezchmurnego nieba. Budynki emanują ciepłem większym niż temperatura ciała. Wciąż trochę nieprzytomna, przypominam sobie, iż taka pogoda była także we wrześniu 2018 roku w Atenach. Pojechałam tam na międzynarodową konferencję organizowaną przez „The New York Times”. Byłam trochę zawiedziona: zaproszono mnie, abym poprowadziła panel, a ja wolałabym mówić. Kilka przypadkowych wymian zdań podczas wieczoru otwarcia uruchomiło wówczas dynamikę, o której marzy każdy intelektualista.
Rankiem spacerowałam budzącą się ateńską ulicą, słuchając słodkich piosenek Paula Simona. Dzwonek telefonu wyrwał mnie z przyjemnego zamyślenia.

– Z wieczornego panelu plenarnego wypadł właśnie jeden z mówców – usłyszałam głos menadżerki konferencji i nazwisko szefa fundacji XYZ. – Moderator pyta, czy wystąpi pani zamiast niego.
Niebywałe. Bliżej nieznana historyczka idei z Europy Środkowo-Wschodniej ma zastąpić na prestiżowej konferencji big white male in suit, potężnego białego mężczyznę w garniturze. Propozycja pochodzi od moderatora panelu, nestora amerykańskiego dziennikarstwa, z którym wymieniłam poprzedniego wieczora ledwie kilka zdań. Nie owijając w bawełnę, powiedziałam mu, co sądzę o kondycji liberałów przegrywających z populistami. Dokładnie te argumenty w Polsce za każdym razem wywoływały inbę, po której przyprawiano mi gębę symetrystki, w ogóle mnie nie słuchając. Tutaj uznano, iż to świeże i odważne myślenie.
Mijałam akurat sklepową witrynę i spojrzałam w nią jak w lustro. Ubranie miałam nie do występu. Niewystarczająco eleganckie, w porównaniu z tym, jak ubierali się tutaj paneliści. Wiedziałam, iż już tego dnia się nie przebiorę, mieszkałam u siostry pod Atenami, nie było mowy, by wrócić tam przed wieczorem. Ale pomyślałam, patrząc w to zaimprowizowane lustro:
– Masz swoją życiową szansę. Do roboty.
Luksusowy hotelowy apartament potężnego białego mężczyzny w garniturze był pusty i pozwolono mi z niego skorzystać. Mogłam odświeżyć się przed panelem w ten upiornie gorący dzień i trochę przygotować.
Potem zabrano nas taksówkami. Dyskusja miała odbyć się o zachodzie słońca, w samym sercu ateńskiej historii, na starożytnej agorze, zwykle dostępnej dla zwiedzających, a dziś zamkniętej i przygotowanej tylko dla nas.
Cykady hałasowały niemiłosiernie, a ja patrzyłam w stuporze na starożytne alejki. Myślałam o tym, iż oto spełniły się najpiękniejsze sny, jakie tylko może mieć człowiek zajmujący się historią filozofii. Mam mówić o demokracji i wolności w miejscu, po którym przechadzali się moi nieżyjący interlokutorzy. Moi adwersarze, moi najlepsi przyjaciele: Sokrates, Platon, Arystoteles. I mam powiedzieć dziennikarzom „The New York Times” i zgromadzonemu tłumowi międzynarodowych intelektualistów i polityków, jak uratować demokrację.
Ten podniosły nastrój skończył się dość raptownie. Pojawiło się uporczywe uczucie, iż dzieje się coś, co nie powinno się dziać. Coś było nie tak. Znajomy tępy ból pojawił się falą, najpierw w lewym biodrze, potem w prawym, wreszcie w krzyżu. Zdumiona nasłuchiwałam ciała.
Niestety, nie myliłam się. Zaczynał mi się właśnie okres. O tydzień za wcześnie. Nic ze sobą nie miałam, nie byłam przygotowana, a tu chodziło o publiczny występ. Moja endo rok później miała osiągnąć szczyt. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, iż nieregularność miesiączek była jednym z pierwszych symptomów tej zwyżki. Czy mam właśnie spaść z wysoka, jak Bellerofont, który chciał dorównać bogom? Chciałam dyskutować z Sokratesem, ale on nie miał przecież macicy. Co robić? Mam przez półtorej godziny siedzieć na białym krześle. Co będzie, gdy z niego wstanę? Zostawię czerwoną plamę? Czy będę myśleć o tym przez cały panel i popsuję wszystko? Czy będzie mnie bolało tak, iż nie będę mogła myśleć?
Przypominam to sobie, idąc po założeniu spirali skąpaną w lipcowym słońcu ulicą. Zastanawiam się nad tym, jak wszystkie pokolenia kobiet, jedno za drugim, muszą kontrolować swoją płodność. Jak ta płodność wymyka im się ciągle spod kontroli, zaskakuje. W moim przypadku to raczej walka, mordowanie jej pozostałości, po tym, jak i tak dawno jej już nie ma.
– Na 99,9 procent nie może pani mieć już dzieci – mówi mi profesor przed podpisaniem papierów dotyczących spirali.
Mówi to łagodnym głosem, ale ja czuję ukłucie w sercu. Są różne spirale, on ze względu na endometriozę, zaleca hormonalną. Taką, która będzie usypiać resztki mojego cyklu miesięcznego przez kolejne lata. Z tymi resztkami płodności medyczne trio rozprawia się niemal przemocą, z użyciem metalowych narzędzi i sześciu rąk. Ból, który mi pozostaje, jest jak zemsta ciała za próbę zatrzymania czegoś, co dawno przestało być darem dawania życia.
Kiedy byłam na progu dorosłości, było dla mnie oczywiste, iż w przyszłości będę miała dzieci. Przed zajściem w pierwszą i drugą ciężę odczuwałam niemal fizyczną tęsknotę za dzieckiem. Było to takie uczucie, jakbym pragnęła zapełnić pustkę w tym miejscu brzucha, w którym powinno się ono rozwijać. Często miałam ochotę objąć i przytulić to miejsce. Oczami wyobraźni widziałam roześmiane buzie biegnących w moją stronę szkrabów.
To pragnienie było wszechogarniające, w niektórych momentach większe niż jakiekolwiek intelektualne namiętności. Wtedy – po dwudziestym roku życia – powracający co 28 dni miesięczny cykl był dla mnie wyrazem kobiecości, regularności, zintegrowania ze światem. Symbolem energii, która miała dawać życie i nadawać przyszłości nowe, fascynujące kształty.
Płodność kobieca zaczyna się w wieku dziecięcym – jako dar, ale też jako przestroga. W wieku dorosłym, ale jeszcze młodym, była dla mnie pragnieniem, ssaniem duszy. W wieku dojrzałym, moim średnim wieku, wraz z chorobą, która zniszczyła moją płodność i z początkami menopauzy, jest smutnym szamotaniem się z tym, co z niej pozostało. Jest żałobą po tym, co było, a czego już nie ma, ale po czym pozostały bardzo realne ślady. Trzeba tę żałobę przejść.
Przejść świadomie. Trzeba sobie powiedzieć, iż z przejścia przez nią może – choć nie musi – wynikać jakaś mądrość.